Argentyńscy trenerzy w LaLiga
Szefowie ekip z Primera Division za każdym razem, gdy muszą zmienić szkoleniowca, najpierw zaglądają do Argentyny. Menedżerowie z tego kraju postrzegani są na Półwyspie Iberyjskim jako cudotwórcy, najlepiej na świecie potrafiący ukręcić bicz z piasku.
LESZEK ORŁOWSKI
Jako twórców obecnej mody na argentyńskich trenerów należy wymienić dwóch ludzi: Diego Simeone i Marcelo Bielsę. Ten pierwszy – wiadomo, zbudował wielkie Atletico. Objął zespół w grudniu 2011, a od sezonu 2012-13 stale gra w Lidze Mistrzów i plasuje się na podium Primera Division. Drugi pracował w Athletiku Bilbao tylko przez rok z okładem, ale do dziś pamięta się, jak wspaniale ekipa baskijska grała w kampanii 2011-12. Argentyńska myśl trenerska rozciąga się między dwoma skrajnymi prądami: cholismo i bielsizmo. Każdy fachowiec z tego kraju podejrzewany jest o to, że może stać się nowym wcieleniem jednego albo drugiego.
Każdy argentyński trener podejmując pracę w Europie jawi się jako mędrzec wiedzący o futbolu więcej niż inni, jednak potem wielu okazuje się krótkodystansowcami, poniekąd szarlatanami. Zobaczmy, jak to w Primera Division z Argentyńczykami było i jak jest.
Od Mózgowca do Turka
Cholo wprowadził filozofię partido a partido, zainstalował w ekipie, w której od lat zawodnikom nie chciało się biegać, kulturę ciężkiej pracy. El Loco (Szaleniec) Bielsa przekonał przeciętnych piłkarzy, że mogą stworzyć wielki zespół, grać piłkę przeznaczoną dla Realu czy Barcelony. Za oboma piłkarze szli w ogień niczym wierni za kapłanem. Gdyby sięgnąć dalej w przeszłość, to samo można by powiedzieć o Hectorze Cuperze (zwanym El Cabezon – Mózgowiec), który w latach 1997-99 prowadził Mallorkę, a między 1999 i 2001 Valencię, o Mauricio Pochettino (El Sheriff), w latach 2009-12 szkoleniowcu Espanyolu, a nawet o Jorge Valdano, który między 1992 a 1997 rokiem pracował w Tenerife, Realu Madryt, Valencii i wielu innych. Nawet jeśli nie każdy z nich osiągał sukcesy na dłuższą metę, to wszyscy na pewien czas poprawiali grę drużyny. Zatrudnienie Argentyńczyka w hiszpańskim klubie od lat tradycyjnie wywołuje „efekt wow”. Nie inaczej było też w przypadku krótkich kadencji Gerardo Martino w Barcelonie i Jorge Sampaolego (El Hombrecito – Liliput) w Sevilli. Objęcie stanowiska przez każdego z nich powodowało gwałtowny skok jakościowy gry zespołu. Późniejsze niepowodzenia zaś śmiało można było złożyć tak na karb braku zrozumienia u piłkarzy dla idei trenera i ich niechęci do podporządkowania się ścisłym reżimom przez niego narzucanym, jak i niedostatecznego wsparcia ze strony zarządów klubów.
Celta Vigo od dawna romansuje z argentyńskimi trenerami. W XX wieku było ich pięciu, a w 2014 stanowisko dostał kolejny mag z tego kraju, wieloletni asystent Marcelo Bielsy w różnych miejscach, Eduardo Berizzo. Przez trzy lata pracy doprowadził zespół do szóstego miejsca w Primera Division oraz do półfinału Ligi Europy, by następnie odejść do Sevilli. Tam też wystartował znakomicie, jednak po kilku miesiącach zachorował na nowotwór, a że pogorszyły się też wyniki, został zwolniony. Nie powiodło mu się również w Bilbao, gdzie zatrudniono go z tęsknoty za Bielsą, co jednak wizerunku argentyńskich szkoleniowców jako magików nie mogło zepsuć.
Celta zaś od odejścia Berizzo ma wielki problem. W kadrze jest grupa wysoce utalentowanych piłkarzy, w tym kilku wychowanków sprowadzonych w ramach Operacji Powrót, więc i ze zrozumieniem bazowego stylu gry nie powinno być problemów. A tymczasem zespół kolejny sezon plącze się w dole tabeli, czyli balansuje na krawędzi strefy spadkowej. Zwolniwszy po roku pracy katalońskiego (to stała asocjacja klubu z Vigo) trenera Oscara Garcię, prezydent Carlos Murino sięgnął dwa tygodnie temu po Argentyńczyka Eduardo Coudeta, znanego jako Chacho. To było nie drugie, ale trzecie podejście pod Argentynę żyjącego na co dzień w Meksyku szefa Celestes. Owo drugie było całkowicie nieudane.
Sezon 2018-19 Celta zaczynała pod wodzą Antonio Mohameda, zwanego Turco, bo tak w Argentynie nazywa się wszystkich obywateli pochodzących z obszaru dominacji Islamu. Między 2003 a 2018 rokiem prowadził siedem klubów meksykańskich i pięć argentyńskich. W Liga MX notował spore sukcesy. Murino zatrudnił tego śmiałego, wygadanego, odważnego i ekstrawaganckiego menedżera, gdyż, jak wyjaśnił, byliśmy nijacy i potrzebujemy charakteru, a Turco ma charakter.
W Vigo nastąpiło jednak nieuniknione zderzenie Turco z jakże odmiennymi od latynoamerykańskich realiami, zderzenie, którego doświadczają też inni szkoleniowcy przybywający zza Atlantyku; od tego, jak sobie z owym szokiem poradzą, w dużej mierze zależy ich przyszłość. Na naszym kontynencie bowiem futbol należy do piłkarzy, (wyraził się tak Santiago Solari, który w sezonie 2018-19 krótko prowadził Real Madryt). Oni są najważniejsi, a trener musi szukać z nimi wspólnego języka. W Ameryce tymczasem futbol należy do trenerów, traktowanych jako guru i to piłkarz winien przypodobać się szkoleniowcowi. Turco podszedł dosyć ostro do futbolistów, często krytykował ich po nazwisku, czego w Europie się nie robi. Na treningach nie tylko gonił ich straszliwie do roboty nie pozwalając na śmichy-chichy, ale i wulgarnie pokrzykiwał, gdy się lenili. Było to działanie bezrozumne, podobnie jak nieustanne poszukiwanie nowych rozwiązań taktycznych. Trener w swej naiwności sądził, że może sobie pozwolić na testowanie, że nie musi od razu przejmować się wynikami… Piłkarze odezwali się nazajutrz po jego zwolnieniu i odpłacili pięknym za nadobne. – On nie rozumiał nas, my nie rozumieliśmy jego. To nie miało sensu – powiedział David Costas.
Turek i Czarny
Turco, którego przypadek szerzej opisaliśmy jako niezwykle charakterystyczny, okazał się zatem szarlatanem, a przynajmniej głupcem, który nie zdołał odpowiednio szybko zorientować się, że Europa to nie Argentyna. A kim jest Chacho, siedemnasty trener Celty za czternastoletniej kadencji Murino? Poprzednie miejsce jego pracy to brazylijski Internacional Porto Alegre. Zespół był liderem rozgrywek brazylijskiej ekstraklasy, trener miał kontrakt jeszcze na rok, ale bez żalu go pożegnano, gdyż jego team nie radził sobie z lokalnym rywalem Gremio, z którym doznał za kadencji Coudeta czterech porażek w pięciu meczach, co bardzo uwierało fanów przeczulonych na punkcie derbowej rywalizacji. Wcześniej w ojczyźnie prowadził Rosario Central i Racing de Avellaneda, a w Meksyku Xolos de Tijuana. Wyniki miał świetne: z Rosario Central trzy razy był w finale krajowego pucharu, z Racingiem zdobył mistrzostwo w 2019 roku.
Jako piłkarz 18 lat temu grał przez pół roku w Celcie. Dla tego prawego pomocnika 10 występów w ekipie z Balaidos było jedynym europejskim epizodem kariery. Jako trener jest opisywany jakby był skrzyżowaniem najlepszych cech Cholo i Bielsy. Z trenera Atletico bierze, rzekomo, przywiązywanie wielkiej wagi do motywacji, dobrego kontaktu z piłkarzami. Jego zasadą jest: najpierw grupa, atmosfera, a potem taktyka. Jak obaj, żyje futbolem przez 24 godziny na dobę, ogląda mnóstwo meczów, zna wszystkich dobrych piłkarzy świata. Z Bielsy natomiast wywodzą się jego preferencje taktyczne. Miłuje bowiem piłkę ofensywną, buduje drużynę tak, by przede wszystkim dobrze atakowała. W Internacionalu, mając do dyspozycji średnich jak na ligę brazylijską zawodników, stworzył trzeci najskuteczniejszy zespół rozgrywek, po Flamengo i Atletico Mineiro. Ale przy tym nie jest dogmatyczny: jeśli ma akurat zespół predestynowany do gry „na nie”, defensywnej, to czasowo taki styl obiera. Może właśnie w Celcie będzie chciał zacząć od gry bardziej zachowawczej, nie tylko w pierwszym meczu z silną Sevillą? Przecież na pierwszej konferencji prasowej powiedział: – Lubię zespoły fizyczne, biegające, lubię piłkarzy walczących o każdą piłkę jakby była ostatnią. Taką ideę chcę przekazać zawodnikom… Te słowa świadczą o realizmie nowego trenera, bo Celcie ostatnimi czasy brakowało właśnie waleczności.
Dlaczego po wpadce z Turko szef Celty i dyrektor generalny klubu Antonio Chaves, wbrew zdaniu dyrektora sportowego Felipe Minambresa, zdecydowali się na kolejnego Argentyńczyka? Otóż w ostatnich tygodniach uświadomili sobie po prostu, że przed dwoma laty wybrali nie tego, kogo trzeba. Nie do końca zresztą wszystko zależało od ich woli. Chcieli bowiem zatrudnić nie Mohameda, lecz Jorge Almirona, który jednak nie miał papierów by otrzymać hiszpańską licencję. Można mu było je załatwić, ale Murino machnął ręką i wziął Turco. Tymczasem Almiron w sierpniu 2020 roku przejął Elche i jak na razie z zespołem beniaminka dokonuje istnych cudów.
Elche jest dziś argentyńskim przyczółkiem w Hiszpanii. Ponad rok temu większościowy pakiet akcji tego klubu kupił tamtejszy odpowiednik Jorge Mendesa, czyli Christian Bragarnik. Nie spodziewał się, że zespół już teraz wywalczy awans do Primera, ale gdy tak się stało, bez wahania zwolnił z posady trenera Pachetę i dał ją swemu rodakowi. Wiadomo, jaki jest plan na dłuższą metę – Elche ma promować w Europie latynoskich podopiecznych Bragarnika. Ale żeby ten biznes mógł funkcjonować, trzeba utrzymać zespół w La Liga. Szanse na to wydawały się zrazu niewielkie, bo kadra była słaba. Tymczasem po porażce 0:3 na inaugurację z Realem Sociedad, Ilicitanos w kolejnych czterech meczach zdobyli 10 punktów, co oznaczało najlepszy start w dziejach występów klubu w Primera Division! Zespół Almirona gra defensywnie, miał sporo szczęścia, ale jak na team, z którego latem odeszło dziesięciu zawodników, a przybyło trzynastu, zadziwia sprawną organizacją gry obronnej i skutecznością. Skuszeni zatrudnieniem Almirona dali się nakłonić do transferu solidni gracze z Argentyny: Juan Sanchez Mino, Ivan Marcone, Lucas Boye, Guido Carillo oraz Emiliano Rigoni i wszyscy oni, a także zawodnicy miejscowi, od razu zrozumieli na czym polega pomysł trenera na granie.
El Negro – Czarny Almiron w 2016 roku zdobył trzy tytuły ze skromnym Lanus, ale potem zapaskudził sobie CV – jak ujął to Bragarnik – nieudaną pracą w San Lorenzo, wskutek czego przylgnęła do niego łatka trenera, który nie sprawdzi się nigdy w wielkim klubie. Elche jednak wielkie nie jest, więc tu pasuje idealnie. Murino musiał sobie pluć w brodę, że zamiast na poronionego artystę Turco nie postawił na rzemieślnika Negro. Skorzystał na tym… Chacho.
Wkrótce zapewne kolejni fachowcy znad La Platy przybędą do Hiszpanii. Pochettino jest, dla przykładu, kandydatem numer jeden na następcę Gaizki Garitano w Bilbao. Natomiast wciąż otwarte pozostaje pytanie, co takiego mają w sobie argentyńscy trenerzy, że właściciele hiszpańskich klubów widzą w nich zbawców? Otóż wydaje się, że chodzi przede wszystkim o to, iż każdy z nich posiada jakąś własną wizję futbolu, wie, w którą stronę chce z zespołem zmierzać, czego nie da się powiedzieć o każdym Hiszpanie. Po drugie zaś, wszyscy są niezwykle pracowici, piłkę traktują arcypoważnie, niczym religię. I to jest też zarazem ta wada, która sprawia, że często ich kadencje są bardzo krótkie. Piłkarze nie wytrzymują bowiem zbyt długo stanu nieustannego napięcia, w jakim żyje się pod rządami mistera znad La Platy. Nawet Cholo Simeone od lat balansuje w tym aspekcie na cienkiej linie.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (47/2020)