Stara Dama w rytmie rocka
Konia z rzędem temu, kto przewidział, że jego obecność okaże się tak potrzebna, a nieobecność będzie tak zauważalna. Miał być przecież tylko ciekawostką transferową, o której coś się wspomni na wejściu i podsumuje jednym zdaniem na wyjściu.
TOMASZ LIPIŃSKI
Camp Nou, San Siro i derby Turynu na takich scenach już wystąpił w jednej z pierwszoplanowych ról. W sumie strzelił tyle samo goli, co Paulo Dybala.
Bez chwały
Tym bardziej trudno uwierzyć w to porównanie i patrzeć na szalę przechylającą się na niespodziewaną stronę, że gole przeciwko Barcelonie, Milanowi i Torino miały zupełnie inny ciężar niż te strzelane przez Argentyńczyka z Ferencvarosem, Genoą i Udinese. Poza tym on jest tylko pomocnikiem, przedstawianym jako współczesna wersja Gennaro Gattuso, a tym kibicom Juventusu, którym nie spodobało się porównanie do byłego piłkarza Milanu, obiecywany jako drugi Edgar Davids.
Porównanie akurat do Dybali wzięło się stąd, że konkurencję ze swojej formacji zostawił na krótkim dystansie daleko w tyle. Arthur, Rodrigo Bentancur, Adrien Rabiot i Aaron Ramsey w sumie zdobyli się na 2 bramki. A u niego po dodaniu jeszcze dwóch asyst wychodzi, że brał udział w 11 procentach dorobku całej drużyny.
Weston McKennie w świetle tych liczb i nieznajdującego odzwierciedlenia w żadnych statystykach wrażenia zaskoczył jak królik wyciągnięty z kapelusza. Początkujący magik Andrea Pirlo wziął go za uszy i wrzucił do podstawowego składu już w pierwszej kolejce. Kto w porę latem nie odrobił lekcji i nie dowiedział się za wiele o debiutancie albo w poszukiwaniu ciekawszych tematów przeoczył o nim wzmianki, musiał w ekspresowym tempie nadrabiać zaległości. Na szybko dało się ustalić, że cztery tygodnie przed startem w Serie A obchodził 22. urodziny. Przyszedł z Schalke 04. Czyli Niemiec? Gdzie tam, Amerykanin. Jankes jak Alexi Lalas, jak Michael Bradley. Nie było ich do tej pory za wielu w lidze włoskiej, w Juventusie dopiero pierwszy taki w historii. To jeszcze rzut oka, co zrobił dla wspomnianego Schalke w poprzednim sezonie. 3 gole w 28 meczach, zatem dramatu nie było, ale gra dla 12. drużyny w Bundeslidze nie mogła przynieść wielkiej chwały. Skrót w nazwie 04 coraz częściej mówił cała prawdę o jej wynikach. Starczy na początek. Patrzymy, co królik z Dallas zrobił dalej.
Jak bracia
Spodobał się od pierwszego razu. Energetyczny chłopak, z taką jak najbardziej pozytywną energią. Żaden łamacz kości jak Felipe Melo, czego niektórzy mogli się obawiać. Owszem zdecydowany w poczynaniach, bez kompleksów. Tak jak charakteryzował Pirlo złodziej piłek, który jednak po sprzątnięciu ich spod nóg lub sprzed nosa przeciwnikowi nie otrzepywał rąk i patrzył, co zrobią inni, tylko sam brał się za rozgrywanie i atakowanie. Rozbudził ciekawość i nadzieje kibiców, którzy spoglądali zdziwieni po sobie i pytali: – Skoro tak obiecująco wygląda ostatni z szeregu, to co pokażą ci kupieni za worki złota?
Po drugim występie z Romą ogólny entuzjazm nieco przygasł. Zdusił go do reszty koronawirus, który odesłał Amerykanina na kwarantannę. Wyleczył się i zaczynał niejako od początku. Przy okazji uczył się cierpliwości, kiedy nie wchodził na boisko z ławki lub był wprowadzany nie w pierwszej kolejności. Jakoś ta druga linia Juventusu kulała i były do niej wieczne i głośne pretensje, mimo to obywała się bez niego. Aż w okolicach grudnia Pirlo budowniczy wrócił do pomysłu, który jako pierwszy pojawił się w jego głowie.
W 10 kolejce z Torino McKennie zmienił w 71 minucie Rabiota przy wyniku 0:1. Tchnął życie w martwą grę Starej Damy. Po sześciu minutach pofrunął do piłki wrzuconej przez Juana Cuadrado i wyrównał. Juventus wygrał w derbach, a dla Amerykanina rozpoczął się iście gwiazdorski tydzień. Na Camp Nou efektownymi nożycami ściął Barcelonę, a do cięcia mu ją podał znów Cuadrado. Ze względu na fizyczne podobieństwo, radosne usposobienie oraz boiskowe i pozaboiskowe porozumienie dusz zaczęło się ich traktować jak braci.
Po powrocie z katalońskiego Olimpu na włoski padół uszczęśliwił Dybalę asystą odblokowującą Argentyńczyka w Serie A. W takim rockowym rytmie nie dało się długo tańczyć w pierwszej parze na przemian z Cuadrado, Cristiano Ronaldo i Federico Chiesą. Zluzował trochę, ale do końca roku pracował najwięcej z pomocników. Dlatego wypadało pogłębić o nim wiedzę.
W Ramstein
W Schalke nie miał łatwego życia. Wprawdzie nikt go tam nie dyskryminował i nie trzymał tygodniami na ławce, ale atmosfera w samym klubie stawała się do zniesienia. Po zwolnieniu Domenico Tedesco, u którego debiutował, było tylko gorzej. Z konieczności obstawiał wszystkie pozycje w pomocy, nawet zapychał dziury na środku obrony i prawej stronie defensywy. W statystykach, w które starannie opakowana jest Bundesliga, widoczne miejsca zajmował w trzech kategoriach. Trzeci był w wyprzedzeniach, dziewiąty – w odbiorach i czternasty – w wygranych pojedynkach główkowych. Zatrzymał się na 75 meczach w lidze niemieckiej. Doliczając jeszcze inne rozgrywki, rozdział pod tytułem Schalke napisał na 91 występów, 5 goli i 7 asyst. A zaczął tworzyć tuż po osiemnastych urodzinach, kiedy klub z Gelsenkirchen ściągnął go z Dallas.
Nie obawiał się nowego doświadczenia, bo też ono tak całkiem nowe nie było. Poznał Niemcy w dzieciństwie. Przyjechał z rodziną jako sześciolatek. Ojciec na całe dnie znikał w bazie lotniczej w Ramstein, a matka szukała odpowiedniego zajęcia dla żywiołowego syna. A że nie znalazła w okolicy drużyny futbolu amerykańskiego, dlatego posłała go na treningi soccera z FC Phonix Otterbach. Złapał bakcyla i kiedy po trzech latach odbytej służby przez ojca wracał do ojczyzny, już nie myślał o typowo amerykańskich sportach. Chciał tylko kopać i dokopał się kontraktu w Schalke oraz niemal równocześnie debiutu w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. 14 listopada 2017 roku z Portugalią w Leirze swój pierwszy raz podkreślił golem. Od tamtego czasu uzbierał 21 meczów i 6 bramek, z Kubą zdarzył mu się nawet hat-trick. Ziarnko do ziarnka i uzbierała się miarka wielkości 20 milionów euro, na którą został wyceniony w połowie poprzedniego roku. Juventus na razie skorzystał z opcji wypożyczenia za 4,5 miliona do zakończenia tego sezonu. Jeśli będzie chciał go zatrzymać, musi dorzucić cztery razy tyle.
Number one
W Nowy Rok wszedł z nowym tytułem: najlepszego piłkarza Stanów Zjednoczonych. Wygrał, choć konkurencję miał niczego sobie w postaciach: Tylera Adamsa z Lipska, Sergino Desta z Barcelony, Christiana Pulisica z Chelsea, Jordana Morrisa z Seattle i Gyasiego Zardesa z Columbus. Na potwierdzenie słuszności werdyktu zabłysnął w meczu na szczycie. Nie szkodzi, że nie dostał miejsca w składzie ani tylu minut, do jakich zdążył się już przyzwyczaić. Pół godziny gry na San Siro wystarczyło, żeby dobić lidera, następnie z uśmiechem i trzecim golem w sezonie odjechać do Turynu.
Prawie na półmetku można śmiało obwieścić, że sprawdza się znakomicie. Rozglądając się po innych włoskich klubach, chyba tylko w Romie cieszą się dzięki Hiszpanowi Gonzalowi Villarowi z równie dużej niespodzianki.
Nie ma drugiego pomocnika, który z taką łatwością i skutecznością łączyłby dwie fazy: defensywną i ofensywną. Zarówno ruszy do pressingu jak i popędzi do kontrataku, który jeszcze zakończy strzałem. Trochę jak Sami Khedira, który miał dar pojawiania się w polu karnym w odpowiednim momencie. Albo jak Arturo Vidal, stanowiący połączenie chłodnej głowy pod bramką przeciwnika z gorącą walecznością, kiedy gra przenosiła się w inny rejon boiska.
Porównania do wielkich poprzedników zawsze działają na wyobraźnię. Nie ma co jednak przesadzać i tworzyć legendy, że McKennie będzie taki sam lub lepszy. Mamy do czynienia z pomocnikiem idealnie skrojonym na potrzeby tych czasów. Nowoczesnym bez wątpienia. We wszystkim dobrym, w niczym doskonałym. Zarazem to przedstawiciel pokolenia, który pokonuje kolejne szczeble kariery bez wysiłku i stresu, jakby nie do końca zdając sobie sprawę, gdzie zaszedł i jaka odpowiedzialność z tym się wiąże. W tym wyluzowaniu jest bardzo amerykański. Z rozbrajającą szczerością niedowierzającym dziennikarzom opowiadał, że tak jak lubi grać w piłkę, tak niespecjalnie ją ogląda w telewizji. Nad finał ostatnich mistrzostw świata przedłożył partyjkę w Fortnite z przyjacielem.
Ciesząc się z McKenniego, Juventus już pomyślał o jego rodaku. Wybór padł na 19-letniego Bryana Reynoldsa, też wychowanka akademii w Dallas. Na pół roku zostanie odesłany do Benevento, a później zobaczy się, co dalej. Jednak wydaje się, że niedługo zapanuje w Italii moda na Amerykanów. Są młodzi i zdolni, coraz bardziej widoczni w najlepszych ligach. W poprzednim roku udało się zestawić drużynę narodową z samych piłkarzy grających w Europie, średnia wieku wyniosła poniżej 23 lat.
W przeszłości Serie A spokojnie mogła obyć się bez tej nacji i z reguły obywała. Pierwszy wyjątek pojawił się w 1994 roku. Wtedy trochę kolorytu dodał rudowłosy Lalas, który po mistrzostwach świata na dwa lata przeniósł się do Padwy, a po latach nadal traktują go tam jak papieża. Wstydu ojczyźnie nie przyniósł, reprezentując barwy Chievo i Romy, Michael Bradley. Wielki jak góra Oguchi Onyewu zasłynął w Milanie tylko z bokserskiego pojedynku ze Zlatanem Ibrahimoviciem na treningu. Jak meteory śmignęli Josh Perez w Fiorentinie i Gabriel Ferrari w Sampdorii. McKennie na gwiazdę nie wygląda, ale na pewno udało mu rozjaśnić niebo w pochmurnym w tym sezonie Turynie.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 3/2021)