Przejdź do treści
Serie A brutalnie potraktowana przez Europę

Ligi w Europie Serie A

Serie A brutalnie potraktowana przez Europę

W pucharach ostała się tylko Roma i rozpoczęło się biadolenie. Że Europa uciekła, że Serie A zacofana, że początek kolejnej dekady jest kontynuacją smutnej poprzedniej, w której żaden włoski klub nie zdobył trofeum.


Roma jest ostatnim włoskim przedstawicielem w europejskich pucharach

TOMASZ LIPIŃSKI

Polski kibic wsłuchując się w te lamenty, może się tylko uśmiechnąć. Sezon w sezon przerabiamy przecież to samo, tylko z półrocznym wyprzedzeniem. Dla naszych eksportowych drużyn granice zamykają się jeszcze przed fazą grupową, dla włoskich – na początku fazy pucharowej. 

Wymiar europejski

A po pierwszym szoku i rozczarowaniu szuka się pocieszenia w lidze. Ona znów staje się najważniejsza, bo jak nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Ona leczy z wszystkich kompleksów i szybciutko pomaga odzyskać wiarę w swoją siłę i wielkość. Jak pomogła Juventusowi i Cristiano Ronaldo, którzy w środę nie sforsowali dziesięcioosobowego muru Porto, a w niedzielę w pół godziny roznieśli Cagliari. Serie A przestała być miarodajna. Bardziej buduje fałszywe poczucie własnej wartości, które później tak brutalnie burzy Liga Mistrzów lub choćby Europy. W efekcie wyeliminowanie drużyn z Premier League to wyjątek i nie przypadek, że Real Madryt z 13. ostatnich meczów z rywalami z Serie A wygrał 12.

Na otarcie łez ostała się Roma. Paradoksalnie Roma. Bardzo surowo oceniana w Italii, gdzie już nikt nie spodziewa się po niej wielkich rzeczy. W sam raz na małych, za krótka na naprawdę dobrych – taka utarła się opinia. Dokucza się trenerowi Paulo Fonsece, że nie potrafi poprowadzić drużyny do zwycięstwa w prestiżowym meczu. Z ligową czołówką bilans ma rzeczywiście opłakany: zero zwycięstw. Co najwyżej zdarzył się jakiś remis z Juventusem czy Interem. Przegrane z kretesem derby Rzymu dopełniły czarny obraz. I nagle okazało się, że to, co we Włoszech nie przynosi spodziewanych rezultatów, w Europie popłaca. Bo Fonseca to szkoleniowiec mocno przechylony na ofensywę, który nad skostniałą defensywę stawia rozmach. Lubiący mieć piłkę, a nie oddać ją przeciwnikowi, przyczaić się i żyć tylko z jego błędów. I to jest właśnie myślenie europejskie, w którym ryzyko i odwaga są premiowane, natomiast asekuranctwo i pasywność znajdują się w odwrocie. 

W związku z tym i przy zastrzeżeniu, że Roma jeszcze na swojej ścieżce do finału w Gdańsku nie spotkała nikogo z Anglii, Hiszpanii czy Niemiec, można zaryzykować stwierdzenie, że prezentuje się i czuje lepiej wstawiona w ramy pucharowe niż ligowe. Podobnie było w sezonie 2017-18, kiedy wprawdzie daleko jej było do nawiązania walki o scudetto, ale wdarła się do pierwszej czwórki Ligi Mistrzów po sensacyjnej rimoncie z Barceloną. Wtedy prym wiedli Alisson Becker, Daniele de Rossi, Radja Nainggolan i Edin Dżeko. Do dziś wytrwał tylko Bośniak. Ten sam, ale nie taki sam. Niewielu jest piłkarzy w Serie A, którzy w porównaniu do poprzedniego sezonu i tych wcześniejszych zrobili tak duży krok do tyłu. W ogóle popsuła się atmosfera wokół niego. A to w związku z niedoszłymi transferami do Juventusu i Interu, a to konfliktem z portugalskim trenerem i odebraniem kapitańskiej opaski. Nie zatem w indywidualności napastnika, który zdarzało się, że sam ciągnął zespół, tkwi siła włoskiego rodzynka w LE, lecz w kreatywnych i skutecznych piłkarzach pokroju Jordana Veretouta, Henrika Mchitarjana, Lorenzo Pellegriniego i Gonzalo Villara. A jeszcze w poczekalni czeka tak ciężko doświadczany przez kontuzje Nicolo Zaniolo, który mimo tylko 21 lat dał się już poznać z jak najlepszej strony na każdym froncie.

Liga dla starych piłkarzy

Z armaty do włoskich pucharowych wróbli strzelał wyrazisty i bezkompromisowy w roli telewizyjnego eksperta Fabio Capello. Oskarżał archaiczną taktykę podporządkowaną tylko i wyłącznie wynikowi, najlepiej 1:0. Podkreślał, że nigdzie indziej kultura wyniku tak mocno nie zdominowała kultury gry. Cel uświęca środki, które są proste, często prymitywne. Grzmiał, że to krótkowzroczne patrzenie, ponieważ ciekawy, odważny i oryginalny styl i co za tym idzie piłkarska jakość zawsze się obronią. Atakował włoską mentalność opartą na cwaniactwie, symulanctwie i kradzeniu minut. Przyczepił się do niskiej intensywności gry.
Z jednej strony słyszy się, że gra w lidze włoskiej jest trudna i wymagająca, głównie z taktycznego punktu widzenia, z drugiej – w Premier League i Bundeslidze poruszają się na znacznie wyższych obrotach. Także dlatego tam piłkarze powyżej 35. roku życia co najwyżej stanowią uzupełnienie kadr i nie rzucają się specjalnie w oczy, we Włoszech wielu znalazło spokojną przystań i cieszą się statusem gwiazd. Nigdzie oldboje tak często nie wygrywali tytułu króla strzelców. W poprzedniej dekadzie udało się to dwóm: Luce Toniemu (38 lat) i Fabio Quagliarelli (36), a i Antonio di Natale (34) w sezonie ostatniego triumfu młodzieniaszkiem nie był. Coraz bardziej zanosi się na to, że teraźniejszość należeć będzie do 36-letniego Ronaldo.

W tym sezonie piłkarze w wieku 35+ strzelili w Serie A (do 27. kolejki) 54 gole. W Premier League – 3, w Bundeslidze – 1, w La Liga – 15. Dwóch Włochów znajduje się na podium ustawionym dla najstarszych strzelców w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Po golu w Monachium Marco Parolo z Lazio (36 lat i 51 dni) wskoczył na trzecie miejsce, a na drugim siedzi Paolo Maldini – 36 lat i 33 dni. Nie tylko liczbą goli należy mierzyć ważność staruszków. Broniąca się przed spadkiem Fiorentina, modli się o zdrowie Francka Ribery’ego, który jako jedyny potrafi zrobić różnicę i pociągnąć zespół do zwycięstwa. Parma nadzieję w utrzymaniu pokłada w zatrudnionym w styczniu Graziano Pelle. Dla Genoi bezcenny jest Goran Pandev, który jest tak stary, że pamięta ostatni triumf włoskiego klubu w Lidze Mistrzów (2010 rok). Żadnego meczu Bolonii nie opuścił w tym sezonie Rodrigo Palacio, który 5 lutego zdmuchnął 39 świeczek.

Capello uszczypnął również trenerów. Nie on jeden zresztą zauważył, że calcio – zwłaszcza w obecnym stanie – nie może sobie pozwolić na takie marnotrawstwo jak trzymanie na marginesie Massimiliano Allegriego i Maurizio Sarriego. Gdy do tego duetu, dorzucimy Roberto Manciniego i Carlo Ancelottiego, to wyjdzie czterech świetnych szkoleniowców niepracujących w Serie A.

Błąd w obliczeniach

Inter, choć ma trenera z najwyższej półki, to pierwszy zjechał do zajezdni. I Antonio Conte musiał gęsto się tłumaczyć, dlaczego z Interem dwa razy z rzędu utknął w fazie grupowej, dlaczego mając dwie piłki meczowe na San Siro raz przegrał z Barceloną, raz (de facto zremisował) z Szachtarem Donieck, dlaczego Liga Mistrzów tak brutalnie sezon po sezonie go weryfikuje, choć zawsze przystępował do niej z wysokiej pozycji, którą dawały Juventus, Chelsea i Inter. Stać go było na 12 zwycięstw, 13 remisów i 11 porażek i jeden awans do ćwierćfinału, co dobrego świadectwa mu nie wystawia.

Czas oraz rola lidera Serie A i głównego kandydata do zdetronizowania Juventusu zdążyły zatrzeć wspomnienie o tamtej grudniowej kompromitacji. Nie powinny jednak pozwolić przejść nad nią do porządku dziennego. Bo jeśli Inter przedstawi się w kolejnej edycji Ligi Mistrzów w tym samym wdzianku, w którym z powodzeniem paraduje po Serie A: minimalizm i cynizm taktyczny posunięte do granic przyzwoitości oraz liczenie na błysk geniuszu u Romelu Lukaku lub Lautaro Martineza, to Europa znów wystawi słony rachunek.

Juventus na eksport miał się zmienić. Tym były podyktowane zmiany trenerów: Sarri za Allegriego, Pirlo za Sarriego. Nie wyszło. Pewnych nawyków i starej mentalności tak szybko nie dało się wyplenić.

Z drugiej strony można było liczyć, że jeśli do tak efektywnej drużyny jak Juventus dołączy najbardziej efektywny napastnik na świecie jak Ronaldo, to 2+2 będzie równało się 4. Wynik nawet tak prostego rachunku okazał się nieoczywisty. Bo rozsypała się obrona na czele z Giorgio Chiellinim, a niedługo po niej pomoc, bo nie udało się stworzyć idealnych warunków dla Portugalczyka, który przez trzy sezony pracował z trzema różnymi trenerami. Bo zmienił sposób myślenia o tej drużynie, ale wyobrażenia minęły się z rzeczywistym potencjałem.

Gdyby sezon odbywał się w rytmie wiosna-jesień, to Milan za 2020 rok musiałby coś wygrać. Wszystko szło jak po maśle, a jeśli pojawiały się jakiejś przejściowe problemy, to albo rozwiązywał je w pojedynkę Zlatan Ibrahimović, albo dopisywało szczęście: patrz mecz w ostatniej fazie eliminacyjnej Ligi Europy z Rio Ave. Z nowym rokiem czerwono-czarni coraz bardziej przypominali znoszony garnitur, w którym wszystko trzymało się na słowo honoru i agrafki. Z braku odpowiednich nici musiało w końcu puścić. I puściło, najpierw w lidze, w której Milan z pierwszego miejsca na półmetku osuwa się coraz niżej, później w pucharach.

Napoli także mogło szukać alibi w nadprogramowej liczbie kontuzji. Biorąc to pod uwagę, trudno oprzeć się wrażeniu, że zmiana trenera europejskiego formatu (Ancelottiego) na solidnego ligowca (Gennaro Gattuso) nie wyszła drużynie na zdrowie. Podobnie jak wewnętrzne konflikty na linii prezydent-piłkarze. W Lazio panuje rozdwojenie jaźni. Obok piłkarzy, którzy poradziliby sobie w większości najlepszych klubów Europy, biegają tacy, których nie chciałoby zatrudnić ostatnie w tabeli Crotone. Taka mieszanka nie mogła zaszkodzić Bayernowi Monachium.

Trudno gniewać się na Atalantę i zarazem nie zgodzić ze słowami Gian Piero Gasperiniego, że dwumecz z Realem Madryt pozostawił duży niedosyt. Kto tego winny? Według Włochów, sędzia pierwszego meczu. Według obiektywnych obserwatorów znacznie wyższa klasa i kultura piłkarska Królewskich. Gasperiniego nikt krytyką nie tyka, choć na początku sezonu wyobrażenie sobie składu Atalanty bez Alejandro Gomeza i Josipa Ilicicia zakrawało na sabotaż. Trener zdobył taką władzę i zaufanie, że może wszystko i buduje według swoich planów. I mimo małych zastrzeżeń, to on postawił najbliższą europejskim standardom piłkarską budowlę we Włos


Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 46/2024

Nr 46/2024