Nieuchronnie zbliża się pożegnanie Schalke z Bundesligą. Trudno uwierzyć, że wielce zasłużony klub ucieknie spod topora. To dramat nie tylko Schalke i jego środowiska, ale przede wszystkim niemieckiej piłki.
MACIEJ IWANOW
Po ostatnich derbach Zagłębia Ruhry z Borussią Dortmund Lothar Matthaeus dał w telewizji Sky upust krytyce skierowanej w Schalke, mówiąc, że zaprezentowało straszny futbol. Tak zresztą, z jednym wyjątkiem potwierdzającym regułę, wygląda cały sezon w wykonaniu drużyny z Gelsenkirchen. Na koniec dodał jednak, że będzie tęsknił za S04.
Nie ma życia bez Schalke
Za Schalke w Bundeslidze tęsknić będzie nie tylko on, ale cała szeroko pojęta niemiecka piłka. To jeden z niewielu klubów, który nie pozostawia nikogo obojętnym, który od zawsze był niemieckim creme de la creme. Matthaeusowi wtórują zresztą wszyscy – od prezesa Bayernu Monachium po kapitana Borussii Dortmund. Bundesliga w maju może stracić ważną część tożsamości i historii.
Dlaczego sytuacja i ewentualny spadek Schalke porusza tak wiele osób? Co jest tak wyjątkowego akurat w tym klubie? Gdy z ligi spadało monachijskie TSV, nikogo to nie obeszło. Gdy leciało legendarne Kaiserslautern, odbiło się to małym echem, a obecnie klub traktowany jest jako ciekawostka wspominana przy okazji kolejnych urodzin Horsta Eckela – ostatniego żyjącego mistrza świata z 1954 roku. Podobnie sprawa ma się z Norymbergą. Najnowszym przypadkiem jest Hamburger SV. Tu już nawet nie żałowano klubu, a wręcz go wyśmiewano. Zresztą sam spadek nie był niespodzianką – HSV „przygotowywał” się do tego przez kilka sezonów. Ale gdy przy okazji obecnej sytuacji Schalke, niemieccy dziennikarze prześcigają się w pisaniu mów pogrzebowych, znaczy, że wstrząsnęło to środowiskiem.
Ale Schalke to Schalke. Zawsze było inne. Traktowane na specjalnych zasadach. Koenigsblauen są fenomenem społecznym i kulturowym. Pomimo wypominania braku mistrzowskiej patery (ostatnie mistrzostwo Niemiec w 1958 roku) zagościło na stałe w tradycji niemieckiej piłki. Schalke nigdy się nie wywyższało. To nie był jego styl. Działacze klubu zawsze byli wierni swojej misji, bycie górniczym klubem zobowiązywało. Gdy otwierano nowy stadion, a kasjerów jeszcze nie było, prezydent klubu nie miał oporów, by zakasać rękawy i stanąć w okienku. Społeczność Schalke zawsze była na pierwszym miejscu. I nawet arogancja czy zbytnia pewność siebie legendarnego Rudiego Assauera była czymś autentycznym, bez grama buty. Szczytem sympatii do Schalke był 2001 rok. Gdy w dramatycznych okolicznościach wyrwano klubowi mistrzowską paterę, drużynę na zawsze ochrzczono „mistrzami serc”.
Nawet władze DFB wiedziały, że bez Schalke Bundesliga w jej początkowym stadium nie ma racji bytu. Gdy w sezonie 1964-65 zespół zajął ostatnie miejsce w lidze, działacze wykorzystali rozdmuchaną aferę finansową w Hercie Berlin, by ją zdegradować i powiększyć ligę do osiemnastu zespołów. Byle uratować Schalke.
Mit Schalke
Przy tak tragicznym jak trwający sezonie łatwo zapomnieć, jak wielkim klubem jest Schalke. Die Knappen mają prawie 160 tysięcy członków, co czyni ich drugim największym klubem w Niemczech i czwartym na świecie. Z frekwencją na Veltins Arena mało kto może się równać. Przez lata mówiło się, że jeśli Schalke zdobędzie mistrzostwo, na chwilę spadnie krajowe PKB, bo kibice będą zbyt pijani, by pójść do pracy. Było prekursorem walki z rasizmem w Niemczech. Po rasistowskiej aferze Clemensa Toenniesa trzydzieści lat społecznych akcji zostało spuszczone w toalecie.
– Schalke zawsze było zbiorem niesamowitych charakterów. To się po prostu czuło. Zaczynając od samych początków i bandy Williego Giesa, po legendy Kuzorry, Szepana, braci Kremersów czy Assauera. Bayern jest większym klubem. Bez wątpienia. Nam kosmopolityzm nie grozi, ale to nic złego, a wręcz przeciwnie – mówi Markus, kibic Schalke o kilkudziesięcioletnim stażu z Hanoweru. – Schalke nigdy nie odwróciło się od korzeni i po końcowym gwizdku zawsze można było sobie przypomnieć o micie założycielskim z targu w Gelsenkirchen. Wprawdzie jest źle, ale klub nigdy nie upadnie. Od początku był tożsamy z lokalną społecznością. Kolejne pokolenia rosły w jego kulcie. I dalej będą rosły. Identyfikacja z klubem to coś szczególnego, nieopisana więź tych samych wartości i postrzegania rzeczywistości. Choć brakuje już takich nietuzinkowych postaci jak chociażby Helmut Kremers, który na dorocznym walnym zgromadzeniu podkreślił, że grając przeciwko BVB, nawet ubrań nie musieli zmieniać, więc wybrano go na stanowisko ostatniego prezydenta przez aklamację. Albo Willi Kraus – lokalny Robin Hood, który zaprzepaścił karierę piłkarską na rzecz przestępczej. W ostatnich latach Schalke straciło coś ze swojego ducha i ogromna w tym wina działaczy. Wybrali gonienie króliczka zamiast pielęgnowania tradycji. W obliczu piętrzących się problemów finansowych, nie mieli oporów, by sięgnąć po pieniądze kibiców. Kibiców, którzy przecież nigdy środków nie szczędzili. Rządy Toenniesa były szczytem kryzysu tożsamości. Otoczył się potakiwaczami, a każdy kto miał własne zdanie i nie bał się go skrytykować, musiał opuszczać klub jak niepyszny. Spadek zawsze jest tragedią i nikt nie może zagwarantować, że będzie katharsis. Ale jeśli teraz nie przetniemy ropiejącego wrzodu i nie wrócimy do korzeni, to kiedy?
Mit Schalke to nierozerwalne połączenie historii górnictwa w Zagłębiu Ruhry i klubu. Przez ponad sto lat jedno nie mogło żyć bez drugiego, a górniczy etos był fundamentem klubowej tożsamości. Obowiązkowość i ciężka praca na każdym szczeblu organizacji. Glueck auf, czyli polskie górnicze Szczęść Boże, słychać w całym regionie, także na stadionie. Górnicze powitanie jest pozostałością po dniach minionych. Wprawdzie era węgla kamiennego minęła, ale odciśnięte przez nią piętno pozostało.
Utracone derby
Razem ze spadkiem Schalke niemiecka piłka rozstanie się na minimum rok z Revierderby – meczami przeciwko Borussii Dortmund, znanymi i podziwianymi na całym świecie. To właśnie w spotkaniach o prymat w Zagłębiu Ruhry rujnowane były mistrzowskie marzenia obu stron. To tutaj Euzebiusz Smolarek doprowadzał kibiców Schalke do apopleksji, a Schalke rzutem na taśmę wyciągało remis mimo prowadzenia rywali różnicą czterech bramek. Na dortmundzkim Westfalenstadionie umierał piłkarski bóg, a Assauer płakał.
Obojętnie czy w kryzysie, obojętnie, na którym miejscu w tabeli – derby zawsze niosły ze sobą ogromną dawkę podtekstów. Dzięki nim można było przejść do nieśmiertelności i zostać ulubieńcem kibiców. Gdy derby Dolnego Renu straciły na ważności, a Nordderby mają przerwę z powodu przymusowego „urlopu” HSV, „Matka wszystkich derbów” była strażnikiem ostatnich piłkarskich tradycji w Niemczech i skutecznie przeciwstawiała się sztucznie wykreowanemu Klassikerowi pomiędzy Bayernem a BVB.
Fani obu drużyn najchętniej utopiliby się w łyżce wody, ale doceniają obecność rywala. Bez sąsiedzkiej rywalizacji ich kibicowskie życie straciłoby na jakości. Dlatego tym bardziej boli sympatyków Schalke czy ich byłych piłkarzy, gdy Borussia lituje się nad sytuacją klubu z Gelsenkirchen i non stop podkreśla, jaka to szkoda, że go zabraknie w Bundeslidze. Pisał o tym Olaf Thon w felietonie w magazynie „Kicker”: – Dortmundczycy wyrażają ubolewanie z powodu sytuacji Schalke. Nie widzę w tym nic złośliwego, ale współczucie i litość ze strony BVB jest dla Schalkerów ciężkie do przetrawienia i trudne do przyjęcia.
Cierpliwość jest cnotą
Dopóki matematyka stoi po stronie Schalke, nie wszystko stracone. Ale trudno znaleźć ostatnich optymistów, którzy wierzyliby w utrzymanie. Drugoligowa rzeczywistość będzie szokiem, ale paradoksalnie szansą. Schalke przez ostatnie lata było wręcz patologicznie zarządzane. Regularna gra w Lidze Mistrzów czy sensacyjne wicemistrzostwo zaciemniły wewnętrzny obraz klubu. Zapatrzonym w siebie działaczom zamarzyło się gonienie Borussii Dortmund i zapłacili za to wysoką cenę. Wprawdzie pogoń za lokalnym rywalem spełzła na niczym, ale w Gelsenkirchen powinni przypomnieć sobie, jak BvB poradziła sobie z widmem bankructwa i innymi piętrzącymi się problemami.
Schalke czeka restrukturyzacja – od zarządu po kadrę. Zmniejszone wpływy będą determinować rozsądniejsze ruchy w dziale piłkarskim. Przez lata klubowa akademia była chlubą i znakiem rozpoznawczym Schalke. To chyba odpowiednia chwila, by powrócić do źródeł i znowu postawić na młodzież, której nie jest wszystko jedno i doskonale wie, że naszywka na piersi nie jest zwykłym kawałkiem materiału. Schalke od momentu założenia borykało się z trudnościami – jednak radzenie sobie z nimi jest zawarte w DNA klubu. Może powrót nie będzie błyskawiczny, ale przynajmniej na własnych zasadach.
Nowy początek
Schalke jest wszędzie. Nie chodzi o sukces. Ludziom jest łatwo kibicować Bayernowi czy Borussii, gdy ciągle wygrywają. Atmosfera, poczucie wspólnoty, identyfikacja klubu z kibicami i społecznością – to niesamowite, fenomen, który wielu trudno pojąć. Wspieranie Schalke jest jak religia. To coś czym żyjesz i oddychasz każdego dnia. To klub inny niż wszystkie.
Regularnie przy okazji domowych spotkań eksponowana jest maskotka klubowa – Erwin. Jego mowa ciała trzymając flagę, mówi sama za siebie. Gdy przy pustych trybunach idzie po schodach i wyprowadza sztandar, ma się poczucie, że coś właśnie umiera. Ale to nie jest pierwszy raz, gdy Schalke może opuścić Bundesligę. Die Knappen wracali i to mocniejsi. Teraz też wrócą. Za Schalke stoi nieśmiertelny mit kilkunastu niepozornych nastolatków, którzy w 1904 roku postanowili założyć klub, który rozrósł się do jednego z największych w historii Niemiec. A co to za bohater bez kilku blizn? Glueck auf!
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” 08/2021