Ten rok nie był zły dla Juventusu. Był katastrofalny. Po paśmie dziewięciu lat sukcesów, mógł się zdarzyć jeden słabszy i jak najbardziej usprawiedliwiony, gdyby chodziło tylko o wyniki. Niestety, chodziło o więcej. O brak stylu i klasy oraz o mnóstwo hipokryzji.
Juventus chlubi się tym, że jak nikt zdołał połączyć wodę z ogniem. To znaczy rodzinne ciepło i przywiązanie do tradycji z chłodnym i korporacyjnym zarządzaniem. Był staroświecki i awangardowy zarazem. Pokażcie drugi klub z liczących się w Europie, który od blisko stu lat kojarzyłby się z tą samą rodziną. Mówisz Juventus, myślisz Agnelli – słyszysz Agnelli, odpowiadasz Juventus. W 2010 roku Andrea zabrał się za kontynuowanie dzieła dziadka Edoardo, stryja Gianniego i ojca Umberto. Odbudował pozycję turyńskiego klubu w Serie A, ba – zaprowadził w niej piłkarską dyktaturę, jakiej nigdy wcześniej nie było, ale obcych ziem już nie udało mu się podbić. W momencie, w którym stało się to jego obsesją i sięgnął po jedną z dwóch największych gwiazd, rodzinna korporacja pod biało-czarną flagą zaczęła się chwiać. Pokiwała się trochę i w końcu runęła. Odpowiedzialni za krach stali się wszyscy, sami bardziej lub mniej winni.
ZARZĄD
Zarząd się skompromitował – i co najgorsze nie raz – a najbardziej stojący na jego czele Agnelli. Przynajmniej dwie z jego decyzji poprowadziły w przepaść. Po pierwsze – awans na dyrektorski fotel Fabio Paraticiego, który zastąpił Giuseppe Marottę. On przeforsował pomysł zatrudnienia super luksusowego w utrzymaniu Cristiano Ronaldo, który z powodu pandemii nie zamortyzował się finansowo i zostawił sportowy niedosyt. On nadzorował akcję fikcyjnego egzaminu dla Luisa Suareza. On maczał palce w aferze z plusvalenzami. Po drugie – przeniesienie z rezerw do pierwszego zespołu trenerskiego żółtodzioba Andrei Pirlo.
Niewywabialną plamę na honorze Agnellego zostawiła Superliga. Zdrada Europejskiego Zrzeszenia Klubów (ECA), któremu przewodniczył, zdrada szefa UEFA Aleksandra Ceferina, z którym pozostawał niemal w rodzinnych relacjach, wprawiła wszystkich najpierw w konsternację, później wzbudziła powszechne zgorszenie i potępienie. Mimo to do ostatniej kropli krwi bronił przegranej medialnie sprawy, posługując się w tym celu fałszywymi argumentami. Głosił bowiem, że zależało mu na reformie futbolu i uczynieniu go atrakcyjnym dla Generacji Z, dla której mecze są zbyt długie i nudne, dlatego na starcie przegrywają z grami komputerowymi Fortnite lub Call of Duty. W rzeczywistości zwietrzył szansę na uratowanie własnej skórę. Superliga była ucieczką do przodu i możliwością szybkiego wyjścia z długów, wynoszących w kwietniu 458 milionów euro. To tylko według oficjalnych danych. Prawda mogła wyglądać znacznie gorzej.
Wiadomo, że włoskie kluby roczne podsumowania finansowe opierają na trzech kolumnach: wypracowanych zyskach, poniesionych stratach i plusvalenzach, czyli de facto fikcyjnych pieniądzach, ale dzięki którym udaje się na agrafki pospinać budżety, by dostać licencję na grę w krajowych i europejskich rozgrywkach.
Od zawsze ta kategoria budziła wątpliwości, prowokowała do nadużyć działających wewnątrz klubu, dla patrzących z zewnątrz była jak śmierdzące jajo, którego lepiej nie dotykać. Aż do listopada, kiedy za plusvalenze Juventusu wzięła się prokuratura. Języczkiem u wagi była wymiana Miralema Pjanicia za Arthura. Bośniak wyceniony został na 60 milionów, Brazylijczyk z Barcelony na 72. Prosta logika podpowiadała, że Juventus stracił na tej transakcji 12 milionów, tymczasem w dokumentach zapisał zysk wielkości 42. Właśnie dzięki mechanizmowi plusvalenezy, który działa następująco: Pjanić trafił z Romy za 35 milionów w 2016 roku i miał ważny kontrakt do 2023 roku. Zapłaconą sumę należało więc podzielić przez 7 (liczba lat kontraktu), co dało równy 5 milionom koszt amortyzacji i tyle wpisywano po stronie strat do budżetu w każdym roku gry Pjanicia w Juve. Do 2020 roku w sumie 15 milionów. A plusvalenza to nic innego jak koszt transferu minus koszt amortyzacji. 60-15=45, minus podatki i wyszło mniej więcej tyle, ile widniało w dokumentach. Tyle że nikt tych pieniędzy nie widział, nikt nimi nie obracał. Wymian na mniejszą finansowo skalę Juventus wykonywał na pęczki, powstało podejrzenie, że tylko po to stworzył zespół rezerw. Według doraźnych potrzeb określał wartość zawodnika, często wyssaną z palca. Ale że klub był również spółką giełdową, to podlegał drobiazgowej kontroli. Stąd prokuratura, podsłuchy, śledztwo, przesłuchania ludzi z zarządu, drobiazgowy raport z ostatniej trzylatki. A w tym czasie stracił miliard euro – tą działającą na wyobraźnię informacją media najchętniej karmiły opinię publiczną.
Agnelli zawsze jednak wychodził z założenia, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mógł zwrócić się po pomoc do Johna Elkanna, który zarządza rodzinnym skarbcem Agnellich i jeszcze nie zdarzyło się, żeby odmówił.
HUMAN RESEARCH
Gdyby chcieć zmniejszyć Juventus do naszego rozmiaru, to można by napisać, że wiele jest w Dariuszu Mioduskim z Agnellego i w Legii z Juventusu. Obaj prezesi nie chcieli podzielić się władzą, mimo totalnej krytyki ani myśleli o usunięciu się w cień, a przy tym słuchali kiepskich doradców. Co do drugiego podobieństwa – to obie drużyny po prostu zostały źle skonstruowane i zbilansowane. W nich nie ma chemii, silnych charakterów i liderów. Niby każdy zawodnik w pojedynkę swoje znaczy i swoje umie, ale wkomponowany do tej konkretnej grupy nie pokazuje pełni potencjału.
Cristiano Ronaldo strzelanymi ponad miarę golami przysłaniał tę wadę, ale generował inny problem. Trzech trenerów: Massimiliano Allegri, Maurizio Sarri i Pirlo połamało zęby na dopasowaniu taktyki zespołu do strefy komfortu Portugalczyka. Czego by nie wymyślili, to taktyczna kołdra okazywała się za krótka. Po odejściu CR7 zniknęły gole, w zamian nie pojawił się bardziej urozmaicony i zwyczajnie lepszy styl, bo wykonawcy po prostu okazali się za słabi. Jak jeden mąż wszyscy sprzeciętnieli. W spokoju należy zostawić tylko trzymających poziom senatorów Leonardo Bonucciego i Giorgio Chielliniego, ale przecież oni postępów już nie zrobią. Cofnęli się w rozwoju Matthijs De Ligt i Dejan Kulusevski. Oklapły skrzydła Alexowi Sandro. Nawet Federico Chiesa najwięcej zyskał dzięki Euro 2020. W Juventusie Pirlo jeszcze wybijał się ponad przeciętność i zwłaszcza w niesławnym dwumeczu z Porto zaprezentował się wybornie, ale Allegri cały czas nie znalazł na niego pomysłu i dla niego pozycji. Jednak nic tak nie denerwuje kibica Juventusu, jak linia pomocy, której nie zbawił letni transfer Manuela Locatellego. Jeden to stanowczo za mało.
Krew zalewa każdego na myśl o sprawiającym wrażenie wiecznie zadowolonego z siebie Adrienie Rabiocie. W całym 2021 roku urodził w bólach 3 gole. Rodrigo Bentancur zaliczył całkiem pusty przebieg. Aaron Ramsey zdobył się na 2, dla przeciwwagi w reprezentacji Walii wyszło mu dwa razy więcej. W tym sezonie więcej też minut rozegrał dla drużyny narodowej niż klubowej. Według wyliczeń wykonanych w październiku jedna minuta spędzona przez niego na boisku kosztowała Juventus 18 tysięcy euro. Przy już wymienionych Weston McKennie z dorobkiem 6 wyrósł na bohatera w turyńskim domu. Jednak gdzie im wszystkim do pomocy złożonej z Paula Pogby, Claudio Marchisio, Arturo Vidala, Samiego Khediry i Pjanicia, którzy zostali w życzliwej pamięci fanów. W sezonie 2013-14 z tej formacji wykiełkowało 25, goli, w kolejnym – 26. Na półmetku trwających rozgrywek są 4.
Początek roku dawał jeszcze nadzieję, że Juventus włączy szósty bieg i na detronizację nie pozwoli. Zaczął od trzech zwycięstw, w tym rozprawienia się na San Siro z Milanem. Kiedy Inter sprowadził bianconerich z powrotem na ziemię, to, co później wypadł trudniejszy mecz, kończył się ich porażką, jak z Napoli, Atalantą i rewanż z Milanem, o Porto nie wspominając. Start do nowego sezonu okazał się falstartem najgorszym od 1961 roku i dalej w kratkę. Na dwie kolejki przed końcem roku zajmowali 7 miejsce, jak przed rewolucją rozpoczętą dekadę temu przez Antonio Conte.
DZIAŁ KREACJI
Istnieje tylko teoretycznie albo pracuje na pół gwizdka. Zaliczyć do niego wypada trzech piłkarzy: Arthura, Paulo Dybalę i Alvaro Moratę.
Duże nadzieje wiązano z pozyskaniem Brazylijczyka z Barcelony. Że poniesie drużynę na ten poziom fantazji i widowiskowości, który przekraczał piłkarską wyobraźnię Pjanicia. Nic nie wniósł poza uczuciem wielkiego zawodu. Już wiadomo, że nie w galerii sław jego przyszłe miejsce, ale obok rodaków Diego i Hernanesa, których brutalnie zweryfikował Juventus. Najbardziej dał się zapamiętać z samobójczej asysty w marcowym meczu z Benevento. Tak podawał w poprzek własnego pola karnego, że piłkę przechwycił Adolfo Gaich, który następnie nie miał problemów z pokonaniem Wojciecha Szczęsnego. Do tego dorzucić trzeba udział w imprezie w domu McKenniego podczas kwarantanny, co skutkowało wypisaniem się z derbów Turynu, spóźnienie na trening przed spotkaniem z Venezią, rozbiciem Ferrari w centrum miasta, w tym sezonie tylko z Malmoe w Lidze Mistrzów zaczął i skończył, do 17. kolejki w Serie A uzbierał 155 minut. W związku z tym mocna zrobiła się jego kandydatura na Calciobidone 2021 roku, czyli najgorszego zawodnika ligi włoskiej. Poprzednim piłkarzem Starej Damy, który zasłużył na to mało zaszczytne wyróżnienie był Nicklas Bendtner w 2013 roku.
Na Dybalę patrzy się przez różowe okulary. Chciałoby się, aby poprzedni sezon był czarnym wyjątkiem od pięknej reguły, w której bywa pierwszym spadkobiercą po Leo Messim. Z Allegrim u sterów i bez Ronaldo u boku z pewnością ma się zdecydowanie lepiej, ale powtarzające się kontuzje nie pozwalają mu się rozpędzić i gnać na czele stada. Z 55 meczów do rozegrania w 2021 roku wykonał zaledwie 46 procent normy. Nawet w takich niesprzyjających warunkach 11 goli nie rzuca na kolana. Dlatego niektórzy poddawali w wątpliwość sens przedłużania z nim kontraktu na gwiazdorskich warunkach: 100 milionów brutto za 5 lat. Co do Moraty przeważają głosy na nie: niech po zakończeniu drugiego wypożyczenia, wraca skąd przyszedł, bo za 35 milionów euro można znaleźć napastnika, który nie będzie szarpał tylu nerwów. Na niechlujność Hiszpana i beztroskę w marnowaniu świetnych okazji nie ma lekarstwa.
DZIAŁ FINANSÓW
Oj, cierpiał z powodu pandemii i ciężaru przelewania wysokich pensji za przeciętne wyniki. W Juventusie płaci się zdecydowanie najlepiej w Serie A. Netto przeznacza na ten cel 104 miliony, co przekłada się na wynik brutto wielkości prawie 170. To i tak mniej niż w poprzednim sezonie, w którym tylko na konto Ronaldo szło 31 milionów (57 brutto).
Pozycja lidera należy do De Ligta z 8 milionami, ale jeszcze przed świętami powinien mu dorównać Dybala, który dzięki bonusom zawartym w nowym kontrakcie przekroczy dwucyfrową liczbę. O zgrozo na trzecim stopniu podium mieszczą się Ramsey i Rabiot, którzy tak wysoką pozycję zawdzięczają temu, że przyszli bez sumy odstępnego. Nawiasem mówiąc darmowe transfery takimi są tylko w teorii. W praktyce trzeba zapłacić grube miliony piłkarzowi za sam podpis plus zapewnić wysoki kontrakt, a jego menadżera nagrodzić sowitą prowizją, co w przypadku Walijczyka i Francuza wygenerowało koszty w okolicach 20 milionów.
Szczęsnemu i Bonucciemu nikt nie wypomina 6,5 miliona euro gaży. Na szarym końcu listy znajduje się Carlo Pinsoglio. Za to, że stawia się na treningach, jeździ na każdy mecz, dba o atmosferę w szatni trzeci bramkarz dostaje 300 tysięcy i jest jedynym z 25-osobowej kadry bez sześciu zer w kontrakcie.
PUBLIC RELATIONS
W listopadzie na Amazon Prime odbyła się premiera drugiego dokumentu o Juventusie. Od pierwszego wyprodukowanego przez Netflix różnił się bohaterami (nie wszystkimi) i czasem trwania akcji, która dotyczyła sezonu 2020-21. Niestety, podobieństwo polegało na tym, że cała zawartość została dokładnie przefiltrowana przez dział public relations. Wszystko zostało więc podane na pięknej zastawie, na której znalazły się co najwyżej jakieś okruszki z szatni. Nic niewygodnego, nic kontrowersyjnego, nic godnego uwagi. Rzecz do polecenia dla tylko oddanych kibiców Starej Damy i wygodna dla opakowania bubla wyprodukowanego na boisku w poprzednim sezonie.
Przed nowym szczęśliwie dla speców od PR pojawił się Massimiliano Allegri. Jego majowe wystąpienie w telewizji Sky Italia po dwóch latach milczenia śmiało można określić jednym z ważniejszych wydarzeń medialnych tego roku we Włoszech. Kiedy klub ubrał jego powrót w oficjalny komunikat, akcje na zdobycie scudetta podskoczyły na pierwsze miejsce (w okolicach półmetka 79 procent sondowanych już nie widziało bianconerich w najlepszej czwórce). Na prezentacji nowy-stary trener przedstawił swoje dwuwyrazowe credo: corto muso, zapożyczone z terminologii wyścigów konnych, w których krótki pysk decyduje o zwycięstwie, co przełożone na grunt piłkarski jest niczym więcej niż skromnym 1:0. Do panoszącej się w Serie A mody, w której ryzykowało się coraz bardziej, strzelało się coraz więcej i średnia goli ustabilizowała się na poziomie przekraczającym trzy na mecz miało się to jak wół do karety. Ale co tam, w końcu zwycięstwo to jedyne, co się liczy. Styl nie miał znaczenia.
Jednak nawet tych skromnych zwycięstw nie było. Pierwsze przyszło dopiero w 5 kolejce. Wcześniej tylko 3 razy zdarzyło się, że Juventus czekał na nie aż tak długo po starcie: w 1942, 1955 i 1961 roku. W 7 kolejce na 20 kolejnych meczach ligowych przerwał passę, w której tracił przynajmniej jednego gola i była ona drugą najgorszą w jego historii. Wyniki letniego mercato również odbiegały od rozbudzonych ponad miarę oczekiwań. Wydał tylko 20 milionów (na Locatellego, Moise Keana i Kaio Jorge’a), kiedy w 2018 roku to było 247, w 2019 – 188,5, a w 2020 – 107. Niby na osłodę została Liga Mistrzów, ale po czterech wygranych z rzędu tęgie baty dostał na Stamford Bridge. Poprzedni raz w pucharach tak wysoko jak z Chelsea przegrał 21 lat temu. Szczęsny, mimo wyniku najlepszy z Juventusu, na gorąco tamten występ skomentował krótko: – Tragedia, co niejako korespondowało z podsłuchana opinią wygłoszoną przez Giorgio Chielliniego w czasie meczu z Empoli (0:1 w 2 kolejce): – To nie jest drużyna.
Allegri lubi bawić się słowami i prowokować, jak stwierdzeniem po laniu w Londynie, że pogratulował drużynie awansu, ale jeśli zamierza wrócić na szczyt, to nie ucieknie od konieczności przeformatowania drużyny. Teraz pasywnej i nastawionej na szybki kontratak, najczęściej w postaci indywidualnych szarż. Oby w przyszłości przechylonej na ofensywną stronę mocy, wyposażoną w piłkarzy z dużą fantazją, umiejąca narzucić swój styl i dla której 1:0 będzie stanowiło punkt wyjścia, a nie cel sam w sobie.
DZIAŁ PROJEKTÓW
Drży o to, jakie wyniki przyniesie ciągle rozwojowy skandal z plusvalenzami. Jeśli szybko uda się zdusić pożar, jak stało się z egzaminową aferą Suareza, już odłożoną do archiwum, to będą jakieś ciekawe widoki na zimowe mercato. Poza tym zatrudnienie nowych musi poprzedzić odejście starych. Do zwolnienia zakwalifikowani zostali Daniele Rugani, Arthur i Ramsey. Jeśli znajdą się kupcy na Kulusevskiego i Rabiota, to im też nikt nie będzie robił przeszkód w zmianie barw. Podobnie sprawy się mają z Moratą. Najbardziej marzyłby się Dusan Vlahović, któremu szlak z Florencji do Turynu przetarli Federico Bernardeschi i Chiesa. Jednak to tak skomplikowana i obarczona tyloma warunkami operacja, że niemal niemożliwa do wykonania. Wydaje się, że kilka klubów z Premier League bardziej stać na to, żeby uprościć rozmowy transferowe o Serbie żywą gotówką. W juventusowy plan B zostali wpisani Gianluca Scamacca i Anthony Martial. Pierwszy wygląda na białego Mario Balotellego, drugi może być kolejnym przykładem piłkarza, który nie sprawdził się w lidze angielskiej, by robić za gwiazdę w Serie A. Na pomoc pomocy przymierzany jest Denis Zakaria, z wyższej półki – Aurelien Tchouameni, choć niewykluczone, że trzeba będzie zadowolić się powrotami z wypożyczeń. Pierwszy w kolejności to Nicolo Rovella. I dlatego nie ma sensu rozbudzać nadmiernych nadziei. Lepiej już było, teraz będzie przeciętnie. Będzie też czas spłacania długów i być może odkupywania win.
TOMASZ LIPIŃSKI