O tym, ile w futbolu znaczą niespełna trzy lata, boleśnie przekonał się Eusebio Di Francesco, który jeszcze wczoraj uchodził za trenera ze światowej czołówki po tym jak doprowadził AS Romę do półfinału Ligi Mistrzów, a już dzisiaj stracił pracę w walczącym o utrzymanie Cagliari Calcio.
Di Francesco znalazł się na bardzo ostrym zakręcie (fot. Reuters)
10 kwietnia 2018 roku. O tym, co się wówczas stało, wie każdy fan AS Romy. Spisywani na straty „Giallorossi” odnieśli przed własną publicznością spektakularne zwycięstwo 3:0 w rewanżowym meczu przeciwko faworyzowanej FC Barcelonie. Dzięki temu – mimo wcześniej porażki na Camp Nou w stosunku aż 1:4 – nieoczekiwanie awansowali do półfinału Champions League. Gdy sędzia użył gwizdka po raz ostatni, wszystkich zgromadzonych na Stadio Olimpico ogarnęła niepohamowana radość. Nie sposób zatem dziwić się, że we Włoszech zwykło się określać tamto wydarzenie jako „rzymski cud”.
Niewiele brakowało (dokładnie jednego gola), a mogło być jeszcze lepiej. Roma dosłownie otarła się o finał. W dwumeczu musiała minimalnie uznać wyższość Liverpoolu, który wygrał „tylko” 7:6. Mimo eliminującej porażki Eusebio Di Francesco miał niemało powodów do zadowolenia. Jako ówczesny szkoleniowiec zyskał słuszne miano jednego z głównych architektów bezprecedensowego sukcesu w blisko stuletniej historii klubu ze stolicy Italii. Nikt, włącznie z samym zainteresowanym, nie spodziewał się, że był to dla niego trenerski szczyt. Szczyt, z którego niebawem osunie się w błyskawicznym tempie.
Później bowiem było już tylko gorzej. Owszem, upadek Di Francesco nie nastąpił od razu, gdyż pod jego wodzą Roma zakończyła wspomniany sezon nie tylko z półfinałem Ligi Mistrzów na koncie, ale również wysokim trzecim miejscem Serie A, gdzie ustąpiła tylko walczącym o mistrzowski tytuł Juventusowi i Napoli. Złe wiadomości nadeszły dopiero w następnej kampanii, która stała się zarazem jego ostatnią w Rzymie.
W sezonie 18/19 Di Francesco i spółka spisywali się nad wyraz przeciętnie. Innymi słowy: lepsze mecze przeplatali gorszymi. Problem polegał na tym, że tych gorszych spotkań w ich wykonaniu było zdecydowanie więcej w kluczowych momentach. Z Ligi Mistrzów i Pucharu Włoch odpadli na wczesnym etapie rozgrywek. W ligowych zmaganiach radzili sobie niewiele lepiej, bo plasowali pomiędzy piątym i ósmym miejscem, co nie mogło być w pełni satysfakcjonujące. Nie brakowało również wyjątkowo kompromitujących porażek jak słynne 1:7 przeciwko Fiorentinie czy też 0:3 przeciwko derbowemu rywalowi – Lazio.
Wobec tego zniecierpliwione szefostwo Romy postanowiło zdymisjonować niepotrafiącego przezwyciężyć kłopotów di Francesco. Na bezrobociu długo jednak nie pobył, ponieważ jakieś trzy miesiące po zwolnieniu znalazł angaż w Genui, a dokładnie w tamtejszej Sampdorii. „Blucerchiati” zamierzali pozbyć się statusu „typowego ligowego średniaka”, a co za tym idzie, regularnie kwalifikować się do europejskich pucharów. Di Francesco jawił się ku realizacji tych planów jako trener wręcz idealny, ponieważ kilka lat wcześniej to samo uczynił z prowincjonalnym Sassuolo, z który wbrew wszystkiemu i wszystkim potrafił zająć szóste miejsce i grać w Lidze Europy.
Tak się jednak nie stało. Związek Di Francesco i Sampdorii okazał się być nader nieudany. Trwał on raptem przez osiem pierwszych meczów sezonu 19/20. Popularna „Sampa” pod jego wodzą odniosła zwycięstwo tylko w dwóch z nich, zaś poniosła porażkę w każdym z pozostałych sześciu. Zamiast rywalizacji o ambitne cele było ostatnie miejsce i perspektywa walki o utrzymanie. Powiedzieć falstart, to w istocie nic nie powiedzieć. Dni Eusebio Di Francesco w stolicy nadmorskiej Ligurii były policzone.
Mimo wyjątkowo nieudanego epizodu w Genui nie wypadł całkowicie z trenerskiej karuzeli. Przed rozpoczęciem obecnego sezonu zgłosiło się po niego Cagliari Calcio. Scenariusz był podobny jak poprzednio. Klub chce ugrać coś więcej niż miejsce w środku tabeli. Z tego względu robi transfery znanych piłkarzy jak Diego Godin czy Giovanni Simeone i jednocześnie zatrudnia posiadającego tak zwany „warsztat” szkoleniowca w postaci właśnie di Francesco. Teoretycznie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Praktycznie było jednak zupełnie inaczej.
Początkowo – kolokwialnie rzecz ujmując – jako tako to wyglądało. Cagliari nie chowało głowy w piasek, grając odważną w ofensywie piłkę. Notowane wyniki również nie były najgorsze, co obiecująco rokowało w dalszej perspektywie. Stało się jednak inaczej. Ekipa z Sardynii nagle i niespodziewanie wpadła bowiem w permanentny kryzys formy. Od szesnastu meczów z rzędu drużyna, w której występuje Sebastian Walukiewicz, nie jest w stanie odnieść zwycięstwa na poziomie Serie A. Mało tego. Dodatkowo Cagliari znalazło się w strefie spadkowej na trzecim od końca miejscu. To efekt zaledwie piętnastu punktów skompletowanych w aż dwudziestu trzech meczach.
Decyzja w sprawie przyszłości Di Francesco na stołku trenerskim nie mogła być inna. Po raz kolejny został zwolniony i jest zmuszony odejść w niesławie. Być może jeszcze odrodzi się niczym feniks z popiołów. Ma przecież na karku dopiero pięćdziesiąt jeden wiosen, co jak na szkoleniowca jest dość młodym wiekiem. Póki co jednako uchodzi za przykład pozbawionego precedensu upadku w trenerskim fachu.
Jan Broda