Nasi we Włoszech: Polska klasa średnia
Już chciałoby się wbiec do kolejnego sezonu i zapomnieć o poprzednim, który gorszy – choć nie ze swojej winy – być już nie mógł. Jednak nie wypada naszej emigracji zarobkowej we Włoszech puścić w dalszą drogę bez wystawienia każdemu cenzurki. Tym bardziej że polska klasa w tamtejszej szkole była najliczniejsza w historii.
TOMASZ LIPIŃSKI
Na liście obecności w Serie A i B pojawiły się 23 nazwiska, od B do Ż. Jakuba Iskrę, który zaistniał niespełna 80 minutami w dwóch meczach i tym samym został najmłodszym polskim piłkarzem w Serie A, odkładamy do dalszej obserwacji. Niech się mocniej rozpali. Pozostałych klasyfikujemy. Bez taryfy ulgowej.
Szóstkowicz
Wojciech Szczęsny (Juventus). Bodaj jedyny w tym gronie nie uczeń, a pan profesor. Chociaż tytuł gospodarza klasy też byłby nie od rzeczy. Włochom znany już od paru dobrych lat i jakiś taki przez nich niedoceniony. Dopiero niedawno ze wstydem przyznali, że nie poznali się na nim. W tym sezonie na liście zasług dla drużyny zajął miejsce nie zaraz po Cristiano Ronaldo i Paulo Dybali, ale na równi z nimi. Nie szkodzi, że jako bramkarz Juventusu puścił najwięcej goli w jednym sezonie od ponad dekady. Bez niego byłoby więcej, być może scudetto przeszłoby koło nosa i znacznie wcześniej z pracą pożegnałby się Maurizio Sarri. Równie mocno, jak jego interwencje, pewność i luz, który jednak nie miał nic wspólnego z nonszalancją, zapadły jego słowa: – W Romie moim rezerwowym był Alisson Becker, uważany za najlepszego bramkarza na świecie, w Juventusie na ławce siedzi Gianlugi Buffon, który jest najlepszy w historii. Wychodzi więc na to, że to ja jestem najlepszy.
Po takim sezonie tym bardziej trudno temu wywodowi odmówić logiki.
Piątkowicz
Bartłomiej Drągowski (Fiorentina). Po Empoli, w którym przeżył sportową i wizerunkową metamorfozę, sprawdzam powiedziała Fiorentina. Naprawdę rzadko się zdarza, żeby zawodnik, tym bardziej młody i zagraniczny, który spalił próbę przy pierwszym rozciągniętym na dwa sezony podejściu, wrócił na białym koniu. Drągowski tego dokonał. Wyjeżdżał szeregowiec, przyjechał generał. W miałkiej i generalnie bezbarwnej jak woda Fiorentinie stał się wyrazistą postacią. Z charakterem za rękę w parze szły umiejętności, w każdym meczu poddawane sprawdzianowi. Pracy mu nie brakowało, ponieważ obrońcy tego, jakby nie patrzeć, mającego aspiracje klubu niczym nie różnili się od swoich kolegów po fachu ze spadkowicza Empoli. Obronił dwa rzuty karne, zwłaszcza wygrany pojedynek z nieomylnym do tamtej pory Domenico Criscito nie mógł przejść bez echa. Odgrażał się, że obroni jedenastkę Ronaldo, miał ku temu dwie szanse, ale tylko na pogróżkach się skończyło. Jego kontuzja odniesiona pod koniec sezonu otworzyła drogę do bramki Pietro Terraciano, który wyglądał na baranka łatwego do zjedzenia dla polskiego Drago, a nieoczekiwanie okazał się takim samym smokiem, co zapowiada ciekawą rywalizację.
Czwórkowicze
Karol Linetty (Sampdoria). Rzadko rewelacyjny, nigdy beznadziejny. Szalenie regularny i obliczalny. Z najwyższą oceną z cenionego we Włoszech przedmiotu: taktyki. Diabelsko inteligentny, w lot chwytający intencje trenerów. To bardziej oni go kochają i zauważają zasługi dla drużyny niż przeciętni kibice. W ostatnim sezonie przykuł uwagę wszystkich 4 golami i 3 asystami. Z grona Polaków przegrał w punktacji kanadyjskiej tylko z Arkadiuszem Milikiem. Z jak najlepszej strony zapamiętał go Marco Giampaolo, który po zatrudnieniu w Torino na czołowym miejscu listy życzeń umieścił polskiego pomocnika o niepolskim nazwisku. Prezydent Urbano Cairo na spełnienie życzenia nowego trenera wydał 7,5 miliona euro. Tym samym wartość Linettego przez cztery sezony spędzone na obczyźnie podskoczyła o 120 procent.
Łukasz Skorupski (Bologna). Tylko najlepiej wtajemniczeni w arkany Serie A znają nazwisko rezerwowego bramkarza Bolonii. Łukasz Skorupski zapewnił Brazylijczykowi Angelo da Coscie bolońskie wakacje i tylko raz z powodu grypy wpuścił do bramki. W poprzednim już tak uprzejmy nie był, miał stuprocentową frekwencję. Te liczby pracowały dla niego na świadectwo z czerwonym paskiem. Inne kazały obniżyć wysoką średnią. Tylko w dwóch meczach zachował czyste konto i pod tym względem zajmował miejsce w ogonie klasyfikacji ligowych bramkarzy. Od 25 września 2019 roku zaliczył 32 kolejne mecze z puszczonym golem. Miewał swoje za uszami, ale zdecydowanie częściej wyciągał za uszy drużynę z poważniejszych opresji.
Sebastian Walukiewicz (Cagliari). Choć już nie nastolatek, to za przydomek Baby d’oro nie powinien się obrażać. Cagliari zarobi niemało na tym złotym chłopcu. Wyłapały go na swoich czułych radarach wszystkie czołowe włoskie kluby, a latarnie na Sardynii zarejestrowały sygnały i z odleglejszych portów. Spokój, elegancja, umiejętność dopasowania do różnych systemów taktycznych i czystość interwencji (1 żółta kartka w 14 występach) stanowiły świetny wstęp do wielkiej międzynarodowej kariery.
Piotr Zieliński (Napoli). Stać go na dużo więcej niż 2 gole i 4 asysty. Choć to nie był dla niego wybitny sezon, to i tak ogólnie prezentował poziom niedostępny dla większości pomocników w Serie A. 26-letnie połączenie ilości z jakością. Odkąd gra dla Napoli nie zdarzyło się, żeby opuścił więcej niż dwa ligowe mecze w sezonie. Dlatego też jest tak bardzo pożądany na rynku. Jednak Napoli otoczyło go szczelnym murem i pilnowało, żeby nikt w podejrzanych zamiarach nie zbliżył się do Polaka. Ostatecznie to udane małżeństwo będzie miało swój ciąg dalszy.
Trójkowicze
Bartosz Bereszyński (Sampdoria). Niby wszystko się zgadza: jest pierwszym wyborem na prawej obronie w Sampdorii, ale z każdym mijającym sezonem coraz trudniej oprzeć się wrażeniu, że zarówno on jest zmęczony rolą, w której został obsadzony z wiecznie tymi samymi zadaniami do wykonania i Broń Boże niczym więcej, jak i klubowi na zdrowie wyszłoby jakieś odświeżenie na tej pozycji. Bardziej zdyscyplinowany i sumienny robotnik niż czerpiący przyjemność z pracy pracownik umysłowy.
Patryk Dziczek (Salernitana). Tysiące odsłon i komentarzy miał filmik zamieszczony w mediach społecznościowych, na którym słychać jak Claudio Lotito, nie przebierając w słowach, ruga telefonicznie Gianpaolo Venturę za porażkę w ostatniej kolejce równoznaczną z brakiem awansu do play-offów. Lotito to pracodawca Dziczka i właściciel zarówno Lazio jak i Salernitany, Ventura to były od dawna selekcjoner reprezentacji Włoch i były od niedawna szkoleniowiec drugoligowca. Do pomocnika mistrzów Polski z Gliwic Ventura przekonał się w grudniu i do rozpoczęcia lockdownu praktycznie nie ściągał go z boiska. Po wznowieniu rozgrywek jego pozycja nie była już tak mocna. Choć Dziczek zebrał cenne doświadczenie, trudno powiedzieć, żeby znalazł się ciut bliżej Lazio, przez które w końcu został kupiony.
Paweł Jaroszyński (Salernitana). Był w pierwszoligowej Genui i zrobił krok w tył do Serie B, by po pierwsze grać regularnie w systemie z trójką obrońców i trenować pod okiem doświadczonego trenera, który z Kamila Glika stworzył potwora, po drugie pomóc w awansie i następne wypożyczenie zamienić w transfer definitywny. Plan powiódł się w 50 procentach. Rzeczywiście, zdecydowanie więcej go na boisku było niż nie było. Natomiast do drużynowego fiaska oczywiście też przyłożył rękę. Co czeka go w Genui, nie wie nikt.
Tomasz Kupisz (Trapani). W podróży przez Półwysep Apeniński zatrzymał się w tym sezonie na południu, tym samym zaliczając przystanki nr 8 i 9. Zaczął w trzecioligowym Bari, skończył w drugoligowym Trapani, któremu 18 występami, 1 golem i 2 asystami nie pomógł w utrzymaniu. Więc ruszył w dalszą drogę.
Thiago Cionek (Spal). Na 108 występach zatrzymał się jego licznik w Serie A i być może dalej nie pójdzie. Po degradacji rozstał się ze Spal. Dał się zapamiętać z dwóch rzeczy: asysty na San Siro w meczu z Interem i skutecznej pogoni za złodziejem na ulicach Ferrary. Najczęściej przegrywający Polak w Italii: 20 porażek w 28 rozegranych meczach.
Filip Jagiełło (Genoa). Przez większość sezonu nieobecny usprawiedliwiony (mimo że wyrywał się do odpowiedzi, to trenerzy twardo trzymali go w ławce i z rzadka wzywali do tablicy), w decydującej fazie rozgrywek niemal prymus. Współautor najcenniejszego gola samobójczego w historii Genoi dającego zwycięstwo nad Lecce i bohater derbów.
Arkadiusz Milik (Napoli). Sam sobie zgotował tak trudny sezon, dość szybko komunikując klubowym władzom, że na nowym kontrakcie podpisu nie złoży. Do końca lutego trochę kontuzji i trochę goli (w tym hat-trick w Lidze Mistrzów), po restarcie gole raptem dwa, ale przede wszystkim rzut karny na wagę Pucharu Włoch. Coś się nam wydaje, że Milika najbardziej docenią w Neapolu, kiedy go zabraknie.
Mariusz Stępiński (Verona). Zamieniając Chievo na Veronę chyba sam się nie spodziewał tak dużego skoku. A tu tymczasem ze spadkowicza trafił do rewelacji sezonu. Wszedł do nowej drużyny razem z drzwiami, za które wypadł z czerwoną kartką po 21 minutach debiutu. Na pierwszego gola kazał czekać do połowy grudnia, w sumie uzbierał ich trzy. Mimo to Hellas uwolniło go od wypożyczenia i za 5,5 miliona euro zdecydowało się na transfer definitywny. Wartościowy zmiennik.
Dwójkowicze
Paweł Dawidowicz (Verona). W jednym lepszy był od Stepińskiego: na inaugurację już po 13 minutach dostał od sędziego czerwonym światłem po oczach i tak na dobrą sprawę stał później głównie w garażu. Zaliczył ledwie 4 spotkania w pełnym wymiarze czasowym, a po wznowieniu rozgrywek przegrał z kontuzją mięśniową.
Filip Piszczek (Trapani). Padł ofiarą drużynowej zapaści. Gdyby Trapani się utrzymało, wielce prawdopodobne, że usiadłoby do negocjacyjnego stołu z Cracovią. 2 golami i 2 asystami w 11 meczach napastnik Pasów zasłużył na dłuższy pobyt na Sycylii lub w innym miejscu w Italii.
Arkadiusz Reca (Spal). Mały Fiat z silnikiem Ferrari. W Atalancie spalił się na starcie, w Spal przynajmniej momenty były. Pojedyncze mecze ujawniły jego potencjał, jednak większość z nich potwierdziła ograniczenia.
Przemysław Szymiński (Frosinone). Najdłużej z wszystkich Polaków był w akcji, bo aż do 20 sierpnia, kiedy zakończyły się play-offy. Przegrany finał ze Spezią oglądał z ławki. Podobnie jak większość sezonu, choć restart dał mu nadzieję na coś więcej. W jego przypadku oznaczało to 10 meczów. W kategorii: mój trener z największą piłkarską przeszłością, wygrywał w cuglach. Pracował z Alessandro Nestą.
Jedynkowicze
Łukasz Teodorczyk (Udinese). Obecny ciałem, bez ducha i znanego nam charakterku. Chyba nawet z nikim nie miał okazji zadrzeć ani pokłócić się o swoje. Łukasz Anonim i z takim tytułem drugi sezon z rzędu.
Krzysztof Piątek (Milan). Największe odkrycie sezonu 2018-19 strącone ze zbudowanego za 35 milionów euro pomnika. Przed całkowitym upadkiem w błoto jego wizerunek ratowały rzuty karne (w ten sposób strzelił 3 z 4 goli). Należało podziwiać gimnastykę słowną trenerów Marco Giampaolo i Stefano Piolego, którzy do końca publicznie bronili względnie tłumaczyli Pistolero. Aż wreszcie z urzędowej dyplomacji zwolnili ich działacze, sprzedając odmienionego nie do poznania napastnika do Herthy Berlin.
Bartosz Salamon (Spal). Za słaby na Serie A, w sam raz na Serie B. Za delikatny na obrońcę, za mało kreatywny na pomocnika. I w tym temacie już raczej nic się nie zmieni.
Szymon Żurkowski (Empoli). Miało być ciężko, ale rzeczywistość okazała się dużo bardziej brutalna. W Fiorentinie zdobył się na dwa epizody, na wypożyczeniu w Empoli – klubie ratunkowym dla kilku Polaków – też uległ podtopieniu. Na szczęście tam rzucili mu koło ratunkowe na kolejny sezon.