Napastnik pod wysokim napięciem
Jest jak jednoosobowa orkiestra. Wszystko sam. Był jedynym, który nie podporządkował się w Juventusie reżimowi Cristiano Ronaldo. Jest pierwszym, który skorzystał na jego odejściu.
Na początku był ciekawostką. Jak każdy syn znanego piłkarza. Właśnie od Enrico, rocznik 1970, który dla milenialsów i zoomerów jest postacią znaną co najwyżej z Wikipedii, wypada więc zacząć.
Szybki i precyzyjny
Jego kariera odbiegała od stereotypowej, w której wszystko szło jak po sznurku: szybkie wejście i zawojowanie Serie A, transfer do wielkiego klubu, reprezentacja, sukcesy indywidualne i zespołowe. To znaczy wszystko to nie ominęło Chiesy seniora tylko nastąpiło z lekkim opóźnieniem. Był typem późno dojrzewającym.
Pierwszego gola w lidze włoskiej strzelił dopiero w wieku 23 lat, ale szybko wypadł na jej zaplecze. Na uznanie i naprawdę mocne nazwisko zaczął pracować od 1994 roku. W Sampdorii osuszył Roberto Manciniemu łzy po stracie Gianluki Viallego i stworzyli świetnie rozumiejący się i uzupełniający duet. W sezonie 1995-96 młodszy strzelił 22 gole, starszy połowę tego, we dwóch 33 z 59 całej drużyny. Jeszcze zanim wzmocnił opływającą w luksusy Parmę wyjechał na Euro ’96. Zadebiutował w ostatnim meczu towarzyskim przed turniejem i Belgii strzelił gola, w swoim drugim, już mistrzowskim występie z Czechami też trafił. Na tym właściwie jego dobra passa się zakończyła, choć u czterech selekcjonerów (Sacchi, Maldini, Zoff i Trapattoni) uzbierał 17 występów i 7 bramek.
Miał w kraju niezwykle mocną konkurencję: Christian Vieri, Alessandro del Piero, Francesco Totti, Fabrizio Ravanelli, Vincenzo Montella czy Marco Delvecchio, ale i tak się wyróżniał. Był jak lekki kawalerzysta. Niepozorny i bardzo zrywny. Jak startował do piłki, to trawa paliła się pod stopami. Był jak samochodzik zabawka, który napędzony przez przyciśnięcie do podłogi i następnie puszczony ruszał jak strzała. Pod tym względem Federico jest nieodrodnym synem ojca. Szybkość nie przeszkadzała mu w dokładności, o czym świadczyło 138 goli na poziomie Serie A i 216 w całej karierze. Egzekutorem był wyśmienitym, w tym względzie syn być może nigdy mu nie dorówna, choć wszystko jeszcze przed nim.
Po Parmie jeszcze była Fiorentina, gdzie po raz drugi w karierze przekroczył próg 20 goli w sezonie i z powodu powtarzających się kontuzji zaczął zwalniać. W ostatnich latach aktywności, wzorem Roberto Baggio czy Giuseppe Signoriego, zatrzymał się na prowincji i został niekoronowanym królem Sieny.
Melodramatyczny
Federico co nieco z tego pamiętał, widział ojca na boisku, ale więcej o nim słyszał i obejrzał na kartach rodzinnej kroniki lub płytach DVD. Od początku wiedział, że ma talent i czuł, że z racji nazwiska wszyscy przyglądają mu się ze szczególną uwagą. Nigdy nie był anonimowy, nie był tylko zdolnym Federico, zawsze był synem Enrico.
Niejednego spadkobiercę talentu po sławnym ojcu te nieustanne porównania zamęczyły i zniechęciły, niejednemu zszargały nerwy i złamały karierę. Odcięcie piłkarskiej pępowiny było ponad ich siły. Nawet jeśli zapowiadali się nieźle, to kończyli w niższych ligach, jak przykładowo synowie Manciniego. Tylko nielicznym się udawało wejść na ten sam poziom lub szczebel wyżej. Federico, pomimo presji i znanego nazwiska, szedł w górę. Od najmłodszych lat w Fiorentinie na nic i nikogo się nie oglądał tylko biegał, bardziej ścigał się i dryblował. Właśnie pierwszym elementem jego gry robiącym na wszystkich kolosalne wrażenie była umiejętność wygrywania pojedynków oraz odwaga ich prowokowania. Kiwał jak szalony, z piłki juniorskiej w naturalny sposób przeniósł do seniorskiej ten styl, co przy wrodzonej dynamice potęgowało efekt. Plus odwaga i bezczelność, wyrazistość i jak któryś z dziennikarzy ładnie nazwał melodramatyczność – trudno było się w nim nie zakochać od pierwszego wejrzenia. Za tym ostatnim określeniem kryła się cała jego włoskość i zarazem pasja do wykonywanego zawodu. W takiej zażartości w dążeniu do zwycięstwa, mimice, gestykulacji, mowie całego ciała i emocjach wyrażanych po każdej udanej i nieudanej (wtedy nawet bardziej) akcji pozostawał przy okazji bardzo chłopięcy i rozczulający.
Większej publiczności zaprezentował go ówczesny trener Fiorentiny Paulo Sousa i zrobił to nie przed byle jakim audytorium i na tle nie byle jakich aktorów, bo w Turynie z Juventusem. Od tego meczu rozpoczął się proces jego dorastania do seniorskiej piłki. Przejścia od zawodnika, któremu do pełni szczęścia wystarczało przegonienie lub ośmieszenie obrońcy, do skrzydłowego potrafiącego sobie radzić na obu skrzydłach i umiejącego dośrodkować obiema nogami. Od skrzydłowego z dobrym dośrodkowaniem do napastnika z dobrym strzałem. Od zawodnika ofensywnego do piłkarza kompletnego nie unikającego gry defensywnej. Zaliczył kolejno te etapy. Po drodze nie obyło się bez przeszkód, wyhamowania, kryzysów, pierwszej krytyki.
Narodziny gwiazdy
Po pierwszych trzech kolejkach poprzedniego sezonu, na samym finiszu letniego okienka transferowego Juventus wyciągnął go z korzeniami z Florencji i przesadził do Turynu. We Florencji zawrzało, ale oczywiście nie tak jak 30 lat temu, kiedy w tym samym kierunku odchodził Roberto Baggio. Jednak pomruki niezadowolenia niosły się po całym mieście. Chiesa dołączał do innego ulubieńca stolicy Toskanii – Federico Bernardeschiego i nie brakowało takich, którzy wróżyli mu podobne losy. Bohater i gwiazdka tu, tam zapchajdziura. Juventus płacił 3 miliony euro natychmiast, po pierwszym sezonie dokładał 7, w połowie 2022 roku zobowiązał się go wykupić za wartość 40 milionów pod warunkiem spełnienia jednego z trzech warunków: że do tego czasu zagra w 60 procentach meczów, strzeli minimum 10 goli i zaliczy minimum 10 asyst, a Juventus zajmie miejsce w pierwszej czwórce. Z tamtej perspektywy i z dzisiejszej także to czysta formalność. Zatem już za parę miesięcy będzie w stu procentach własnością i skarbem rodziny Agnellich.
Jeśli na początku był tylko ciekawostką, później wielkim talentem i nadzieją, to w 2021 roku stał się gwiazdą. Gdzie nie spojrzeć, tam zostawił trwały ślad. W pierwszej tegorocznej kolejce trafił dla Juventusu z Udinese, zaliczając tym samym trzeciego gola w sezonie. Ze względu na te skromne statystyki pojawiły się już nawet lekkie grymasy na jego grę. Krytykom odpowiedział na San Siro, to także był styczeń, kiedy podania Paulo Dybali zamienił na dwa piękne gole, zostając ojcem zwycięstwa nad Milanem. Dzięki trzem bramkom w lutowo-marcowym dwumeczu z FC Porto był jedynym z Juventusu, który po odpadnięciu z Ligi Mistrzów nie usiadł na ławie oskarżonych. Więcej – on niemal wypinał pierś do odznaczenia, bo został pierwszym włoskim piłkarzem od 1999 roku i Filippo Inzaghiego, który strzelił co najmniej dublet w fazie pucharowej tych rozgrywek. W kwietniu znalazł się na liście strzelców w derbach Turynu. W maju rozstrzygnął o losach finału Pucharu Włoch z Atalantą.
O jego obecności w kadrze wybierającej się na Euro 2020 nikt nie dyskutował. Dyskusjom nie było końca, co do jego gry w podstawowym składzie. Zdania były podzielone. Selekcjoner Mancini, który przyzwyczaił się do ustawienia z odwróconymi skrzydłowymi (prawonożni na lewej stronie, lewonożni na prawej) stał na stanowisku, że Federico to dubler Lorenzo Insigne, tak jak Bernerdeschi dla Domenico Berardiego. I w ten sposób rozpisał role na fazę grupową.
Z Turcją wszedł za Insigne przy wyniku 3:0 i zaliczył 10-minutowy epizod. Dwa razy dłuższa sztuka dostała mu się ze Szwajcarią. Z Walią pierwszoplanowi aktorzy mieli wolne, więc jako zmiennik wybiegał na pełne 90 minut. W 1/8 finału z Austrią czekał na wejście najdłużej jak do tej pory, bo aż do 84 minuty i tym razem zastąpił Berardiego. W dogrywce wprawił naród w euforię, kiedy na luzie i od niechcenia poradził sobie w dość niewygodnej sytuacji. Ten gol dał mu awans do pierwszej jedenastki i wywalczonego miejsca nie oddał do końca. Z Belgią harował. Z Hiszpanią popisał się pięknym zakrętasem (po włosku tiro a giro) w stylu pasującym do Insigne, na co starsi dziennikarze natychmiast odpowiedzieli, że tak strzelał ojciec Enrico. W finale z Anglią należał do najlepszych na boisku. „La Gazzetta dello Sport” wystawiła mu notę 8, na wyższą zasłużył tylko Gianluigi Donnarumma. Walczył, szarpał, ryzykował, dryblował, stale nękał angielską defensywę i dopiero po faulu Kyle’a Walkera w 86 minucie zszedł ze sceny. Według wyliczeń specjalistów jego wartość po złotych mistrzostwach wzrosła do 80 milionów. O 20 więcej oferowała latem Chelsea, ale spotkała się z odmową Juventusu.
Bliżej ojca
W sierpniu wrócił więc do zwykłych turyńskich obowiązków i zastał nowego trenera. Wielu jego klubowych kolegów znało Massimiliano Allegriego, on nie miał tej przyjemności. Inaugurację zaczął na ławce rezerwowych i taki stan trwał do 76 minuty. Wszedł w momencie naporu Udinese. Przy remisie 2:2 w doliczonym czasie gry popisał się absolutnie fenomenalnym dośrodkowaniem niby słabszą nogą na głowę Ronaldo. Radość trwała krótko, bo VAR słusznie zabrał Juventusowi gola, ale trudno było nie docenić tej asysty Chiesy. Jeszcze raz okazał się piłkarzem nie potrzebującym wiele czasu, żeby włączyć się w wir wydarzeń i dążącym z ogniem w oczach do zwycięstwa. Z charakterem, z energią i pasją, jak kibice lubią najbardziej. Co do Ronaldo, nie było między nimi chemii. Jak to między dwoma indywidualistami. Wchodzili sobie w paradę, deptali po piętach na lewym skrzydle, gdzie obaj czuli się najlepiej. Andrea Pirlo szukał różnych rozwiązań, nie znalazł żadnego dobrego zarówno dla jednego, jak i drugiego. Chiesa nie kłaniał się w pas Portugalczykowi. Kiedy inni wbiegali z piłką w pole karne i szukali wzrokiem CR7, on zawsze widział bramkę. Teraz został sam i wydaje się, że wchodzi w kolejny etap kariery.
Będzie napastnikiem. Tak przed meczem z Chelsea zdecydował Allegri i występ podopiecznego tylko utwierdził go w przekonaniu, że to słuszna koncepcja. Takie ewolucje: z lewoskrzydłowego na dziewiątkę historia włoskiego i światowego futbolu oczywiście już zna. Ronaldo jako pierwszy świeci przykładem. Za nim stoją Thierry Henry czy Paolo Rossi. Przygotujmy się więc na nowego, ale ciągle atrakcyjnego Chiesę, któremu w tej wersji będzie najbliżej przede wszystkim do ojca.
TOMASZ LIPIŃSKI