Przejdź do treści
Największy przykład bezczelności 2020 roku

Ligi w Europie Serie A

Największy przykład bezczelności 2020 roku

Dopóki w szkolnym kanonie lektur będzie „W pustyni i w puszczy”, dopóty kolejnym pokoleniom Polaków kaleczenie naszej mowy kojarzyć musi się z Kalim. We Włoszech na dukanie po włosku być może też znalazłby się przykład literacki, a jeśli nie ma, to już jest z życia wzięty. Śmieszny i straszny zarazem.



Czasownik mógłby brzmieć suarezować (we włoskim wpasowalibyśmy go do grupy z pierwszej koniugacji: suarezare). Na kogoś, kto boleśnie dla słuchającego gimnastykuje się z mową Dantego, sadzi w prostych zdaniach błędy i bezokolicznikami zastępuje koniugację w każdym z czasów mówiłoby się z politowaniem: – Ależ on suarezuje.

Poza limitem

W całym 2020 roku trudno o większy przykład bezczelności, przekonania o nietykalności wynikającej z zajmowanej pozycji i posiadanych pieniędzy niż Luis Suarez na egzaminie w Perugii. Zdanie: – On musi zdać, w końcu zarabia 10 milionów euro – było jednym z tych, które obiegło Półwysep Apeniński i zrobiło w tym roku wielką karierę.

Po zakończeniu poprzedniego sezonu Juventus wyeksportował do Stanów Zjednoczonych Gonzalo Higuaina, a że kilka miesięcy wcześniej pożegnał się również z Mario Mandżukiciem, dlatego poszukiwał napastnika. Takiego ma się rozumieć, który zgodnie koegzystowałby z Cristiano Ronaldo. Wraz ze zwolnieniem Maurizio Sarriego spełzły na niczym nadzieje Arkadiusza Milika na transfer. Na pole position wskoczył Luis Suarez gotowy do opuszczenia podtopionej Barcelony. W drugiej kolejności czekał Edin Dżeko z Romy. Z Urugwajczykiem był jeden problem, z tamtej perspektywy wydawał się jednak raczej łatwy do rozwiązania. Kontraktując wcześniej Brazylijczyka Arthura i Amerykanina Westona McKenniego, Juventus wykorzystał limit piłkarzy spoza Unii Europejskiej możliwych do zatrudnienia w letnim okienku transferowym. Suarez musiał więc przyjść do klubu razem z włoskim paszportem.

Jeszcze parę lat temu do załatwienia wszelkich formalności wystarczyłoby włoskie pochodzenie żony (na tej podstawie grał w Hiszpanii), a i może nawet to nie byłoby potrzebne. Bo gdyby tak dobrze poskakać po gałęziach drzewa genealogicznego Luisa, to i w jego rodzinie na pewno znalazłby się jakiś emigrant z Italii. Jednak przepisy się zmieniły i każdy ubiegający się o paszport musiał wykazać się znajomością języka poświadczoną państwowym egzaminem na Uniwersytecie dla Cudzoziemców w Perugii (lub innym mającym uprawnienia) i certyfikatem na poziomie B1.

Kto kiedykolwiek starał się o certyfikat z języka obcego, wie, że to trzeci poziom w sześciostopniowej skali. Ani trudny, ani też bardzo łatwy. Coś trzeba wiedzieć z gramatyki i coś umieć powiedzieć. Wymaga między innymi umiejętności rozumienia nieskomplikowanego tekstu słuchanego i czytanego, a także poprawnego wyrażenia opinii na tematy z dziedziny kultury lub życia rodzinnego. Egzamin składa się z części pisemnej i ustnej, w tym ta pierwsza rozpada się na jeszcze dwie części: czytania ze zrozumieniem i odpowiedzi na pytania do tekstu oraz napisania krótkiej formy. Całość trwa 2 godziny i 30 minut. W każdym roku przeprowadza się tylko dwie sesje egzaminacyjne: letnią i zimową. Na wyniki czeka się do kilku tygodni. Te wszystkie szczegóły są potrzebne dla lepszego zrozumienia farsy, która we wrześniu odbyła się w Perugii.

Na podsłuchu

Suarez przyleciał prywatnym odrzutowcem. Ubrany w dżinsy, t-shirt i bejsbolówkę, której nawet nie zdążył zdjąć podczas krótkiego pobytu na włoskiej ziemi. Przed wejściem czekał na niego tłumek gapiów i dziennikarzy. Po wyjściu, które nastąpiło po kilkudziesięciu minutach, naprędce zorganizowano konferencję, podczas której zdający został pochwalany przez uśmiechniętych egzaminatorów. Do mediów przedostało się zdjęcie z wnętrza uwieczniające moment wręczenia certyfikatu. Jego szczęśliwy posiadacz czmychnął gdzieś boczkiem, przedrylowawszy wszystkich i nie powiedziawszy publicznie po włosku nawet ciao, odleciał do Barcelony.

Już na tym etapie coś śmierdziało. Jeszcze raz opinia publiczna przekonała się, że są równi i równiejsi. Że wszystko da się zorganizować, to tylko kwestia ceny. Zwykły śmiertelnik musiał męczyć się i pocić pochylony nad ławką szmat czasu i następnie już w domu oczekiwać na pisemko z wynikiem, a w przypadku piłkarza-milionera wszystko odbyło się szybko i od ręki. To musiało budzić wątpliwości. Ale najlepsze dopiero miało nastąpić.

Bardziej rozbawieni (w końcu we Włoszech nie takie rzeczy znali i widzieli) niż zdegustowani całym przedstawieniem dziennikarze przeprowadzili własne śledztwo. W pierwszej kolejności dotarli do egzaminowanych tego samego dnia, co Urugwajczyk. Powiedzieli, że zostali powiadomieni w ostatniej chwili, wzięci niejako z zaskoczenia, bo sesja odbywała się poza terminem. Uniwersytet uznał, że głupio tak robić egzamin tylko na zamówienie jednej osoby. Pozostali mieli stanowić przykrywkę. Słabą, bo słabą, ale zawsze jakąś. Ich egzamin trwał tyle, ile mówił regulamin i o wyniku nie zostali powiadomieni na miejscu. Dziennikarze poza opisaniem i obśmianiem więcej zrobić nie mogli, zostały im domysły, brakowało dowodów. Wtedy niespodziewanie głos zabrali potężniejsi: policja i prokuratura.

Czując pismo nosem, z odpowiednim wyprzedzeniem zdecydowali się na podsłuchiwanie telefonów działaczy Juventusu i egzaminatorów z Perugii, a w salach zainstalowali ukryte kamery. Bez trudu udało się odtworzyć prawdziwy przebieg fałszywego egzaminu.

Zwrot akcji

Pod koniec sierpnia Juventus ogłosił zainteresowanie Suarezem. Według późniejszych zeznań piłkarza, już wtedy podpisali wstępną, niezobowiązującą umowę. Wydaje się jednak, że dyrektorowi Paraticiemu i jego współpracownikom umknął fakt braku paszportu z Unii Europejskiej. Być może przyjęli, że skoro w Hiszpanii grał legalnie, to na tej samej zasadzie będzie funkcjonował we Włoszech, gdzie jednak obowiązywały inne przepisy. Kiedy się zorientowali w pomyłce, naprędce uruchomili kontakty. Zrejestrowano rozmowy Paraticiego z jedną panią minister z rządu, która później tłumaczyła, że rozmawiała z nim jak z dobrym znajomym z lat szkolnych i absolutnie niczego nie zamierzała ułatwiać. Klubowy adwokat Federico Cherubini wziął na siebie kontakty z Uniwersytetem dla Cudzoziemców. Między samymi egzaminatorami toczyły się nerwowe rozmowy o tym, jak przepchnąć gościa, który ani be, ani me, ani kukuryku po włosku. To podczas jednej z takich rozmów padło słynne zdanie, że jak ktoś zarabia 10 milionów euro rocznie, musi zdać.

14 września ogłoszono, że Suarez podejdzie do egzaminu za trzy dni. Już nazajutrz Juventus niespodziewanie wycofał się z zainteresowania Urugwajczykiem i przedstawił jako nowego napastnika Alvaro Moratę. Według śledczych ten niespodziewany zwrot akcji był związany z przeciekami, które dotarły do Juventusu w sprawie toczonego potajemnie śledztwa. Paratici i spółka woleli w porę umyć ręce.

A Suarez jak gdyby nigdy nic przygotowywał się do B1. Od dwójki przepytujących dostał pytania ze starannie opracowanymi odpowiedziami. Miał się ich tylko nauczyć na pamięć i wyklepać. Pierwsze zagadnienie brzmiało tak: Spróbuj porównać Włochy ze swoim krajem. Drugie było bardziej rozbudowane: Właśnie przeprowadziłeś się do nowego miasta i na ulicy spotykasz sąsiada, który pyta, jak ci się podoba. Jednocześnie chcesz dowiedzieć się od niego, gdzie mógłbyś w niedzielę spędzić miło czas z rodziną.

Cały egzamin sprowadził się do trwającej kwadrans rozmowy na uzgodnione zawczasu tematy. Jej zapis został upubliczniony i kandydat na obywatela Włoch bezlitośnie obnażony. – W wieku 15 lat zacząć grać w piłkę… – W wolnym czasie podobać barbecue i robić jedzenie (zamiast zakupy). – Mój syn brać harbuz (cocumella zamiast cocomero). W tym stylu zdawał. Na sugestię pytającego, że Asyż to odpowiednie miejsce na niedzielny wypad, rzekł: – Dobry pomysł, porozmawiać z żoną i w niedzielę zrobimy. Usatysfakcjonowany tą odpowiedzią pierwszy egzaminator powiedział do drugiego: – Dobrze. Co powiesz, wystarczy? Wystarczyło na krótko.

Śledztwem objęto kilka osób z uniwersytetu i Juventusu. Suarez został przesłuchany dopiero w grudniu. W obecności prawnika i tłumacza (o dziwo, po włosku nie odpowiadał) przyznał, że znał pytania z wyprzedzeniem. I chyba na tym skończy się jego udział w tej farsie, poza wstydem inne nieprzyjemności go nie spotkają. Pani rektor i pracownicy zostali zawieszeni w pełnieniu obowiązków, w grudniu szefowa podała się do dymisji, do czego została zmuszona. Paratici będzie jeszcze nie raz wzywany na przesłuchania, ale raczej wywinie się od większych prawnych konsekwencji. W porę zszedł z linii strzału. Twardych dowodów przeciwko niemu nie znajdą. W myśl prawa pozostanie niewinny, w społecznym odczuciu jest kombinatorem, który użył koneksji i władzy, nagiął przepisy, dla osiągnięcia założonych korzyści sam lub przez pośredników opłacił łapówkami egzaminatorów, przecież za darmo w całym oszustwie nie wzięliby udziału. O konkretnych kwotach jeszcze nic się nie mówiło.

Być może z czasem zapłaci jednak za tę wizerunkową wpadkę. Już drugą tak poważną. To on ściągnął do klubu Sarriego i był jego największym sojusznikiem. Prezydent Andrea Agnelli zawiódł się na jednym i drugim, a teraz ta afera uniwersytecka. Paratici staje się dla Juventusu coraz bardziej niewygodnym pracownikiem.

TOMASZ LIPIŃSKI

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 1/2021)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 46/2024

Nr 46/2024