Kiedy czytacie ten tekst, on być może właśnie przechadza się uliczkami Neapolu, wywołując wśród przechodniów i sklepikarzy niedowierzanie i sensację. Albo wprost przeciwnie – przyjmując pozdrowienia, przeznaczone tylko dla dobrego znajomego.
TOMASZ LIPIŃSKI
Możliwe, że jest w dzielnicy Quartieri Spagnoli. Jeśli to niedziela, to spotka słynnego prezydenta klubu, już staruszka, Corrado Ferlaino, który zawsze tego dnia przychodzi pod najsłynniejszy mural i sanktuarium spontanicznie stworzone z obrazów, zdjęć, szalików, flag i koszulek ku wiecznej chwale. Postoi, pomodli się, powspomina. Jego starszego o dziewięć lat brata Neapol pokochał jako boga i wygnał jak diabła. Jego to miasto nie pokochało nigdy, ale przyciągnęło i zatrzymało. Oto opowieść o drugim, a nawet trzecim Maradonie – Hugo.
Neapol
Niewykluczone też, że w ogóle nie pojawia się w mieście, bo drażnią go to całe zainteresowanie i rzucane na każdym kroku ciekawskie spojrzenia. W końcu fizycznego podobieństwa dającego rozpoznawalność nigdy nie dało się ukryć. Nie daje się i teraz po śmierci Diego. Tragiczna wiadomość z 25 listopada zastała go we Włoszech. Na obrzeżach Neapolu urządził swój świat, w którym futbol ciągle odgrywa najważniejszą z ról. Chciał zostać trenerem i został, chciał zostać dobrym trenerem i nie został, jak nie został dobrym piłkarzem. W tym drugim do pewnego momentu pomogło mu nazwisko i wstawiennictwo brata, w tym drugim nic nie było w stanie dodać mu skrzydeł.
Ugrzązł na kampańskiej prowincji. Boys Quarto, Mariano Keller i Real Parete to jego miejsca pracy. Bardziej dzielnicowo-osiedlowe klubiki niż calcio przez duże C. Najpoważniejszy nie tylko z nazwy był ostatni z wymienionych, ale czy poważnym można nazwać siódmy poziom rozgrywek? Mieszka nieopodal Neapolu, trenuje młodzież i chyba już do niczego więcej nie aspiruje. Nazwisko miał zawsze większe od talentu i od zacięcia do wykonywania tego czy wcześniejszego zawodu. I tak już zostanie.
Granada
Z racji różnicy wieku w dzieciństwie raczej nie grywali razem. Chyba że dla zabawy Hugo i Raul na jednego Diego, w domowym korytarzu lub na plaży. Przynajmniej takie zachowały się zdjęcia. Kiedy najstarszy z męskiego rodzeństwa, ale zaledwie 15-letni, pojawiał się w seniorskiej drużynie Argentinos Juniors, oni dopiero zaliczali swoje pierwsze treningi. Różnica wieku stanowiła wtedy barierę nie do przeskoczenia, z czasem stała się nim skala talentu.
Zdarzył się jednak taki występ, w którym stanęli w ramię po tej samej stronie. W świetle kamer i przy piętnastotysięcznej publiczności. 16 listopada 1987 roku odbył się wyjątkowy mecz. Diego, niezmiennie numer 1 na świecie i gwiazda Napoli, właśnie dopinał sprawy transferowe Hugo i czuł w obowiązku zadbać także o piłkarskie szczęście średniego brata. Przez pośredników i znajomych nawiązał kontakt z Granadą, hiszpańskim drugoligowcem. To im polecał usługi Raula, który bardziej znajdował się w kadrze niż grał w Boca Juniors. Nie trzeba było za niego płacić, kwestie finansowe wziął na siebie Diego, wykupując kartę zawodniczą Raula. Dawał go więc w prezencie i dorzucał bonus. – Jeśli go przyjmiecie, to przyjadę na zorganizowany przez was mecz towarzyski i wystąpię gratis w koszulce Granady. Z wstępnych szacunków księgowego wynikało, że z samej sprzedaży biletów na takie wydarzenie dałoby się utrzymać pięciu takich Raulów. Każdy głupi przystałby więc na taką propozycję i wziął kota w worku.
Rywalem na stadionie Los Carmenes było Malmoe FF. Prowadzone przez Roya Hodgsona ze Stefanem Schwarzem i Martinem Dahlinem w składzie. Jednak Szwedami mało kto w ogóle się interesował. Uwagę przykuwali z numerem 9 w pasiastej biało-czerwonej koszulce Diego, z ósemką Hugo, a z dychą gospodarz Raul. Na błotnistym boisku padło pięć goli, o jednego więcej strzelili gospodarze. Diego asystował przy bramce Raula i sam z rzutu wolnego pokonał szwedzkiego bramkarza. Bracia z każdego goli cieszyli się, jakby zdobywali mistrzostwo świata.
Argentinos
Pierwszy wywiad pochodzi z 1979 roku. Dziennikarz zaszedł do domu rodzinnego Diego w dzielnicy Paternal w Buenos Aires. Wiedział, że nie zastanie mistrza świata do lat 20 i gwiazdki, której sława już rozprzestrzeniała się na inne kraje i kontynenty, ale do zrobienia reportażu potrzebował jego braci. Przed kamerą Raul i Hugo stanęli onieśmieleni, jak tylko mogą być chłopcy 13- i 10-letni. – Jestem napastnikiem, gram z dziewiątką, ale tak jak Diego nie będę raczej grał. On jest Marsjaninem – odpowiedział na najważniejsze z pytań młodszy. Inaczej wieszczył jego piłkarską przyszłość brat, który w pierwszym wywiadzie dla „France Football” datowanym na 1979 rok stwierdził, że pod tym samym dachem mieszka z chłopakiem, który gra lepiej od niego i ma fenomenalne zdolności do uprawiania futbolu. Żeby nie było wątpliwości, miał na imię Hugo i trenował w Argentinos Juniors.
Wydaje się, że tej opinii nie podyktowała ślepa braterska miłość. Inni też widzieli talent dużego kalibru. Gdyby było inaczej, Hugo nie awansowałby już w 1985 roku do pierwszego zespołu i w wieku 16 lat, 7 miesięcy i 1 dnia nie zadebiutowałby w koszulce Argentinos. Do tego czasu w całej historii klubu młodszym debiutantem był tylko Diego. W 1985 pojechał do Chin na rozgrywane po raz pierwszy mistrzostwa świata do lat 16. Strzelając dwa gole Brazylii, zresztą zapewnił tam awans Argentynie. Na samym turnieju też trafił dwa razy, ale to nie wystarczyło do wyjścia z grupy. Najważniejsze, że zebrał pierwsze międzynarodowe doświadczenie, zwrócił na siebie uwagę, nie tylko w kraju.
Byli z Diego jak dwie krople wody. Jak lustrzane odbicia. Jeden lewonożny, drugi prawo. Carlos Bilardo powiedział o nim: – Prawostronna wersja Diego. Jeszcze wtedy mógł bez cienia zażenowania przeglądać się w piłkarskim ideale. Jednak z każdym upływającym rokiem lustro stawało się krzywym zwierciadłem. Słynny włoski dziennikarz Gianni Brera stwierdził: – Hugo we wszystkim przypomina Diego, poza geniuszem.
Ascoli
Po 19 występach i 1 golu w barwach Argentinos szykował się do skoku do Europy. Protekcja brata skracała dystans, łamała każde weto. Diego w Neapolu mógł wszystko, po zdobyciu pierwszego w historii scudetta mógł nawet więcej, więc kazał kupić dla siebie brata. Prezydent Ferlaino bez zagłębiania się w temat wydał 300 tysięcy dolarów i Maradona junior mógł lądować pod Wezuwiuszem. Na zastanowienie przyszła później pora.
We Włoszech obowiązywał limit cudzoziemców, do dwóch w drużynie. Był Maradona I, dopiero co się pojawił Brazylijczyk Careca, napastnik o nieporównywalnie większym dorobku i większej klasie niż tajemniczy Maradona II. Rozpoczęło się nerwowe poszukiwanie, gdzie tego nastolatka umieścić. Avellino, bo blisko, to był pierwszy pomysł. Jednak mały postawił się większemu i prezentu nie przyjął. Empoli, Pescara i Pisa zrobiły to samo. Piąte w kolejności Ascoli się ugięło i przystało na roczne wypożyczenie. Wieść gminna niosła, że stało się tak tylko dzięki wpływowemu Luciano Moggiemu, wtedy ważnemu działaczowi Napoli, pozostającemu w dobrych stosunkach z prezydentem Ascoli Constantino Rozzim.
Zaczął nawet obiecująco. W roli pierwszego wchodzącego lub pierwszego schodzącego. Szybciej niż myślał zawitał do Neapolu, bo już w drugiej kolejce przyjechał z Ascoli na stadion San Paolo. Wszedł na boisko po przerwie, przez ponad pół godziny mógł deptać tę samą trawę, co brat, choć biegali w odwrotnych kierunkach. I oczywiście wygrać mógł tylko jeden. Wiadomo który.
Od 10. kolejki Hugo topniał w oczach. Więcej siedział niż grał, uzbierał łącznie 600 minut. W świadomości kibiców został obraz jednego z największych transferowych rozczarowań w historii calcio. Bidone nad bidone, jak zwykło się we Włoszech określać takich piłkarzy. Kiedy na koniec XX wieku robiono wszelkiego rodzaju podsumowania, to właśnie w tej kategorii Hugo zajmował wysoką lokatę. Bez wątpienia został osądzony niesprawiedliwie. Zdecydowanie za surowo. Pamiętajmy, że miał tylko 18 lat i zasługiwał na drugą szansę, której nie dostał. Z pewnością nie miał talentu Diego, jeszcze bardziej nie miał jego charakteru i determinacji, bo też był kształtowany przez inne warunki, które najtrafniej opisał jeden z argentyńskich dziennikarzy: – Jeden w wieku 14 lat przychodził na treningi w podartych butach, drugi w tym samym wieku był dowożony nowiuteńkim Mercedesem.
Hugo nie chciało się walczyć, biegać, harować. Za piłką biegał tylko do przodu. Według ówczesnego trenera Ascoli – Ilario Castagnera, miał dobre wyszkolenie techniczne, dobry przegląd pola i strzał prawą noga, ale był za słaby fizycznie.
Rayo
Moggi znalazł mu Rayo Vallecano. Druga liga hiszpańska, w której grało się głównie ofensywnie i radośnie, wydawała się skrojona pod jego wymiar. Sześcioma golami w 35 meczach pomógł w awansie. W tym samym czasie selekcjoner Bilardo powołał go do reprezentacji i szerokiej kadry przed Copa America. W tej właściwych rozmiarów już zrobiło się dla niego za wąsko. Rayo zdecydowało się przedłużyć wypożyczenie na kolejny sezon.
Nie pograł sobie w La Liga Diego, z Hugo też nie obeszła się łaskawie. Zostawił w pamięci statystyk trzy gole i w pamięci starszych kibiców mecz derbowy z Atletico Madryt zakończony wynikiem 4:4. Strzelił gola, dał asystę, pokazał umiejętności i charakter. Z jednej strony hasał Paolo Futre, portugalska kopia Maradony, z drugiej – Hugo młodsza wersja Diego.
W kolejnych latach coraz większa mgła spowijała jego karierę. Po wygnaniu brata z Neapolu, wiadomo było, że i on nie miał tam, czego szukać. Zostawił mało widoczne ślady w Rapidzie Wiedeń, w Wenezueli, w Urugwaju, wreszcie na dłużej zakotwiczył w Japonii.
Gdzie dopiero zawodowy futbol ligowy raczkował i także dzięki Maradonie II, który od 1992 roku spędził tam sześć lat, nauczył się chodzić. Następnie odleciał do Kanady. Trafił do Toronto Italia, do półzawodowego klubu założonego i prowadzonego przez włoskich emigrantów. Niedoścignione marzenia za Boskim Diego zrekompensowali sobie zatrudnieniem Hugo i Raula, którzy znów założyli te same koszulki. I w ten sposób zamknęła się piłkarska historia Hugo Hernana Maradony, ziemskiego brata Boskiego Diego. I rozpoczęło trenerskie życie na jeszcze dalszych obrzeżach futbolu. Za to bliziutko Neapolu, gdzie na brata wpada na każdym rogu i w co drugim barze. Bo tam nigdy nie umarł.