Świetny trener, który nie ma wyników, za to kapitalnie umie wytłumaczyć każdą porażkę, to figura powszechnie znana, zwłaszcza w polskim futbolu. Ale jako że każda moneta ma swój rewers, zdarzają się także przypadki odwrotne, czyli kiepskich trenerów, którzy mimo swej kiepskości mają wyniki. Akurat w Polsce nikt w tym typie nie przychodzi mi do głowy, natomiast w Hiszpanii znam takich aż dwóch. Pierwszy to Unai Emery, od lat popełniający kardynalne błędy, a jednak wygrywający Ligę Europy, a drugim trzeba mianować obecnego selekcjonera Luisa Enrique.
Gdy pracował w Barcelonie, był lekko szalony, ale jednak w porównaniu z Pepem Guardiolą, a to był punkt odniesienia, całkiem zwyczajny. W ostatnim czasie najwyraźniej postanowił dorównać mu w ekstrawagancjach personalno-taktycznych, zaś gdy się raz rozpędził, to zostawił pierwowzór daleko w tyle.
Luis Enrique jako selekcjoner wszystko robi dokładnie inaczej, niż każą kanony sztuki. Wcale nie buduje drużyny mozolnie dokładając cegłę do cegły, lecz po każdym meczu całą wzniesioną nań konstrukcję rozwala w drobny mak, zostawia z niej kilka klocków, inne dobiera z wcześniej odrzuconych i buduje od nowa. Powołuje do drużyny zawodników, którzy ledwie kilka razy zagrali w klubie, znajdujących się w przeciętnej formie, albo zgoła klubowych ławkowiczów. Ustawia ich nie na swoich pozycjach, w innych systemach, niż te, do których przywykli, w dodatku żongluje owymi systemami. Nikt nie wie, jak La Roja zagra w kolejnym meczu, kto wybiegnie na boisko, w jakim ustawieniu zacznie jedenastka, jaka zostanie przyjęta strategia i taktyka. Przed meczem z Hiszpanią nie wiadomo nic i może to jest jej największym atutem.
Luis Enrique w roli selekcjonera bawi się piłkarzami jak trzylatek klockami. Uprawia tak zwaną radosną twórczość. Doprawdy, patrząc na listę zawodników powołanych przez niego na mecze turnieju finałowego Ligi Narodów, można było pomyśleć, że zwariował, że ustalał ją po pijanemu. Kto przy zdrowych zmysłach wziąłby do kadry choćby akurat tych trzech ludzi z dołującej Barcelony: nieopierzonego Gaviego, fatalnego Erica Garcię i rezerwowego Sergiego Roberto? A potem, kto z kibiców by postawił, że zespół z pierwszym w wyjściowym składzie, a drugim wchodzącym z ławki przerwie rekordową serię reprezentacji Włoch 37 meczów bez porażki? To się nie mieściło w granicach prawdopodobieństwa, to się nie mogło wydarzyć. A jednak się wydarzyło.
Już przed Euro oskarżano LE o szaleństwo, podczas turnieju ataki na trenera za brak logiki w jego czynach się nasiliły, ale potem zespół awansował do półfinałów i krytycy musieli nabrać wody w usta. A Luis Enrique zdobywając medal Euro, wydał sam sobie licencję na świrowanie na kolejne miesiące. Teraz wygrywając z Włochami, przedłużył ją do finałów katarskiego mundialu (chyba że Hiszpania się nie zakwalifikuje). Dobrze ujęła to „Marca”: „Mów i rób Lucho, co chcesz. Ty wiesz lepiej”. Te słowa to echa polemiki z ostatniej konferencji prasowej, podczas której selekcjoner przyznał, że nie czyta gazet, bo dziennikarze nie znają się na futbolu (to skąd wie, że się nie znają, skoro nie czyta? – przytomnie zauważył jeden z nich). W związku z tym, dodał, nie zamierza się też ich słuchać i będzie wszystko robił, jak sobie umyśli.
Niech robi. Futbol potrzebuje szaleńców. Pragmatyków jest w nim aż za wielu. Oni zabijają piękno naszej ukochanej dyscypliny, a Luis Enrique przy użyciu Gaviego ogrywający Włochów odnawia jej oblicze. Przywraca futbolowi uśmiech i szelmowski błysk w oku.
LESZEK ORŁOWSKI