Krychowiak dla PN: Apeluję o doping dla biało-czerwonych!
Grzegorz Krychowiak ma szansę wywalczyć europejski puchar na Stadionie
Narodowym w Warszawie. Występ w finale Ligi Europy może zatem okazać się
zarówno dla reprezentanta Polski, jak i dla jego Sevilli – i to z kilku
względów – historyczny. Tymczasem defensywny pomocnik biało-czerwonych
(to również barwy klubu ze stolicy Andaluzji) podchodzi do rywalizacji z
Dnipro Dniepropietrowsk jak do każdego innego spotkania. I to w
sytuacji, kiedy ewentualna wygrana z Ukraińcami będzie skutkować
dodatkowymi wyzwaniami dla naszego rodaka. W takiej sytuacji kadrowicz
Adama Nawałki będzie musiał zaśpiewać hymn Sevilli po hiszpańsku, czego
dotychczas jeszcze nie próbował, a następnie zaprosić cały zespól na…
pierogi. To pierwsze obiecał kibicom, drugie – kolegom z szatni.
Krychowiak apeluje do polskich kibiców o wsparcie Sevilli
Zagraniczne powołania na mecze z Gruzją i Grecją – KLIKNIJ!rozmawiał Adam GODLEWSKI
Kończący się powoli sezon, niezależnie od wyniku spotkania z Malagą, i tak był rekordowy dla Sevilli. Do przedostatniej kolejki zdobyliśmy przecież 73 punkty, a zatem najwięcej w historii – wyjaśnił Krychowiak (na zdjęciu z prawej) na wstępie (ostatecznie Sevilla zgromadziła 76 punktów, ale nie zdołała poprawić lokaty w tabeli – przyp. red.).
– Skoro jednak była szansa na zajęcie czwartej lokaty, to wszystko podporządkowaliśmy właśnie temu celowi. OK, zdawaliśmy sobie sprawę, że wyprzedzająca nas Valencia miała większe szanse, bo rywalizowała z niżej notowaną Almerią, z którą wygraliśmy tydzień wcześniej, ale przecież w piłce wszystko jest możliwe. Dlatego postanowiliśmy skupić się wyłącznie na realizacji celu ligowego. Aby już dzięki pozycji w hiszpańskiej ekstraklasie zapewnić sobie udział w następnej edycji Champions League. A czasu na myślenie o finale Ligi Europy było sporo jeszcze po ostatnim występie w Primera Division w tym sezonie.
– A może po prostu skala trudności w lidze hiszpańskiej była wyższa niż w Lidze Europy i stąd takie podejście? Uważa pan, że Sevilla jest wielkim faworytem warszawskiego finału?– Nie stawiamy się w roli faworyta, to mogłoby być zgubne. Zresztą przeciwnik z Ukrainy przebył do Warszawy równie długą drogę jak Sevilla, a w półfinale wyeliminował bardzo silne Napoli, więc choćby z tego powodu zasłużył na szacunek. Zespół Dnipro niczego w tegorocznej edycji Ligi Europy nie dostał za darmo, więc tym bardziej za darmo nam nie odda. Trzeba nastawić się na 90 minut twardej walki, rywalizacji z drużyną z Dniepropietrowska nikt za nas nie wygra.
– Bukmacherzy nie mają jednak wątpliwości – za złotówkę postawioną na Sevillę płacą niewiele ponad półtorej, natomiast za tę na Dnipro – prawie sześć. – Spokojnie, to tylko cyferki. Sevilla ma większe doświadczenie, jest przecież obrońcą tytułu, drużyna wie, jak radzić sobie na takim poziomie rywalizacji, ale to, co ktoś założył w teorii, i tak trzeba potwierdzić na boisku.
– A nie był pan zaskoczony awansem Ukraińców do finału? Nawet po pierwszym meczu i remisie w Neapolu eksperci więcej szans dawali naszpikowanemu gwiazdami zespołowi Rafaela Beniteza. – Szczerze? Koncentrowaliśmy się na własnym półfinale z Fiorentiną, a zatem bardzo groźną drużyną, i nawet nie dyskutowaliśmy z kolegami w szatni, z kim byłoby lepiej zmierzyć się w Warszawie. Pewnie biorąc pod uwagę rozpoznawalność zawodników obydwu drużyn, to Napoli było faworytem, ale z przebiegu dwumeczu awans Dnipro nie był wcale zaskakujący.
– Wie pan już wszystko o zespole Myrona Markiewicza? – Nie, ale przecież dotąd nie było potrzeby, aby zaprzątać sobie głowę składem i stylem Ukraińców. Nasz sztab szkoleniowy na pewno dokładnie rozpracował sposób gry Dnipro i na taktycznych odprawach przed finałem poznamy przeciwnika bliżej. Trener Unai Emery przedstawi każdemu z nas nawet najdrobniejsze szczegóły na temat rywala, które mogą okazać się przydatne w środę w Warszawie.
– Wspomniał pan przed chwilą, że Fiorentina była groźnym konkurentem dla Sevilli. Tymczasem wynik dwumeczu – 5:0 – nie potwierdza wysokiej oceny włoskiego klubu. Jeśli drużyna z Serie A jest silna, to pański zespół musi być gigantem – tak to trzeba odczytywać?– Oczywiście, że… nie. Wynik, rzeczywiście wysoki, nie odzwierciedla przebiegu naszej półfinałowej rywalizacji. Włosi potwierdzili, że ich głównym atutem jest gra w ofensywie, ale – zwłaszcza w pierwszym spotkaniu – zabrakło im skuteczności. Z kolei nas bardzo dobry wynik nastroił doskonale przed rewanżem. Na tyle, że po 3:0 w Sewilli chcieliśmy wygrać również drugie spotkanie. Na dodatek także bez straty gola, co też się udało.
Latem minionego roku mógł pan wybierać między Sevillą i Fiorentiną. Przed rozpoczęciem półfinałowego dwumeczu w Lidze Europy miał pan z tyłu głowy ten fakt? A przed podpisaniem kontraktu wątpliwości, czy
– Serie A dla pana nie byłaby lepsza niż Primera Division?– Na tym etapie obecnego sezonu już doskonale zdawałem sobie sprawę, ile zyskałem jako piłkarz, wybierając ofertę z Hiszpanii. Nawet jednak bez pewnego półfinałowego zwycięstwa nad Fiorentiną nigdy nie miałem wątpliwości, którą ligę i który klub powinienem wybrać, bo Fiorentina rzeczywiście proponowała mi angaż. Zresztą gdybym jeszcze raz stanął przed podobnym dylematem, postąpiłbym dokładnie tak samo jak minionego lata. Nigdy nie żałowałem, i nigdy nie będę, że zdecydowałem się na Sevillę. Bo to był optymalny wybór.
– Również dlatego, że z miejsca mógł pan wystąpić w spotkaniu o Superpuchar Europy? Teraz Sevilla ma szansę, jako pierwsza w erze Ligi Europy, obronić to trofeum…– …na dodatek na Stadionie Narodowym w Warszawie, a zatem na arenie, którą znam bardzo dobrze! Oczywiście nie tylko dla mnie środowy finał będzie meczem wyjątkowym, dla kolegów, którzy wygrali Ligę Europy przed rokiem – również. Wszyscy mamy świadomość, że możemy zapisać się w historii. Ale też i taką, że Sevilla to uznana marka w świecie futbolu, co oczywiście było również i dla mnie magnesem, kiedy przymierzałem się do zmiany klubu, występując jeszcze w Stade Reims.
– Skoro mowa o półfinałowych starciach z Fiorentiną, to występował pan w masce. Taka charakteryzacja stanowi duże utrudnienie w grze?– Dla mnie nie był to żaden problem, przecież jeszcze występując w Reims, korzystałem z identycznego zabezpieczenia na twarzy.
– Długo jeszcze będziemy oglądali pana z gadżetem a la Zorro?– Nie. Mimo że po zderzeniu z Sergio Ramosem w meczu z Realem Madryt miałem złamanie kości z przemieszczeniem, wszystko się już pozrastało. A skoro już nie boli, jest szansa, że w finale w Warszawie zagram bez maski. Pewnie, gdybym dostał piłką w nos, to jeszcze odczułbym ból, tyle że to nieuniknione nawet wtedy, kiedy człowiek ma wszystkie kości całe.
– Podczas wspomnianego spotkania z Realem wyszedł pan mimo kontuzji na drugą połowę – już w masce. Miał pan z sobą tę starą z Reims? A przede wszystkim, czy nie za bardzo ryzykował pan wówczas własne zdrowie?– Maskę zrobili mi nową, nie tylko pod wymiar, ale przede wszystkim adekwatną do urazu, którego doznałem. Tyle że dopiero po meczu z Królewskimi. A na drugą połowę spotkania z Realem włożyłem po prostu to, co było pod ręką, czyli ochraniacz na twarz przygotowany wcześniej dla jednego z kolegów. Czy było ryzyko? Ból nie był aż tak wielki, żebym nie mógł wytrzymać. Problem stanowił natomiast krwotok, bo krew leciała mi z nosa ciurkiem aż przez osiem minut. Kiedy jednak udało się go zatamować, nie miałem obaw przed powrotem do gry. Co prawda nadal coś tam mi z nosa kapało, ale z boiska zszedłem dopiero kwadrans przed końcem.
– Lubi pan Ramosa?– Nie mam z nim najmniejszego problemu.
– A zachował się jakoś po krwawym zderzeniu, przeprosił pana?– Nie przepraszał, ale ja wcale tego nie oczekiwałem. Toczyliśmy pojedynek, jakich wiele jest teraz podczas meczów. Do takich zderzeń głowami dochodzi dość często, więc nie ma sensu robić z tego wielkiego zagadnienia.
– OK, zmieńmy zatem temat. Jest pan rekordzistą swojej podstawówki w biegach na 40 i 60 metrów? Pytam, bo w innym i też nie tak dawnym spotkaniu Primera Division, z Barceloną, dogonił pan Leo Messiego na dystansie ćwierci boiska, rozwijając sprinterską prędkość niemal 34 kilometrów na godzinę. I jeszcze wygarnął słynnemu Argentyńczykowi piłkę!– Nigdy nie miałem pamięci do rekordów, ale rzeczywiście w szkole podstawowej uprawiałem nie tylko futbol, ale również lekkoatletykę, i zawsze przybiegałem w czołówce. Niezależnie od szczebla zawodów. Nie to, żebym jakoś szczególnie trenował sprinty, ale ćwiczyłem ten element jako… piłkarz. Do 15 roku życia grałem jako napastnik i strategia mojego zespołu była prosta – bramkarz wykopywał piłkę, najlepiej za plecy przeciwnika, i ja zawsze dawałem radę do niej dobiec. Taktyka na aferę była skuteczna, a dzięki niej – do dziś nie narzekam na swoją szybkość.
– Tą akcją z Messim przekonał pan do siebie ostatnich niedowiarków wśród kibiców Sevilli? – Ależ ja już na początku zostałem bardzo ciepło przywitany przez kibiców! W Sewilli jest świetna widownia, fani naprawdę niosą nas do walki, nie żałują gardeł. Każdy chce się odwdzięczyć za znakomitą atmosferę, jaką wytwarzają na każdym spotkaniu. Pewnie również dzięki temu miałem bardzo udany początek w Hiszpanii.
– Jak żyje się w Andaluzji?– Świetnie! Region jest piękny, a pogoda i w ogóle warunki do życia – wyśmienite. Na nic nie mam prawa narzekać, dlatego nigdzie z Sewilli się nie spieszę. A nawet nie wybieram. Bo naprawdę dobrze mi tu. Tyle że w piłce nie wolno kierować się takimi sentymentami, zatem nie złożę deklaracji, że będę tu grał, dopóki się nie znudzę, albo nie wygaśnie kontrakt. Życie może przecież napisać zupełnie inny scenariusz.
– Jeszcze jesienią twierdził pan, że nagle nie zaczął grać na znacznie wyższym poziomie niż wcześniej, tylko dostał w Sevilli dużo lepsze okno wystawowe i dzięki temu ludzie zaczęli doceniać pańską klasę. Jak dziś wyglądałaby pańska ocena?– Po sezonie spędzonym w Sevilli nie mam wątpliwości, że zanotowałem progres. Przede wszystkim pod względem technicznym, ale także taktycznym, lepiej przemieszczam się po boisku, ale też biegam więcej w trakcie meczów. I szybciej! Nawet na papierze widać, że zrobiłem krok do przodu. Umiałem się dostosować do bardziej wymagającej ligi, choć to prawda, że łatwiej było to zauważyć kibicom i komentatorom z tego względu, że Sevilla jest częściej brana pod lupę, niż było Reims. Na pewno jednak nie było tak, że wraz ze zmianą klubu od razu stałem się lepszym zawodnikiem, bo trafiłem do lepszego towarzystwa. Na wszystko potrzebowałem czasu.
– Rozumiem poprawę pod względem technicznym i taktycznym. A czym wytłumaczy pan rozwój pod względem motorycznym?– Poprawą ogólnej wydolności. Intensywność treningów w Hiszpanii jest o wiele wyższa niż we Francji. Dzięki temu nie mam problemu, żeby w meczu przebiec w granicach 12 kilometrów. A na dodatek – wykonuję w tym czasie znacznie większą liczbę sprintów, niż miało to miejsce w Ligue 1.
– Przed rokiem przyszedł pan do Sevilli za 5,5 miliona euro. Teraz specjalistyczne portale i agencje wyceniają pana na co najmniej 12 milionów. Miłe?– To w ogóle nie jest istotne, zabawy w liczby zupełnie mnie nie interesują. Dziś każdy może napisać praktycznie wszystko, a znane są także przypadki, że jeśli bogaty klub uprze się na pozyskanie jakiegoś zawodnika, to jest w stanie zapłacić nawet 100 milionów. Ja mocno stąpam po ziemi i koncentruję się na grze w piłkę.
– Na pewno jest pan jednak świadom, że w kontrakcie ma zapisaną klauzulę odejścia w wysokości 30 milionów euro.– Oczywiście. Tylko co z tego? Sevilla jest bardzo dobrze zarządzanym klubem, w każdym okienku sprzedaje trzech, czterech albo nawet pięciu zawodników, dzięki czemu jest w stanie zbudować wysoki budżet. Władze doskonale wiedzą, jak zadbać o interesy na rynku transferowym. A ja, podpisując umowę w Andaluzji, zupełnie nie myślałem o kolejnej przeprowadzce. I nadal nie myślę. Jeśli jednak pojawiłby się poważny kontrahent i złożył konkretną ofertę, to moja klauzula z pewnością nie byłaby żadną przeszkodą dla Sevilli. Każda kwota, nawet wpisana w umowę, jest tylko podstawą do ewentualnych negocjacji. W tym momencie nie zaprzątam sobie tym głowy. I nikt nie powinien się dziwić, miałem przecież poważniejsze sprawy na głowie, interesowały mnie wyłącznie finisz Primera Division i finał Ligi Europy.
– Czyli nie słyszał pan o zainteresowaniu ze strony Southampton?– Oczywiście, że ta wiadomość do mnie dotarła. To jednak nie jest moment, by rozmawiać na ten temat.
– Wróćmy zatem do pańskich postępów w Sevilli. Selekcjoner Adam Nawałka jest nimi zbudowany, twierdzi, że od momentu przeprowadzki zaczął pan ewoluować w kierunku charakterystyki zawodnika z pozycji numer osiem. Często rozmawiacie na temat taktyki?– Oczywiście, a fakt, że w klubie stosujemy taką samą taktykę jak w reprezentacji Polski, działa z pewnością na moją korzyść. Nie dość, że na co dzień ćwiczę schematy, które potem przydają się w kadrze, to rzeczywiście w porównaniu z okresem gry w Reims stałem się bardziej wszechstronnym pomocnikiem.
– Czerwcowy mecz eliminacyjny z Gruzją to tylko formalność?– Dziś już nie ma takich, czyli łatwych meczów, w każdym trzeba wybiegać i wywalczyć swoje. A ten trzeba będzie jeszcze rozegrać w trudnym dla reprezentacji okresie, gdy spora grupa kadrowiczów będzie już po sezonie ligowym. Tyle że odpowiednie przygotowanie motoryczne nie powinno dla nikogo stanowić problemu. Od trzech, czterech lat gramy przecież regularnie w czerwcowych terminach i spokojnie dajemy sobie z tym radę.
– Złamane niedawno nosy – pana, Roberta Lewandowskiego, Michała Żyry – także nie będą przeszkodą w osiągnięciu zwycięstwa? A może, stawiając sprawę żartobliwie, jeśli przeciw Gruzinom wybiegnie zespół zamaskowanych bandytów, to rywale się przestraszą?– Gdyby to było takie proste, chętnie włożyłbym maskę, mimo że wówczas już na pewno nie będę jej potrzebował. Proszę jednak być dobrej myśli, aby przestraszyć Gruzinów, wcale nie potrzebujemy masek. Wystarczy, że po prostu zagramy swoje.
– Jak pan sądzi – komu w najbliższą środę będą kibicować polscy fani, którzy przyjdą na Stadion Narodowy na finał Ligi Europy?– Liczę na wsparcie dla mojego zespołu, a nawet o to apeluję! Nikt, kto będzie dopingował Sevillę, na pewno tego nie pożałuje, to mogę obiecać. Zresztą takie kibicowanie, mam nadzieję, że od pierwszej do 90 minuty, powinno naszym rodakom przyjść o tyle łatwo, że nasze klubowe barwy są – identycznie jak reprezentacyjne – biało-czerwone.
– Najpierw mówi pan, że Sevilla nie jest faworytem, a na koniec twierdzi, że do wyłonienia zwycięzcy wystarczy 90 minut. – Jeśli zajdzie konieczność, to oczywiście na walkę w dogrywce także będziemy przygotowani. Choć oczywiście mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby.
– Nie wiem, czy Polacy obecni na Stadionie Narodowym będą gremialnie sympatyzować z Sevillą, natomiast nie mam wątpliwości, że zawodnik tej drużyny z numerem 4 będzie mógł liczyć nie tylko na ciepłe przyjęcie, ale i gorące wsparcie nawet przez 120 minut. Co pan na to?– (ze śmiechem) Na wszystko będę przygotowany. A właściwie to już jestem.
Wywiad ukazał się w najnowszym numerze Tygodnika „Piłka Nożna”