Po dwóch sezonach, w których Real odpadał w 1/8 finału Ligi Mistrzów, tegoroczne dojście do półfinału należałoby w zasadzie nazwać sukcesem i traktować jako świadectwo, że w Madrycie znów rodzi się ciekawa drużyna.
Eden Hazard ma za sobą kolejny fatalny sezon
LESZEK ORŁOWSKI
Jednak oczywiście teza taka wywołałaby co najwyżej uśmiech politowania dla jej autora. Postępu bowiem żadnego nie ma, jest stagnacja. Po prostu tym razem Real napotkał na rywala klasy dla siebie nieprzekraczalnej dopiero na tym szczeblu rozgrywek. Różnica między zwycięską Chelsea a ekipą Los Blancos była taka sama, jak w 2019 roku między Ajaksem a nią, a w 2020 między nią i Manchesterem City. Drużyna Zinedine’a Zidane’a znów odbiła się od ściany, była gorsza bardziej, niż pokazuje to bramkowa różnica w dwumeczu. Jeszcze raz dojrzałość, na granicy przejrzałości albo i tuż za nią, okazała się bezsilna w konfrontacji z dobrze zorganizowaną i odpowiednio poprowadzoną młodością.
Najmniej winny tej bezsilności jest Zidane. Francuz znakomicie sprawdził się w roli kustosza, przewidzianej w ostatnich latach dla trenera Realu. Lukę Modricia, Toniego Kroosa, Karima Benzemę odkurzył i odpolerował tak, że mocno przypominali samych siebie sprzed kilku lat, a temu ostatniemu imputowano nawet życiową formę. Z Sergio Ramosem też szło mu dobrze, ale potem obrońca się posypał zdrowotnie. Niemniej praca wykonana przez niego nad stanem fizycznym i mentalnym tych pięknych eksponatów budzi szacunek. Wciąż nie można wykluczyć, że jak przed rokiem zdobędzie z nimi mistrzostwo Hiszpanii.
Natomiast Edena Hazarda chyba nawet sam Bóg nie zdołałby znów zmienić w piłkarza. Wśród winnych porażki na pierwszym miejscu umieściłbym tego, kto dwa lata temu podjął decyzję o transferze Belga z Chelsea. Gdy dziś kibic Realu pomyśli, że za zapłacone za tego gracza pieniądze można było kupić dwóch zdrowych byczków o wielkich umiejętnościach piłkarskich, w podobie Kaia Havertza i Timo Wernera, nóż w kieszeni otwiera mu się od razu. A tak zamiast zastrzyku energii, zespół dostał kolejnego steranego karierą weterana – jakby nie miał takich pod dostatkiem w kolekcji – w dodatku ciągle kontuzjowanego. Pomijając już wszystko inne, nie ma sensu kupować do wielkiego klubu zawodnika, który siedem sezonów spędził w innym wielkim. Dla kogo bije serce Hazarda, okazało się po meczu na Stamford Bridge, gdy roześmiany od ucha do ucha gratulował byłym kolegom awansu do finału, jakby sam się z niego cieszył.
Dopiero w zeszłą środę zostało napisane ostateczne epitafium dla wielkiego Realu z lat 2014-18. Do rewanżu z Chelsea można było żywić złudzenia, że z tej ekipy da się jeszcze wykrzesać prawdziwą wielkość, że niepowodzenia z lat 2019-2020 można złożyć na karb błędów w przygotowaniu fizycznym, zawirowań z obsadą stanowiska trenera. Teraz już nie da się takiej tezy obronić. Stary mercedes, choćby nie wiadomo jak odpicowany, może łyknąć młodego fiata (Atalanta), kaszlące volvo (Liverpool), ale zawsze przegra z nowym volkswagenem. Do takiego właśnie wyścigu, na dosyć długim dystansie, porównałbym zmagania Realu z Chelsea.
Jeśli tego lata Florentino Perez nie wyczaruje pieniędzy na kilka solidnych transferów – ale nie wynalazków z Brazylii typu Viniciusa czy Rodrygo, lecz graczy z lig europejskiej Big 5 – za rok, najdalej za dwa o tej porze, Zidane czy ktokolwiek inny na jego miejscu, nie będzie już kustoszem lecz tanatokosmetologiem. Proszę sobie sprawdzić, kto zacz.