Domenico Berardi, czyli antygwiazda
Chcą go wszyscy, a on zaparł się i ani rusz. Od 12 lat w jednym klubie i to takim, który mało znaczy na włoskiej i zwłaszcza europejskiej arenie. Dlatego reprezentacja długo była nieczuła na jego wdzięki lub traktowała jak piłkarza gorszego sortu. Jaki więc jest Domenico Berardi?
Coraz bardziej niezbędny – brzmi odpowiedź. Głównie w świetle tego, co w ostatnich tygodniach dzieje się z reprezentantami Włoch, na których spadł jakiś pomór.
Pierwszy w finale
Bardzo powoli dochodzi do zdrowia Leonardo Spinazzola. Na dłużej niż pół roku wypadł z gry Federico Chiesa. Dopiero za miesiąc wróci Andrea Belotti. Giorgio Chiellini i Leonardo Bonucci tyle samo czasu spędzają na przymusowym odpoczynku, co na pracy. Wprawdzie niedawno niespecjalnie groźnego urazu doznał Lorenzo Insigne, ale zaskakujący finał rozmów kontraktowych zmącił jego spokojne życie w Neapolu. Ze swoimi problemami w Paryżu ciągle nie uporał się Gianluigi Donnarumma. Na dawny poziom nie wrócił Nicolo Zaniolo. Do barażowych meczów z Macedonią Północną i prawdopodobnie z Portugalią coraz mniej czasu, a w głowie selekcjonera Roberto Manciniego coraz więcej znaków zapytania i zmartwień, jaka to jeszcze klęska dotknie mistrzów Europy.
Tymczasem Berardi ma się lepiej niż dobrze. Zaraz za ligowym półmetkiem przekroczył dwucyfrową liczbę goli (asyst miał dziewiątkę), plasując się tym samym na 5 miejscu w klasyfikacji strzelców i zarazem ustępując tylko Ciro Immobile wśród rodaków. Śmiało może planować atak na osobisty rekord, który ustanowił w poprzednim sezonie na 17 bramkach. Jeszcze cztery kroki i wejdzie do klubu stu w Serie A. Choć trwa zimowe mercato i w przypadku większości piłkarzy niczego nie można być pewnym, to on daje gwarancje, że wykona je zresztą tak jak kolejne w koszulce Sassuolo. Już nazywają go włoskim Mattem Le Tissierem, legendą Southampton, strzelcem 161 goli w Premier League, który konsekwentnie odrzucał każdą ofertę zmiany barw i dlatego jego kariera nie stała trofeami.
Bez wątpienia Berardi to oryginalny przypadek. W klubie traktowanym przez innych jak pokój przejściowy lub trampolina do wskoczenia na wyższy poziom, on uwił sobie gniazdko i nie zamierza odlatywać. Nie kusi go. Nad tytuły, większe apanaże, żywot celebryty ceni sobie spokój i stabilizację na uboczu. A także przyjemność z uprawiania futbolu polegającą na regularnym graniu, której to przyjemności nie umniejsza brak dużej stawki i dużej publiczności.
Ktoś rzuci oskarżenie, że tak postępuje zwykły miękiszon, który boi się zmierzyć z presją, skonfrontować z wyzwaniami. Być może coś jest na rzeczy. Jednak czy można nazwać tak kogoś, kto w finale mistrzostw Europy jako pierwszy podszedł do piłki w serii rzutów karnych? On zamiast Manuela Locatellego, którego nerwy zawiodły w półfinale z Hiszpanią, to była jedyna zmiana w plutonie egzekucyjnym Italii na Wembley. Spełnił zadanie i tym samym osłodził sobie złoto w turnieju, który zaczął w podstawowym składzie i od dwóch asyst, ale po pierwszym meczu fazy pucharowej odjechał mu Chiesa i dalej pojawiał się tylko w roli zmiennika.
I teraz ten sam Chiesa stanął, choć lepiej napisać położył się, znów na jego drodze. Bo pierwsze co zrobił Juventus po kontuzji skrzydłowego, to pomyślał o Berardim i o tym jak dobrze byłoby odtworzyć układ z reprezentacji, gdzie rywalizowali o jedno miejsce, gdzie jak jeden nie mógł, to drugi ciągnął. Poza tym zmuszenie go do powiedzenia „tak” to wręcz sprawa honoru dla Starej Damy. Ze strony żadnego piłkarza nie spotkała się tyle razy z odmową.
Nie być jak Zaza
Już 14-letni Domenico wymusił płaczem na rodzicach nieprzeprowadzanie się do Turynu z rodzinnej Kalabrii. Na tej ziemi, mniej więcej tam, gdzie zaczyna się stopa buta apenińskiego, wyrośli trzej mistrzowie świata z 2006 roku: Gennaro Gattuso, Simone Perrotta i Vincenzo Iaquinta. Urodził się w Bocchigliero niedaleko Cosenzy. Miasteczku liczącym 1444 mieszkańców, tam też powstał i działa jego pierwszy fanklub. Kiedy Sassuolo rozgrywa mecze, małe Bocchigliero zastyga przed telewizorami. Rodzinne strony opuścił jeszcze przed szesnastymi urodzinami. Pojechał do brata, który studiował w Modenie. Jedna z historii mówi, że podczas gry w calcetto z przyjaciółmi brata został zauważony i zaproszony na treningi Sassuolo. Inna, że najzwyczajniej ktoś go polecił do tego klubu. Przyszedł na jeden trening, drugi i został. Pierwszy klub otrzymał 20 tysięcy euro w ramach ekwiwalentu za wyszkolenie.
W 2013 roku po udanym sezonie w Serie B dostał drugą propozycję z Juve. Ówczesny dyrektor sportowy Fabio Paratici doprowadził nawet do podpisania umowy z Sassuolo. W myśl skomplikowanych reguł transferowych obowiązujących w Italii, młody napastnik w 50 procentach stał się własnością Juve. W zamian Sassuolo otrzymało dokładnie połowę Luki Marrone, plus wypożyczenie Berardiego do końca tego sezonu i jeszcze 2 miliony euro. Wtedy nastolatek został wyceniony na 8 milionów euro. Z każdym golem jego wartość piłkarska i rynkowa rosła. Juventus jednak cały czas zwlekał ze sprowadzeniem go do Turynu. Bardziej ze względów taktycznych chętniej sięgnął po Simone Zazę, też dojrzewającego w Sassuolo. W końcu mały przejął inicjatywę i zapłacił 10 milionów za pełne prawa do napastnika, jednak zostawiając wielkiemu klauzulę pierwszeństwa odkupu.
Wraz z 2016 rokiem doszło do kolejnego podejścia. Berardi szybciutko storpedował te zamiary. Na jego decyzji zaważyła historia z Zazą. Kiedy występowali obok siebie w Sassuolo, rozwijali się harmonijnie, świecili tym samym mocnym światłem, eksperci i dziennikarze wróżyli im świetlaną przyszłość. Po jednym sezonie w Juventusie Zaza zbladł, turyńska korporacja przemieliła go i wypluła. Później miewał krótkie piłkarskie wzloty i tkwił w długich depresjach. W 2018 roku zapuścił korzenie w Torino, dla którego w tym sezonie ciągle nie zdobył bramki. Berardi nie chciał wsiadać do rollercoastera, wolał beztrosko huśtać się na prowincji.
Oczywiście nie tylko Juventus robił podchody. W ostatnich tygodniach żywe zainteresowanie wykazywała Fiorentina, w niego zamierzając zainwestować część pieniędzy uzyskanych z transferu Dusana Vlahovicia. I oczywiście Milan. To historia nienawiści i miłości. Bardziej lub mniej śmiałe próby wcielenia w życie powiedzenia: jeśli nie możesz pokonać wroga, uczyń go swoim przyjacielem.
Kolorowy jak Chiellini
Gdyby wybrać tylko jedną datę, w której Berardi stracił anonimowość i później już nic nie było takie jak dawniej, wskazać należy na 12 stycznia 2014 roku. Wtedy do Reggio Emilia przyjechał Milan wprawdzie znajdujący się w kryzysie, ale z Kaką, Robinho i Mario Balotellim w składzie, oraz czekającym na debiut w Serie A Keisuke Hondą na ławce rezerwowych, stąd sporo japońskich flag, dziennikarzy i kibiców na trybunach. Po golach Robinho i Balotellego w pierwszym kwadransie szykował się miły wieczór dla rossonerich. Następne cztery gole od 15 do 47 minuty były już jednak dziełem jednego piłkarza, który spuścił gilotynę na szyję trenera Massimiliano Allegriego i otworzył krótką erę Clarence’a Seedorfa. Za tyle sznurków jednocześnie pociągnął napastnik liczący 19 lat, 5 miesięcy i 11 dni. Odkąd Serie A istnieje w obecnej formule, czyli od 1929 roku, nikt wcześniej nie wbił Milanowi czterech bramek. Tylko Silvio Piola strzelił cztery gole w jednym ligowym meczu w młodszym wieku – miał 18 lat, 1 miesiąc i 24 dni.
Na tym jednym spektakularnym wyczynie nie poprzestał, zrobił sobie z Milanu ulubioną ofiarę. Przeciwko niemu zaliczył hat-trick, a w tym sezonie – wkręcając na San Siro w ziemię Alessio Romagnolego – strzelił mu w sumie dziesiątego gola.
Teoretycznie sprawdziłby się w każdym wielkim klubie, tak jak sprawdza się w reprezentacji, w której zaistniał w 2018 roku, ale zadomowił się dopiero w 2020. Ubiegłoroczne mistrzostwa były więc dopiero pierwszymi w jego karierze.
Wobec tylu kontuzji i problemów w kadrze to w nim włoscy kibice pokładają nadzieje, że uda się Azzurrim przejść przez baraże suchą stopą. Będzie presja, będzie walka – czy wytrzyma? Kogo nie przekonuje scena z finału, że to nie miękiszon, być może przekonają takie statystyki: na żółte i czerwone kartki mógłby licytować się z takim twardzielem jak Chiellini. W 257 ligowych występach jednych uzbierał 67, drugich 6. Brały się zarówno z protestów przeciw decyzjom sędziów, z reakcji po faulach przeciwników i chęci odwetu, jak i z wrodzonej waleczności. Bo Berardi to nie typ napastnika, który ładnie wygląda tylko z piłką przy nodze, a wygląda, bo porusza się z gracją, jest wysoki i bardzo dobrze wyszkolony technicznie, chętnie i umiejętnie dryblujący, ale też taki, który wróci na własną połowę, założy pressing, powalczy i w powietrzu, i w parterze.
Coraz mniej każdemu przeszkadza, że schował się na prowincji przed codzienną presją, medialnym szumem i zamieszaniem. Co z tego, że od lat nie robi kroku do przodu, skoro pokazuje, że stanie w miejscu to nie cofanie.
TOMASZ LIPIŃSKI