Chleba i pojedynczych meczów w Lidze Mistrzów
UEFA wdrożyła plan awaryjny, który umożliwił dokończenie Ligi Mistrzów 2019/2020 w postpandemicznym okresie. Okazuje się, że to jedna z najlepszych rzeczy, jaka w ostatnich latach spotkała Champions League.
Kibice rozkochali się w aktualnej formule Ligi Mistrzów (foto: Reuters)
MACIEJ ŁANCZKOWSKI
Koronawirus pokrzyżował plany przeprowadzenia jakichkolwiek rozgrywek sportowych na świecie. Piłka nożna była zamrożona przez kilka miesięcy, rozgrywki krajowe udało się dokończyć, jednak pod znakiem zapytania pozostała jedynie Liga Mistrzów, którą UEFA mimowolnie musiała za wszelką cenę doprowadzić do finiszu. W rozgrywkach bój toczy się o olbrzymie pieniądze, liga stoi na fundamentach bogatych sponsorów i zwyczajnie nie można anulować zmagań, nawet jeśli w tle widać ogólnoświatową pandemię. UEFA nie posiada terminarza z gumy i musiała stworzyć taki plan, aby jak najszybciej i bezproblemowo dograć przerwany czempionat. Wzorowano się na siatkówce i zorganizowano miniturniej „Final 8”, w którym o awansie do kolejnej fazy decyduje jedno spotkanie. Kibice w oka mgnieniu pokochali taki format ligi.
Pierwsze efekty jednomeczowych starć w fazie pucharowej Ligi Mistrzów widać od razu. Romantyczna Atalanta była o krok od wyeliminowana PSG, które nafaszerowane jest piłkarzami największego kalibru. Niżej notowany Olympique Lyon wykopał za burtę bogaczy z Manchesteru City, a RB Lipsk zagrał świetne spotkanie z Atletico Madryt i odprawił z kwitkiem jednego z faworytów do końcowego triumfu. W Barcelonie mogą wyłącznie dziękować za jeden mecz, bo drugie manto mogło jeszcze boleśniej zszargać reputację zespołu z Camp Nou.
W każdym razie, jeden decydujący mecz o awansie rodzi olbrzymie emocje, drużyny nie mają czasu na kalkulacje w momencie, gdy dostają 90 minut walki o przepustkę do kolejnego etapu. O awansie decyduje dyspozycja dnia i margines błędu piekielnie się kurczy. W teorii słabsze drużyny mają większe szanse utrzeć nosa gigantom, bo zdecydowanie trudniej jest wywalczyć cel w dwóch meczach, mając na uwadze jedno starcie na terenie rywala.
Pojawia się również drugi obóz, który jest przywiązany do tradycyjnej formuły i dwumeczu na stadionach obu drużyn. Zwolennicy takiego rozwiązania naprędce przywołują przykład, chociażby zeszłorocznego starcia FC Barcelony z Liverpoolem, w którym Katalończycy roztrwonili przewagę z pierwszego spotkania i The Reds widowiskowo rozklepali hiszpańską drużynę w rewanżu, wyrzucając ją z Ligi Mistrzów.
Aleksander Čeferin – prezydent europejskiej federacji piłkarskiej UEFA (foto: Reuters)
Nawet jeśli UEFA rozważyłaby wprowadzenie na stałe jednomeczowych starć w fazie pucharowej począwszy od ćwierćfinałów, na drodze do ich zaimplementowania stoi zbyt wiele przeszkód. Turniej w Lizbonie jest o tyle łatwiej zorganizować, bowiem UEFA nie musi martwić się kwestią kibiców. W kolejnych latach fani wrócą na trybuny i pojawi się bariera logistyczna, aby upchać osiem nacji kibiców do jednego miasta. Pojawiłaby się opcja organizacji turnieju w jednym państwie lub jeśli to możliwe, aglomeracji, jednak rodzą się wtedy kolejne zgrzyty koordynacji do płynnego porządku cyklu „Final 8”.
Tak jak wcześniej zostało to wspomniane, UEFA nie posiada elastycznego terminarza i musi kurczliwie trzymać się wyznaczonych ram czasowych. Gdyby turniej „Final 8” pojawiłby się w standardowym sezonie, niezbędne byłoby gruntowe przemeblowanie całego harmonogramu sezonu, aby zarezerwować terminy pod rozegranie „Final 8”. Zmienią się wtedy daty rozgrywek krajowych, okresów przygotowawczych czy okna transferowego. Obecny sezon jest na tyle pokręcony i zwariowany, że powstała luka czasowa do skoszarowania ośmiu najlepszych drużyn w Europie w jednym mieście bez znaczących konsekwencji.
Ostatnim i chyba najważniejszym problemem są oczywiście pieniądze. Teraz od ćwierćfinałów do wielkiego finału będziemy świadkami łącznie siedmiu spotkań. W tradycyjnej formule liczba ta wzrasta już do trzynastu. Sponsorzy wykładają bajońskie pieniądze na Ligę Mistrzów i nie pozwolą, aby ta drastycznie się skurczyła. W grę wchodzą również wielomiliardowe kontrakty na prawa telewizyjne. Im więcej meczów, tym więcej pieniędzy będzie przelewać się w kasie UEFA, co prowadzi również do wyższej puli nagród dla zwycięzców. Ostatnie lata nauczyły nas, że piłka nożna to nie tylko sport, ale i ogromny biznes.