Schalke nie oszczędza swoich kibiców w tym sezonie, a do katastrofalnych wyników i zbliżającego się wielkimi krokami spadku z Bundesligi doszła awantura wewnątrz drużyny i bunt piłkarzy przeciwko trenerowi.
MACIEJ IWANOW
Piłkarze mieli już dosyć Christiana Grossa, który nie potrafił do nich dotrzeć ani ich porwać. Notorycznie mylił nazwiska podopiecznych i nie miał pomysłu jak wyprowadzić zespół z kryzysu. Dotkliwa porażka ze Stuttgartem przepełniła czarę goryczy i czołowi piłkarze postanowili skończyć z tą beznadziejną sytuacją. Oficjalnie zbuntowali się przeciwko szkoleniowcowi i zażądali od zarządu jego zmiany. Dostali czego chcieli, chociaż lekko ironiczne jest, że trójki głównych buntowników i tak w Schalke po sezonie nie będzie. Wprawdzie Albert Camus w „Człowieku zbuntowanym” pisał, że „aby istnieć, człowiek musi się buntować” to jest to zdecydowanie spóźniona reakcja. Czas na podobną demonstrację siły minął bezpowrotnie. W każdym razie przypadek Schalke nie jest pierwszym i zapewne nie ostatnim w historii Bundesligi.
Dziwny Austriak
Max Merkel był trenerskim dyktatorem, który wyjątkowo łatwo przysparzał sobie wrogów. W Gelsenkirchen na pożegnanie powiedział, że najlepszą rzeczą jaka istnieje w tym mieście to wylotówka do Monachium. Piłkarze Bayernu woleli doprowadzić do dymisji prezydenta niż zgodzić się na przyjazd Merkela. Kibice Karlsruher SC już na pierwszym meczu wywiesili transparent „Merkel wracaj do domu”. Z Atletico Madryt wyleciał, bo powiedział w tabloidzie, że „w Hiszpanii byłoby całkiem miło, gdyby tylko nie było tam Hiszpanów”. Z Norymbergi mimo zdobytego mistrzostwa wyleciał, gdy stracił szatnię po tym jak wpadł na pomysł by z „drużyny rolników zrobić orkiestrę symfoniczną” i pozbył się wiodących dotychczas piłkarzy. Dziwny Austriak. W latach 60. i 70. przestało się to jednoznacznie kojarzyć, a opinia publiczna miała już na myśli wyłącznie trenerskiego oryginała.
Swoje pierwsze mistrzostwo Niemiec zdobył w monachijskim TSV 1860. Sezon później po negatywnej serii spotkań ogłosił wszem i wobec, że zwolni ośmiu piłkarzy, a reszta najlepiej niech się od razu pakuje. Dla kapitana zespołu Petera Grossera było to za dużo: – Po co od lat prosimy o minimum psychologicznego podejścia, o elementarne poszanowanie praw człowieka? Stosunkiem głosów 16 do 1 drużyna zadecydowała – Merkel musiał odejść, a Lwy wyciągnęły potem sezon z ósmego na drugie miejsce.
W 1978 roku do Bayernu Monachium powrócił Paul Breitner i to co zastał zupełnie mu się nie podobało, a już przede wszystkim trener. Węgierski szkoleniowiec Gyula Lorant był cenionym i uznanym fachowcem w Niemczech, ale miał jedną, ogromną wadę: dość specyficzny stosunek do kontuzji. Dopóki piłkarz nie miał otwartego złamania to według niego nadawał się do gry. To przez niego o mało z Bayernu nie odszedł późniejszy legendarny lekarz Hans-Wilhelm Mueller-Wohlfahrt. – Lorant raz tłumaczył mi, że wyskakującą łąkotkę można z powrotem wcisnąć za pomocą chorągiewki bocznej – opowiadał. Obrońca Armand Theis miał kiedyś bardzo spuchnięte kolano. Gdy pojawił się na treningu kuśtykając zakomunikował trenerowi, że nie może grać, ten kazał mu ściągnąć spodnie i uderzył go z całej siły w kolano. O dziwo w następnym meczu Theis zagrał. Innemu piłkarzowi skarżącemu się podczas meczu na uraz, splunął na kolano, potarł ręką i wysłał z powrotem na boisko. Gdy Charly Koerbel miał kontuzję kostki, Lorant wziął go na bok i spytał: – Charly, czy możesz jeść z bólem zęba? No to możesz grać z bólem kostki… No i grał. Gdy Karl-Heinz Rummenigge złamał kciuk to trener go po prostu wyśmiał. Do legendy przeszedł już pierwszy trening Bayernu kiedy to szepnął swojemu asystentowi Palowi Csernaiowi: – Pal, chodźmy dręczyć Niemców…
Cóż, przegranego finału mistrzostw świata w 1954 roku nie wybaczył im nigdy. Lorant zatem wzbudzał strach i wielu piłkarzy po prostu bało się mu przeciwstawić. Ale nie Breitner. On w język nie gryzł się nigdy. Na powitanie stwierdził, że Lorantowi brakuje umiejętności, a obóz treningowy zorganizowany jest fatalnie. Drążył skałę i przekonywał do swoich racji kolegów z drużyny. Bayern w sezonie 1978-79 grał słabo, ale czarę goryczy przelała porażka 1:7 z Fortuną Duesseldorf. Drużyna już się nie kryła i wprost zagrała przeciwko znienawidzonemu trenerowi. Breitner po latach przyznał, że dopóty robiłby awantury, dopóki nie wyleciałby Węgier. Wprawdzie Lorant został po meczu zwolniony, ale prezydent Bayernu Wilhelm Neudecker nie chciał zostawić tematu. Publicznie zarzucił piłkarzom, że celowo zmanipulowali mecz i za karę chciał sprowadzić kolejnego dyktatora – Merkela właśnie. Dla Breitnera i spółki byłoby to jak wpadnięcie z deszczu pod rynnę. Poszli więc za ciosem i jednogłośnie zagłosowali za zmuszeniem prezydenta do opuszczenia stanowiska. Nowym szkoleniowcem został Csernai, a Bayern momentalnie odzyskał krajowy prymat. Niegdysiejszy asystent Loranta spuścił z tonu i przestał „dręczyć Niemców”.
Lorant zmarł 31 maja 1981 roku podczas meczu prowadzonego przez niego PAOK Saloniki z Olympiakosem. Doznał ataku serca, ale mimo podjętych prób reanimacji zmarł w szatni przed przybyciem karetki. Gdyby to Lorant był na miejscu swioch asystentów pewnie by powiedział: „Rozchodzisz to”. Csernai też nie odchodził w przyjaznej atmosferze. Po dwóch mistrzostwach Niemiec z rzędu (na paterę Bayern czekał sześć lat) trzecie miejsce w kolejnym sezonie zostało przyjęte z ogromnym niezadowoleniem. Czwarte w następnym oznaczało już ostateczne pożegnanie. O ile nowy prezydent jeszcze się wahał z decyzją, przekonał go słynny monachijski cukiernik Bodo Mueller. A raczej jego syna. Mueller po latach wspominał, że pod koniec sezonu siedział w swojej kafeterii z latoroślą prezydenta i po kilku piwach wpadli na pomysł, żeby na następny mecz przygotować wielki tort w kształcie trumny z napisem „Do widzenia mistrzostwo” i wręczyć go trenerowi. Przekonanie ojca by wyrzucił trenera było już pestką.
Jesteśmy z siebie dumni
Nie zawsze bunt popłaca. Przekonali się o tym piłkarze Norymbergi w 1984 roku. Po spadku do drugiej ligi zespołowi wybitnie nie szło. Na domiar złego trener Heinz Hoeher zarządził karny trening o siódmej rano po zremisowanym w fatalnym stylu meczu z Oberhausen. To poruszyło lawinę. Rada drużyny przekazała norymberskim gazetom list otwarty wymierzony w trenera. Nieregularny program treningowy, niejasne instrukcje taktyczne, cyniczna krytyka zawodników – to tylko niektóre z zarzutów piłkarzy. Na następnych zajęciach pojawiło się zaledwie pięciu zawodników. Reszta się zbuntowała i odmówiła dalszej pracy z Hoeherem. Zarząd klubu nie ugiął się przed szantażystami. Zamiast tego wyrzucił sześciu z nich z klubu i zwrócił się do DFB z wnioskiem o dożywotnią dyskwalifikację. Cztery dni po „zamachu pałacowym” Norymberga grała mecz wyjazdowy w Aachen i istniała realna szansa, że klub nie zbierze odpowiedniej liczby piłkarzy. Pojechała tam z juniorami i przegrała wprawdzie 1:2, ale prezydent Gerd Schmelzer był zadowolony: – Odczuwamy ulgę. Jesteśmy naprawdę z siebie dumni. Drużyna jadąc na mecz już odniosła zwycięstwo.
Potępienie dla buntowników było tak wielkie, że niektórzy wrócili karnie jak synowie marnotrawni. O dziwo, cała ta sytuacja pozwoliła wykreować nowe, młode gwiazdy, którym udało się awansować. To wyjątkowy przypadek, gdy trener koniec końców był górą, ale Schmelzer jasno wyjaśnił: – To wprawdzie nie było poparcie Hoehera, ale nie mogliśmy pozwolić piłkarzom by dyktowali nam co mamy robić.
Egon Coordes od zawsze miał na pieńku z dziennikarzami. Gdy w VfB Stuttgart zwolnił swojego asystenta rozpętała się na niego nagonka. Gdy przeszedł do Hamburga nie miał wcale łatwiej. Dość szybko wdał się w konflikt z piłkarzami. Na Volksparkstadionie przebywał zaledwie pół roku, a wyniki były koszmarne. Gdy we wrześniu 1992 roku HSV przegrał 1:2 z Karlsruher SC, zażądał od menedżera Heriberta Bruchhagena pozbycia się pięciu piłkarzy. Notabene najlepszych w swoim zespole. Według niego Frank Rohde i Thomas von Heesen celowo zawalili mecz, a potem do spółki z Joergiem Bode, Haraldem Spoerle i Carstenem Korberem dwa dni przed następnym spotkaniem pili do piątej rano w dyskotece. Piłkarze mieli po swojej stronie zarząd i media. Korber oświadczył, że to nie była żadna popijawa tylko uroczystość rodzinna i trwała zaledwie do drugiej. Rohde z kolei wynajął prawnika. Coordes wprawdzie się wycofał ze swoich słów, ale było już za późno. W dodatku wyszło na jaw, że po jednym z treningów starł się z rezerwowym bramkarzem Nilsem Bahrem i groził mu pobiciem. Stosunkiem głosów 14 do 3 zdecydowano o zwolnieniu trenera. Zarząd nie miał innego wyjścia.
Wstydzimy się piłkarzy
Trener Joerg Berger był słynnym uciekinierem z NRD i jak na ironię w rocznicę zjednoczenia Niemiec zwolniło go Schalke. Menedżer Rudi Assauer powiedział wprost, że robi to na życzenie drużyny. Stosunkiem głosów 19 do 4 trener nie miał już w klubie przyszłości. Rada drużyny poszła do studia w Sat1 by się usprawiedliwiać. Nawet Assauer był zaskoczony: – Dynamizm, z jakim argumentowali swoją krytykę, mnie zdziwił.
Berger był rozczarowany i miał prawo. Uratował Schalke od spadku, ze słabeusza zrobił drużynę, która awansowała do europejskich pucharów. Zespół oficjalnie zarzucał mu, że trenują niezbyt intensywnie, a Berger jest taktycznym ignorantem. Tajemnicą poliszynela był fakt, że na jednej z odpraw pomylił rywali, a w odwecie za krytyczne słowa Youriego Muldera zaordynował mu karę w wysokości 15 tysięcy marek.
Berger miał po swojej stronie kibiców, a ci nie zamierzali odpuścić. Podczas odczytywania nazwisk piłkarzy przed meczem jedenaście razy odkrzyknęli nazwisko trenera. Po przegranym meczu z Karlsruher SC oblegali szatnię, a policja nie była w stanie zagwarantować piłkarzom bezpieczeństwa. Na trybunach wisiały transparenty „Dziękujemy ci Joerg, wstydzimy się piłkarzy”. Wszystko uspokoiło się dopiero gdy do klubu trafił Huub Stevens, który potem zdobył Puchar UEFA, a jego legenda zaczęła żyć swoim życiem.
W reprezentacji Niemiec od zawsze nie brakowało konfliktów. Wystarczy przypomnieć awantury pomiędzy piłkarzami Norymbergi i Fuerth w czasach przedwojennych czy chociażby słynną noc w Malente w 1974 roku, po której Franz Beckenbauer przejął władzę absolutną w reprezentacji. Ostatnim, aczkolwiek dość zapomnianym buntem były mistrzostwa Europy w 2000 roku zakończone totalną klęską Niemców i dymisją Ericha Ribbecka. Przygotowania do turnieju szły tak źle, że część piłkarzy z Jensem Jeremiesem, Dietmarem Hamannem i Markusem Babbelem na czele, oficjalnie wystąpiła przeciwko trenerowi. Wezwali Lothara Matthaeusa by przejął kadrę i uratował ją od nadchodzącego blamażu, jak niegdyś Kaiser. Oburzony kapitan stanowczo odmówił, ale będący już obiema nogami na piłkarskiej emeryturze nie odmówił sobie „przyjemności” by na Euro zagrać. Niemcy z grupy nie wyszły, a Ribbeck ze stanowiskiem i tak się pożegnał.
Buntownicy byli, są i będą. Dla prowodyrów najważniejsze jest, po której stronie się znajdą, gdy opadną emocje. Wszakże jak pisał James Clavell w swoim „Shogunie”: „Jeżeli chodzi o bunt przeciwko władcy, to nie ma żadnych okoliczności łagodzących. Chyba że się zwycięży”.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA 10/2021