ZŁAMANY SKRZYDŁOWY
Dla jednych jest najbardziej przecenianym włoskim piłkarzem, dla drugich – wprost przeciwnie. Jeśli w ocenie talentu i potencjału Federico Chiesy istnieją tak skrajne opinie, to zgoda panuje co do jednego: w Juventusie cofnął się w rozwoju. W Liverpoolu spróbuje nadrobić stracony czas.
Redakcja
Zacznijmy od końca. W Polsce ubolewaliśmy nad losem Wojciecha Szczęsnego, którego Juventus wystawił za drzwi jak zużyty mebel. Bo – kolejność nieprzypadkowa – był za drogi w utrzymaniu, nie pasował do nowego wystroju i nie trafiał w gust nowego architekta wnętrz. Z Chiesą było podobnie.
Pierwszy z Włochów
Też miał kontrakt do 2025 roku i wysokie, sięgające 6 milionów euro zarobki. Dość szybko dostał sygnał, że przedłużenie umowy wchodzi w grę tylko na znacznie gorszych warunkach. Jeśli nie zgadza się na obniżkę, to droga wolna albo do klubu Kokosa. Nie od razu został odstawiony od drużyny, ale w końcu to nastąpiło. W wieku 26 lat, 3 lata po znakomitych mistrzostwach Europy, kiedy w pierwszej kolejności i na tych samych prawach co Gianluigi Donnarumma wypinał pierś do złotego medalu, stał się piłkarzem niechcianym. Potraktowany równie bezwzględnie jak Szczęsny, na coś takiego nie zasłużył.
Wprawdzie w Juventusie też pozbawili go ducha, ale z tego powodu o końcu kariery nie myślał, tylko zaczął rozglądać się w różnych kierunkach. Na zachodzie miał propozycję z Barcelony, na północy – z Premier League. Z kilku zainteresowanych nim angielskich klubów wybrał Liverpool, który skorzystał z promocyjnej ceny. Chiesa z uśmiechem odlatywał z Italii, gdzie wszyscy zadawali sobie pytanie: kiedy i co poszło nie tak?
Od dawna wzbudzał spore zainteresowanie. Jak każdy noszący „ciężkie” piłkarskie nazwisko. Jego należało do jednego z najbardziej błyskotliwych napastników przełomu wieków, obecnego dwukrotnie na podium klasyfikacji strzelców, zdobywcy 136 bramek w Serie A. Dojrzewał w Fiorentinie, gdzie jego ojciec spędził 3 sezony.
Najnowsze wydanie tygodnika PN
Nr 47/2024