Udar nie boli, udar zostawia ślad
Niewielu byłych zawodników może powiedzieć o sobie, że po zakończeniu kariery wiedzie im się lepiej niż w jej trakcie. To kwestia skali – tym, którzy na grze w piłkę zarobili mniej pieniędzy, łatwiej ścigać się z karierą, ale z drugiej strony trudniej do tego rajdu wystartować. Inna sprawa, że lepiej, nie znaczy wyłącznie dobrze.
Debiutował pan w Ekstraklasie w barwach Sokoła Pniewy. To nie był zwykły klub.
Stała za nim firma Elektromis, bardzo poważne pieniądze. Mieliśmy wszystko. W Miliarderze Pniewy, bo taką wówczas nazwę nosił klub, piłkarze mieli możliwość zjeść śniadanie, obiad i kolację. W żadnym innym klubie tego nie było. Mieszkałeś w Poznaniu i nie zostawałeś na kolacji, jedzenie pakowali na wynos. W tamtych czasach podróżowaliśmy samolotami na mecze wyjazdowe. Wojskowymi, bo lądowaliśmy na lotnisku choćby pod Mielcem – mówi Maciej Janiak. – Pod względem organizacyjnym pełny profesjonalizm. Kasa zawsze była na czas.
Duża?
Podstawowe wynagrodzenie było niskie, 5 milionów starych złotych w moim przypadku. Za wygrany mecz jednak dostawałem premię 20 milionów. Był miesiąc, gdy zwyciężyliśmy trzy razy, więc za 110 milionów kupiłem 5-letniego Opla Kadetta GSI. Miałem dwadzieścia lat, a w miesiąc zarobiłem na pół zagranicznego samochodu. Szef wszystkich szefów, Krzysztof Sieja, prowadził klub twardą ręką, zaj….. ś coś na boisku, to nie było powrotu do składu, bo prezes z założenia przyjmował, że sprzedałeś mecz. Że tak powiem, zdaje się klub miał pewne doświadczenia w tym temacie. Gdy Warta ścigała się z Pniewami o awans do Ekstraklasy, byłem wówczas zawodnikiem drużyny z Poznania, podobno Miliarder obstawiał też nasze mecze. Krążyły opowieści, że dzień przed spotkaniem w mieście naszego rywala lądował helikopter z Pniew przypilnować, że wszystko jest w porządku. Jakkolwiek to brzmi, dla Miliardera to była sprawa honoru, klub nie mógł dopuścić do przegrania wyścigu z biedną jak mysz kościelna Wartą. Elektromis to była potężna firma, pierwszy sponsor „Koła Fortuny”, za jej sprawą w kraju emitowano serial „Dynastia”. Czuliśmy te wielkie pieniądze najpierw w Warcie, później w Pniewach.
W Warcie?
Pierwsza sprawa, to ten helikopter. Druga, w Poznaniu mieliśmy fajną paczkę – zawodników doświadczonych jak Zbyszek Pleśnierowicz, Krzysiek Pawlak, ale też zdolną młodzież: Piotrka Kasperskiego bądź Arka Kaliszana. Nie mieliśmy za to pieniędzy. Klub, żeby dograć sezon, zdecydował się wziąć pożyczkę od… Elektromisu. Awansowaliśmy, i my, i oni, ale dług trzeba było spłacić. I spłacono. Kartami zawodników.
Miał pan wybór?
Moja karta zawodnicza stała się własnością Miliardera, mogłem jednak zostać w Poznaniu. Rodzice byli związani biznesowo z Elektromisem, ojciec pełnił również funkcję rzecznika prasowego firmy, ułatwiało to rozmowy. W Warcie tworzył się nowy zespół, przyszedł między innymi Tomek Iwan. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem go na treningu po transferze z ŁKS Łódź, pomyślałem: ja pier… ę, nie widziałem jeszcze takiego chłopaka. Miał duże umiejętności, chyba jednak jeszcze większą ambicję. Tomek przed przejściem do Warty zastanawiał się, czy w ogóle dalej grać zawodowo w piłkę. Jego rodzice prowadzili dobrze prosperujący hotel w Ustce, nie musiał grzać ławy w Łodzi.
Ale co z Miliarderem, w Warcie pan w Ekstraklasie przecież nie zagrał?
Gdy pracę w Pniewach stracił Wojciech Wąsikiewicz, zadzwonił do mnie nowy trener Adam Topolski: zaczniesz przygotowania z nami. I zostałem. Co by nie mówić o prezesie Siei, potrafił robić biznes. Krzyśka Nowaka wysłał do Brazylii, Normana Mapezę umieścił w Galatasaray Stambuł, Piotrek Kasperski trafił do Rody. Problem miał z Tomkiem Rząsą. Tomek sam chciał decydować, gdzie będzie grać w piłkę, prezesowi to się nie podobało. W klubie leżała oferta z FC Nantes, Tomek zawziął się i odszedł do Grasshopper Zurych. Sieja szalał, bo Francuzi oferowali większe pieniądze Miliarderowi. Zespół się jednak rozpadał, Sieja przygotowywał klub do sprzedaży. Widziałem, co się dzieje, grunt stawał się niepewny, a szybko zdążyłem przyzwyczaić się do niezłych zarobków i wypłat na czas, co wówczas w polskiej lidze rzadko było normą. Ojciec doszedł do biznesowego porozumienia z Sieją i Mariuszem Świtalskim, szefem Elektromisu, nie robili mi kłopotu z wyjazdem do Niemiec. Ruszyliśmy do Aalen.
Aalen? W Niemczech zaczynał pan od Eintrachtu Brunszwik.
Tata miał już telefon komórkowy, w drodze do Aalen zadzwonił menedżer: zjedźcie trochę wcześniej z autostrady do Brunszwiku. Zacząłem tygodniowe testy. Przed moim wyjazdem trenerem Miliardera był już Jerzy Fiutowski: – Gdzie ty, k…a, do Niemiec będziesz jechał? Tam trzeba zap……. ć, nie masz szans się przebić – przedstawił swój punkt widzenia na mój zamiar. Zapamiętałem te słowa, na pierwszym treningu w trakcie gry w dziadka oni klepa, pyk, pyk, piłka chodzi, a ja na wślizgu jechałem. Z języka niemieckiego znałem eins, zwei, drei i guten tag. Poczułem klepanie w tył głowy. – Jakbyś miał jakiś problem, przyjdź do mnie. A w trakcie sparingu niczym się nie przejmuj, nie patrz na piłkę, idź na wolną przestrzeń, piłka cię tam znajdzie – mówi do mnie gość płynną polszczyzną. – A kto ty w ogóle jesteś? – wypaliłem. – Wiktor Pasulko. Nazwisko wicemistrza Europy z ZSRR z 1988 roku znałem doskonale, od zawsze interesowałem się sportem. „Przegląd Sportowy” czytałem od deski do deski w sumie przez 40 lat, gdy koledzy z szatni chcieli dowiedzieć się, jaki czas miała Otylia Jędrzejczak na 200 metrów motylkiem, pytali Janiaka. Ale twarzy Pasulki nie poznałem. W sparingu z Wolfsburgiem wszedłem na boisko w drugiej połowie. I faktycznie, co ruszam na wolną przestrzeń, piłka spada mi pod nogi. Przyjemność gry. Pasulko to był pan piłkarz. Żeby występować w środku pomocy reprezentacji ZSRR w połowie lat osiemdziesiątych, musiałeś być kozakiem. Bardzo dużo mi pomógł. Z Wolfsburgiem wypadłem na tyle dobrze, że po meczu na loży VIP wszyscy klepali mnie po plecach.
Po transferze do Legii tak kolorowo nie było, a to pobyt w Warszawie zdefiniował pana postać.
Zapłacono za mnie 400 tysięcy marek, można powiedzieć, że Legia nieźle się wpier… Kilka miesięcy temu w „Piłce Nożnej” czytałem wywiad z Mirko Votavą, który prowadził mnie w Oldenburgu, wspomniał moje nazwisko. Przed przeprowadzką do Warszawy pytałem go o zdanie: – Pod względem pracy i umiejętności poradzisz sobie – powiedział. Ale ja w Legii nie poradziłem sobie pod względem psychicznym, nie byłem na tyle dobrym zawodnikiem, aby od pierwszego meczu zdominować ligę. Potrzebowałem pomocy, od nikogo jej jednak nie otrzymałem. Na początku nikt nie był mi w Legii przychylny. Zanim zdążyłem wejść do szatni, prasa pisała, że nie wiadomo, kto do Legii przychodzi, pytano, co może wnieść do gry piłkarz, który spadł z 2. Bundesligi.
Obecnie transfer gotówkowy piłkarza z 2. Bundesligi do Ekstraklasy byłby traktowany w kategoriach hitu.
Czasy był inne, dziś mecze tego poziomu rozgrywek w Niemczech można obejrzeć w Polsce, wtedy niewiele osób wiedziało, co ja w ogóle prezentuję na boisku. Po takim zaawizowaniu przez prasę, w szatni na dzień dobry miałem problem: nie dość, że komuś zabiera miejsce, to jeszcze na boisku nie pomoże – takie panowało przekonanie. To była drużyna mocnych charakterów. Grzesiek Szamotulski miał zatarg z górą, szefowie chcieli zamrozić mu kontrakt: – Zamrozić to sobie mogą Disneya – krzyczał. Piotrek Mosór na początku wziął mnie na celownik, był ode mnie młodszy, próbował mnie ustawić, więc drużyna musiała nas rozdzielać, bo rzuciliśmy się na siebie z pięściami. Z biegiem czasu poukładaliśmy sobie jednak relacje. W dodatku Legię trawił kryzys, Jerzy Kopa nie miał dobrego kontaktu z zespołem. Metody trenera nie podobały się piłkarzom, iskrzyło na linii Kopa – Stefan Białas. Białasowi wydawało się, że ma tyle samo do powiedzenia, co Kopa, a miał za sobą zawodników. Czyli obaj myśleli, że są pierwszymi trenerami. Szybko stało się jasne, że to nie ma prawa się udać.
A jak pan wspomina współpracę z Franciszkiem Smudą?
Zabrał mnie na obóz w Niemczech. Mieliśmy świetny kontakt, żartowaliśmy, chłopaki mówili: on to cię lubi. W trakcie turnieju halowego wychodziłem w pierwszym składzie. Tyle że bodaj w półfinale straciłem piłkę, poszła akcja i rywale strzelili gola. Od tego momentu Smuda przestał ze mną rozmawiać. W ogóle. Koniec. Po kolejnym zgrupowaniu w Straszęcinie przysłał do mnie kierownika drużyny, Ireneusza Zawadzkiego, który przekazał mi, że zostałem przesunięty do rezerw. Smuda powinien był sam mi to zakomunikować, podalibyśmy sobie ręce, zrozumiałbym, a trenera docenił. Tymczasem potraktował mnie jak śmiecia, zawsze będę mu to pamiętał. Ktoś pomyśli, że się mszczę, bo mnie skreślił, ale to nie był dobry trener. Albo inaczej, to był słaby człowiek. Chamowaty. Juergen Klopp podkreśla, jak ważny jest kontakt trenera z piłkarzami rezerwowymi, że to niesłychanie istotne, gdyż prędzej czy później szkoleniowiec będzie ich potrzebował, zależał od nich. Dla Smudy rezerwowi nie istnieli, zajmował się kilkoma chłopakami z wyjściowej jedenastki. Później było to też widać w reprezentacji Polski, zawodnicy nie chcieli za niego umierać na boisku. Bo kto by chciał?
Dziś występuje pan w drużynie weteranów Legii, ale dlaczego między słupkami, nie był pan bramkarzem?
Przeszedłem udar. Nigdy nie paliłem papierosów, cztery miesiące przed chorobą przestałem pić piwo, odstawiłem cukier, przestawiłem się na tryb fit. W niedzielę 7 marca wstałem z łóżka, podłączałem telefon do ładowarki i straciłem czucie w nogach – jakbym ich w ogóle nie miał. Żona wezwała pogotowie, przyjechało szybko, w międzyczasie czucie w nogach wróciło. Nie zostałem jednak potraktowany przyjemnie, pierwsze pytanie ratowników brzmiało: ile pan wypił? A ja nie wypiłem od czterech miesięcy kropli alkoholu. Zaczynał mi uciekać język, czułem, że dzieje się coś złego. A ratownicy swoje: ile pan wypił? Nie wytrzymałem: panowie, k…a, nic nie piłem, macie mnie zabrać do szpitala! Żona pomogła mi się ubrać, gdy wychodziłem oparty o ratownika, bo nogi miałem jak z waty, odwróciłem się, popatrzyłem na rodzinę: czy ja do was jeszcze wrócę?
Ma pan łzy w oczach nawet teraz.
Bałem się, że już nie zobaczę żony, syna, córki. I były to obawy uzasadnione. Zabrali mnie do szpitala na Kasprzaka w Warszawie, szczęśliwie nie do Piaseczna, tam bym najpewniej wykorkował. Posadzili mnie w poczekalni, przykryłem się kurtką, czekałem na konsultację. Po badaniach podeszła do mnie pani doktor: pan ma udar, pana stan jest bardzo ciężki. Prosto z mostu, nawet mi się to spodobało. Nie przestraszyłem się, nie przejąłem, pędziły mi jednak w głowie myśli: dlaczego mam udar, jak udar, co to w ogóle jest udar? W żyle z tyłu głowy pojawił się skrzep, obieg krwi w organizmie został zakłócony, lekarze musieli mi to wyczyścić. Drugiego dnia pojawiły się problemy ze wzrokiem. Nie z oczami, oczy mam sprawne, ale z ośrodkiem mózgu odpowiedzialnym za wzrok. Nie jestem w stanie przeczytać długiego wyrazu od razu, muszę przesuwać wzrok, żeby złożyć słowo. Zostanie to ze mną do końca życia.
Pojawiły się kłopoty z pamięcią?
Doktor, która mnie przyjmowała do szpitala, dzień po zdarzeniu powiedziała: w skali od 1 do 6 wczoraj dawałam ci dwójkę, dziś masz już piątkę. Niewiele brakowało… Nie miałem jednak niedowładów, nie pojawiły się problemy z mową. Dwa dni po przywiezieniu do szpitala rozpocząłem rehabilitację. Pod względem fizycznym przebiegała sprawnie. Kiedy jednak doktor rozłożyła przede mną obrazki ze zwierzętami, nie potrafiłem ich nazwać. Wiedziałem, że patrzę na słonia, ale nie pamiętałem słowa. Jestem wielkim fanem Barcelony, udzielam się na stronie FCBarca.com, na składzie zespołu ćwiczyłem pamięć. Starszych zawodników pamiętałem świetnie, młodszych, jak Dest czy Mingueza, wcale. Araujo w ogóle mi nie wchodził do głowy. Teraz już ich znam, nie dlatego jednak, że odzyskałem część pamięci, po prostu nauczyłem się ich na nowo. Jest lepiej, swobodnie komunikuję się z ludźmi, choć czasem zdarza mi się zapominać słów. Pracuję też z psychologiem. Po takim doświadczeniu codziennie myślisz o chorobie – udar nie boli, ale udar zostawia ślad. Próbuję uciekać od tych myśli. Pomaga.
Ustalono dlaczego udar spotkał właśnie pana?
Badania wykazały, że w okolicach serca mam wrodzoną wadę, szczelinę, która występuję u 25 procent ludzi. W tym miejscu najpewniej powstał skrzep, który, gdy pochylałem się do ładowarki, przedostał się w okolice mózgu. Wady nie wykryły żadne badania, gdy byłem piłkarzem. Wszczepiono mi przyrząd, który zamknął szczelinę. Teoretycznie druga taka sytuacja nie powinna się już wydarzyć.
Czym zajmuje się pan poza występami w drużynie oldbojów Legii?
Z żoną prowadzimy kilka sklepów z obuwiem. Pracowałem też w sieciach Żabka i Biedronka. Obie stworzył Mariusz Świtalski, niegdyś właściciel Elektromisu. Ojciec w sieci Żabka miał również mocną pozycję, więc pomógł mi się tam dostać. Pojechałem na miesięczne szkolenie pod Poznań, dalej płynąłem już sam. Gdy Świtalski sprzedał Biedronkę, w umowie znalazł się zapis, że będzie dla nowego właściciela rozwijał sieć w Polsce. W tym zespole byłem również ja – w roli pełnomocnika prezesa na regiony mazowiecki i podlaski. Z kolei w Żabce pracowałem w departamencie nadzoru i zajmowałem się kontrolami w sklepach na terenie całej Polski. Do 2010 roku miałem więc dwie prace, tyle że atmosfera w firmie siadła, po drodze zepsuły się też relacje ojca z prezesem – odszedł trzy lata przede mną, dziś nie mają kontaktu i to dobrze dla taty. Ja natomiast od 11 lat jestem tylko na swoim.
Jak idą interesy?
Całkiem dobrze, nie mogę narzekać. Nauczyłem się biznesu, pod względem finansowym idzie mi lepiej niż w trakcie kariery piłkarskiej. Nie byłem wybitnym zawodnikiem – choć też nie powiem, że byłem ostatni, w końcu nie każdemu udaje się pograć w Ekstraklasie – zawsze jednak byłem ambitny, zawsze mi się chciało. Koledzy w Legii mówili, że wyrzucają cię z klubu drzwiami, a ty wracasz oknem. Przeniosłem to na biznes. Nie jest łatwo zbudować nowe życie zawodowe, nie mając wielkich oszczędności z czasów gry w futbol. Mnie się udało. Nie każdy były piłkarz może to o sobie powiedzieć. Jestem z tego dumny.
PRZEMYSŁAW PAWLAK