Letni, niespodziewany powrót Portugalczyka na Old Trafford wzbudził skrajne opinie. Sympatycy Czerwonych Diabłów byli wniebowzięci. Ich nowy-stary idol nie tylko nie przeszedł na błękitną stronę miasta, ale też miał przyczynić się do zdetronizowania jej reprezentanta i powrotu Manchesteru United na szczyt. Część ekspertów przybrała jednak szaty Syzyfa i apelowała o rozwagę. Zwracano uwagę na to, iż sprowadzenie kolejnego napastnika nie było priorytetem transferowym klubu. Że dużo bardziej przydałby mu się klasowy defensywny pomocnik. Co więcej, prognozowano, iż CR7 może zahamować rozwój zespołu i jego poszczególnych członków. Wszystko musiało przecież zostać ułożone tak, by jak najskuteczniej wykorzystać jednego z najlepszych piłkarzy w historii futbolu. Schematy trzeba było zmodyfikować. Role graczy też.
Jest zdecydowanie zbyt wcześnie, by wyrokować, kto miał rację. W Premier League odbyła się dopiero nieco ponad ⅓ spotkań. Faza grupowa europejskich pucharów dobiła do półmetka. Narracje zmieniają się w szaleńczym tempie. Wczorajsze pośmiewiska dziś są wychwalane. Wcześniejsi bohaterowie teraz są na dnie. Widać to także na przykładzie Ronaldo.
36-latek zanotował bardzo udane drugie wejście do drużyny. W pierwszych trzech występach zdobył cztery bramki. Fani nie opuszczali niebios. Większość postronnych obserwatorów wyrażała aprobatę, choć podopieczni Ole Gunnara Solskjaera nie błyszczeli (ulegli Young Boys Berno, mieli ogromne problemy z West Hamem). Potem zdarzył się krach. Cristiano nie trafił w czterech kolejnych meczach ligowych. Czerwone Diabły trzy z nich przegrały, a jeden zremisowały. O CR7 mówiło się i pisało wyłącznie w kontekście słabych statystyk pressingu oraz niezrozumienia z poszczególnymi kolegami (Jadon Sancho, Mason Greenwood). Eksperci mogli otrzepać syzyfowe szaty i rzec: A nie mówiliśmy?
Po sobotnim starciu Tottenhamu z Manchesterem United Ronaldo ponownie znalazł się jednak na świeczniku emanującym ciepłym, pozytywnym blaskiem. Strzelił efektownego gola, zaliczył kapitalną asystę, a jego zespół odniósł pewne, ważne zwycięstwo. Kwestia jego pracy – a raczej jej braku – w odbiorze piłki zeszła na dalszy plan. Pozostanie tam dopóty, dopóki jemu i jego ekipie będzie szło dobrze, choć powinna już na zawsze. Jeśli ktoś używa jej jako składową oceny Cristiano – a nie dla zobrazowania tego, w jaki sposób gra drużyna z nim w składzie – popełnia błąd i wykazuje niesprawiedliwość.
To jak zatrudnić śpiewaka operowego i ganić go za nieumiejętność kładzenia kafelków w nieprzygotowanym do tego pomieszczeniu. Portugalczyk nie przywdział ponownie barw Czerwonych Diabłów, by stanowić pierwszą linię defensywy zespołu, który nie potrafi bronić wysoko. Nigdy tego nie gwarantował, nie zmieni się zbliżając się do końca kariery. Został zakontraktowany do zdobywania bramek i robienia różnicy. Na tych polach nie sposób mieć do niego większych zastrzeżeń, w skali szkolnej zasługuje na piątkę.
Zgodnie ze współczynnikiem goli oczekiwanych, CR7 powinien mieć w dorobku pięć trafień. Ma siedem. Nie tylko wykorzystuje więc okazje, które stwarzają mu partnerzy, ale też wypada lepiej, niż wypadłby na jego miejscu przeciętny zawodnik. Ronaldo wywiązuje się także z punktu umowy, który dotyczy robienia różnicy. W teorii każdy gol waży tyle samo. W praktyce są bramki ważne i ważniejsze. Te autorstwa „siódemki” United zaliczają się do drugiej kategorii. Sześć z nich zapewniło drużynie prowadzenie (z Newcastle United, Young Boys Berno, Villarrealem, Atalantą Bergamo i Tottenhamem). Jedna – wyrównanie (z West Hamem). Dwie – zwycięstwo (z Villarrealem oraz Atalantą Bergamo).
Na obecnym etapie sezonu mało jest przesłanek wskazujących na to, że Cristiano Ronaldo wprowadzi Manchester United na szczyt. Niewiele w tym jego winy. Swoje obowiązki Portugalczyk wypełnia niemal śpiewająco. I tak należy go oceniać. Na krytykę zasłuży nie wtedy, gdy nie podbiegnie do obrońcy przeciwnika, który znajduje się przy piłce, a wtedy, gdy zmarnuje setkę na wagę trzech punktów.
Maciej Sarosiek