Ronald Koeman, a demokracja [FELIETON]
Sprawa trenera Barcelony Ronalda Koemana, trzymającego się ponad miarę na posadzie siłą woli i głodem mamony oraz bezsilnością prezydenta, któremu wydawało się, że nie stać go na jego zwolnienie, ma o wiele szerszy wymiar niż może się wydawać, a mianowicie ilustruje główny problem ustroju demokratycznego.
Wiadomo, jak było: Koeman od dawna już nie miał już żadnych nadziei na to, że osiągnie z Barceloną sukces, w oczywisty sposób przez ostatnie miesiące mydlił wszystkim oczy stale powtarzając, że coś buduje. Podanie się do dymisji oznaczałoby dlań odejście z klubu bez odszkodowania, podczas gdy zwolnienie z pracy to kilkanaście milionów euro odprawy. Prezydent nim poniewierał, kibice go lżyli, piłkarze lekceważyli, chcąc Holendra złamać psychicznie, by wreszcie powiedział: pas. Co jednak znaczące, nikt w hiszpańskich mediach nie nawoływał Koemana by zachował się honorowo i odszedł. Każdy rozumiał, że honor ma swoją cenę, a dwanaście czy czternaście baniek w oczywisty sposób usprawiedliwia schowanie go do kieszeni. Ale jest też jeszcze jedna sprawa, o której wszyscy w Hiszpanii wiedzą, a polscy kibice Barcelony, też pomstujący na Koemana, być może nie. Otóż klub kontraktując nowego trenera z całym jego sztabem, negocjuje tylko jedną pensję: głównego bossa. Natomiast potem on sam „zatrudnia” swoich asystentów i de facto on im płaci, nawet jeśli przelewy idą z klubu. Tak więc Koeman, którego zapewne stać by było na to, by zachować się honorowo, gdyby to zrobił, pozbawiłby dochodu wszystkich swoich ludzi. A o ile on może sobie pozwolić na życie z oszczędności, to oni być może nie: pobrali kredyty, wysłali dzieci na studia itp. Dlatego też Koeman kierując się właśnie poczuciem odpowiedzialności za swoich współpracowników, do dymisji się nie podawał. Z tego też powodu od ładnych kilku lat żaden trener w Hiszpanii sam nie zrezygnował z posady.
Ale miało być o demokracji. Tak, będzie i o niej. Kibice, którzy spostponowali po El Clasico holenderskiego trenera opuszczającego samochodem klubowy parking, powinni mocno zastanowić się nad swoim postępowaniem, gdyż oprócz tego, że było obrzydliwe, należy je też określić jako nierozumne. Barcelona jest przecież stowarzyszeniem, którego właścicielami są jego członkowie. To oni wybierają prezydenta, a prezydent w ich imieniu podpisuje kontrakty z pracownikami klubu. Tak więc chociaż zatrudniał Koemana Josep Maria Bartomeu, w istocie rzeczy, per procura, robili to oni wszyscy. Do siebie więc powinni mieć pretensje o to, że wybrali na prezydenta barana albo oszusta, w zależności od interpretacji – tak jak i w paralelnych sytuacjach wszyscy obywatele krajów demokratycznych. Dlatego w zaistniałej potem sytuacji, jak żałoba Elektrze, przystawała im pokora, milczenie, zaciskanie zębów po kolejnych porażkach zespołu i co najwyżej ignorowanie trenera, nie zaś obrażanie go, a tym bardziej nie nastawanie na jego fizyczną integralność. Ronald Koeman bowiem niczemu nie był winien. Proponowali mu robotę, to ją wziął, do pewnego momentu starał się ją wykonywać na miarę swego talentu, w końcówce kadencji też być może to robił, aczkolwiek zapału na pewno do niej już nie miał, bo nikt by nie miał, zaś zwolnić się nie zamierzał, bo miał na głowie kilku ludzi, którzy mu zaufali, że niczego takiego nigdy nie zrobi oraz ich rodziny.
Niestety, Joan Laporta w końcu musiał odżałować te kilkanaście milionów. Ale dlaczego akurat po meczu z Rayo uznał, że ów „koniec” nadszedł? Otóż dlatego, że w tym momencie, po tej przegranej, na serio zostało zagrożone zajęcie przez Barcę czwartego miejsca na mecie sezonu ligowego, czyli kwalifikacja do kolejnej edycji Ligi Mistrzów, czyli duża kasa. Dobrze, że Laporta dłużej nie zwlekał – bo skąd pewność, że nowy trener od razu zacznie wygrywać jeden mecz po drugim?
LESZEK ORŁOWSKI