Polak, który wychował mistrza świata
Joachim Marx z reprezentacją Polski zdobył złoty medal olimpijski na igrzyskach w 1972 roku. Dwa lata później był w szerokiej kadrze na mistrzostwa świata, ale na turniej w RFN się nie załapał. Natomiast jeden z jego wychowanków na mundial 2018 nie tylko pojechał, ale nawet go wygrał.
ZBIGNIEW MROZIŃSKI
Tym piłkarzem jest reprezentant Francji Raphael Varane, który był uczniem polskiego trenera w Centre de Preformation de Football w Lievin, ośrodku dla utalentowanych zawodników w wieku od 12 do 15 lat z regionu Nord-Pas-de-Calais.
– Varane na pewno osiągnął największe sukcesy z chłopaków, których miałem pod opieką, gdy kierowałem tym ośrodkiem w latach 1995-2006 – mówi Marx. – Chociaż nic tego nie zapowiadało, w pewnym okresie musiał aż na osiem miesięcy zaprzestać treningów z powodu choroby Osgooda-Schlattera, czyli zapalenia guzowatości kości piszczelowej. Wydawało się, że może będzie musiał nawet skończyć ze sportem, wszystko przez to, że zaczął rosnąć zbyt szybko. Wyszedł jednak z tego, a potem wykorzystał szansę, gdy z RC Lens odeszło kilku obrońców i w młodym wieku zaczął grać w Ligue 1. Wpadł wtedy w oko Zinedine’owi Zidane’owi, który osiemnastolatka polecił do Realu Madryt. Wkrótce Zizou został tam asystentem, potem pierwszym trenerem i rola młodego obrońcy cały czas rosła. Z Realem czterokrotnie wygrał Champions League, a z reprezentacją Francji został w ubiegłym roku mistrzem świata. W jesiennych meczach w eliminacjach Euro 2020 w obronie Les Bleus z naszych wychowanków grał nie tylko on, ale także inny mistrz świata Benjamin Pavard z Bayernu Monachium oraz Clement Lenglet z Barcelony, którzy uczyli się w tym samym centrum już po moim odejściu na emeryturę. Część mediów, głównie z północy kraju, pisała o francuskiej defensywie made in Lievin.
PROJEKT HOULLIERA
Marx propozycję poprowadzenia wspomnianego centrum szkoleniowego otrzymał w połowie lat 90., 23-krotny reprezentant Polski (przed weryfikacją tych występów było 27), w Ekstraklasie grał w Gwardii Warszawa i Ruchu Chorzów, z którym w 1974 roku zdobył dublet, a w następnym mistrzostwo. Z Niebieskimi dotarł do ćwierćfinałów Pucharu Mistrzów i Pucharu UEFA. Później wyjechał do Francji, gdzie grał w ataku RC Lens i US Noeux-les-Mines. Potem w Ligue 1 był trenerem Lens, na zapleczu francuskiej ekstraklasy prowadził La Roche-sur-Yon i Chateauroux, trenował również rezerwy Girondins Bordeaux.
– Mogłem pojechać do Afryki, miałem propozycje z Kamerunu i Demokratycznej Republiki Konga, ale taki wyjazd oznaczałby, że nie ma już dla mnie pracy we Francji i potem trudno byłoby tutaj znaleźć ciekawe zajęcie i wrócić na rynek trenerski – wspomina Marx. – Poza tym w Afryce nigdy nie ma pewności nie tylko kiedy, ale czy w ogóle zapłacą. Natomiast oferta z francuskiej federacji była dla mnie zaszczytem i oznaczała pewną robotę. Ważną rolę odegrał późniejszy menedżer Liverpoolu, Gerard Houllier, który był wtedy dyrektorem technicznym w FFF. Znamy się od dawna i do dziś utrzymujemy kontakt, niedawno spotkaliśmy się przy okazji smutnej uroczystości, mszy po śmierci byłego piłkarza RC Lens Daniela Leclerqa, który miał wszystkie asysty przy trzech moich golach podczas mojego debiutu w Ligue 1, na jesieni 1975 roku. Gerard był moim trenerem przez trzy lata, gdy po czterech sezonach trafiłem do drugoligowego Noeux-les-Mines. Potem byłem drugim trenerem Lens, gdy prowadził go Houllier i po nim zespół ten przejąłem.
Po odpadnięciu reprezentacji Francji w końcówce ostatniego meczu z Bułgarią w eliminacjach World Cup ’94 Houllier odszedł z posady selekcjonera trójkolorowych, ale wciąż pracował we Francuskim Związku Piłki Nożnej, prowadząc reprezentację juniorów, a następnie młodzieżową, przede wszystkim pełnił jednak funkcję dyrektora technicznego. – W 1995 roku Gerard zaproponował, żeby ośrodki pod patronatem FFF – nie tak jak te w Clairefontaine i Vichy, gdzie szkolono chłopaków od 15 do 18 roku życia – zaczynały pracę już z dwunastolatkami w okręgach, a wszystko pod egidą krajowej federacji – dodaje Marx. – Jednym z warunków było, żeby takimi centrami kierowali trenerzy, którzy wcześniej zawodowo grali w piłkę. Mnie zaproponowano prowadzenie centrum preformacyjnego w Lievin, cztery kilometry od Lens i dwa od mojego domu w Givenchy. Zawsze lubiłem pracować z młodymi piłkarzami, a zaczynałem już w 1981 roku w RC Lens, gdy jeszcze byłem czynnym zawodnikiem. Eksperyment miał trwać pięć lat, ale potem okazało się, że pomysł wypalił, chociaż może nie wszędzie, bo z osiemnastu utworzonych wtedy takich placówek, do dziś działa dwanaście.
– Wkrótce po otwarciu naszego centrum proponowano nam między innymi utalentowanego pomocnika Benoita Assou-Ekotto, który potem grał między innymi w Tottenhamie. Bałem się jednak, że rozwali grupę, bo nie chciał się uczyć – kontynuuje mistrz olimpijski z Monachium. – W moich czasach chłopcy do godziny 15 mieli lekcje w zwykłej szkole, a chodzili do różnych klas. Potem szli na trening do znajdującego się 100 metrów dalej centrum treningowego. Tak mała odległość była naszym dużym atutem, na przykład trenujący w Clairefontaine musieli kilkanaście kilometrów dojeżdżać do szkoły w Rambouillet. Załatwiłem z merem Lievin, żeby zrobiono furtkę w płocie, więc chłopcy nie musieli wychodzić na ulicę, przemieszczając się ze szkoły na trening. Mieszkali w hoteliku zaraz koło ośrodka, w odrabianiu lekcji pomagał im student. Ze 120 chłopców, którzy przystępowali do selekcji przeprowadzanych w czasie ferii zostawało na rok szkolny 20, najwyżej 22 młodych zawodników. Warunkiem było posiadanie francuskiego obywatelstwa. Pięć dni przebywali w centrum, a na weekendy jeździli do domów i rozgrywali mecze w swoich klubach.
LEGIONSTA TEŻ TAM BYŁ
W Centre de Preformation de Football w Lievin nauki pobierało wielu utalentowanych piłkarzy, ale dyrektor Marx szczególnie zapamiętał jednego: – Najbardziej utalentowany był Gael Kakuta, ofensywny pomocnik, typowa dziesiątka. Znakomity technicznie, świetna lewa noga, od razu potrafił więcej niż rówieśnicy. To czego ich uczyliśmy, on już umiał i nawet mówiliśmy trenerom, żeby zabrali go sobie do klubu, bo tam jest jego miejsce. Mieszkał na stałe w Lille, matka pracowała jako sprzątaczka w szpitalu, więc nawet jak na weekend pojechał do domu, rzadko się widywali. Chelsea wyłożyła milion euro, więc chłopak z biednej rodziny poczuł się jak w niebie. Okazało się jednak, że transakcja została przeprowadzona nieprawidłowo, więc został zdyskwalifikowany i ukarany finansowo, a Chelsea otrzymała zakaz transferów. Potem zaczęto go wypożyczać, nie tylko w Anglii, był też w Holandii, Hiszpanii, we Włoszech, a nawet w Chinach, a teraz gra w Amiens. Występował we francuskich reprezentacjach juniorów, został najlepszym piłkarzem mistrzostw Europy do lat 16. Nie doczekał się występu w pierwszej reprezentacji trójkolorowych, więc dwa lata temu zdecydował się na grę w kadrze narodowej Demokratycznej Republiki Konga. Zaszkodziło mu zbyt szybkie podpisanie kontraktu z Chelsea. Mówiłem mu, że dla takiego technicznego piłkarza jak on, liga angielska jest złym wyborem, to nie jest twój futbol, nogi ci tam połamią – no i tak się stało.
W tym samym roku 1991 urodził się środkowy obrońca Timothee Kolodziejczak, który też nauki pobierał w centrum w Lievin. – Jego karierą od początku dobrze kierował ojciec – wspomina Asiu. – Był na testach w Manchesterze United, trafił jednak do Lyonu, gdzie się nie przebił, ale odblokował się w Nicei. W pewnym momencie z powodu polskich korzeni zainteresowanie nim wykazywał PZPN. Było to przed Euro 2012, gdy reprezentację prowadził Franz Smuda. Słano listy, a jego ojciec prosił mnie o tłumaczenie i radził się co robić. Timothee, który wcześniej grał we francuskich kadrach od bodaj U-16 do U-20, nie znał języka polskiego i bał się podjąć ryzyka gry w naszej reprezentacji. Na Stadionie Narodowym w Warszawie i tak jednak zagrał, tyle że trzy lata później, gdy jako zawodnik Sevilli wystąpił w meczu finałowym Ligi Europy wygranym przez jego zespół z Ukraińcami z Dniepropietrowska. Rok później jeszcze raz z hiszpańskim zespołem triumfował w tych międzynarodowych rozgrywkach. Potem był w Niemczech, Meksyku, a teraz jest zawodnikiem Saint-Etienne.
Nieco mniejsze kariery zrobili dwaj inni zawodnicy z tego samego rocznika, a jeden z nich nawet jest od pewnego czasu związany z Warszawą. – Przez dwa lat moim zawodnikiem był obrońca William Remy, który teraz jest w Legii – przypomina Marx. – Też grał w reprezentacji Francji juniorów, a do Legii przeszedł z Montpellier. Śledziłem jego postępy, gdy grał w Ekstraklasie, ale widzę, że w tym sezonie już się nie pojawia na boisku. Z kolei inny wychowanek, też obrońca Kevin Boli, od pewnego czasu gra w Rumunii, ostatnio chyba w Cluj.
31 sierpnia 2019 roku pan Joachim obchodził 75 urodziny, ale mówi, że nie było tak hucznie jak pięć lat wcześniej, gdy przyjechało wielu kolegów z boiska, w tym mieszkający w sąsiedniej Belgii, Włodzimierz Lubański, z którym razem grali jeszcze w juniorskich drużynach w rodzinnych Gliwicach. Na 80-lecie PZPN Marx znalazł się wśród 55 najlepszych polskich piłkarzy w historii, a dwadzieścia lat później nie było go już w setce wyróżnionych, co – jak zwykle pogodny i uśmiechnięty – skomentował następująco: – Nawet nie wiedziałem, że są takie nominacje, ale pewnie na tej liście zabrakło piłkarzy, którzy bardziej zasługiwali na nie niż ja.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NUMER 52/53)