Foto: Łukasz Skwiot
TOMASZ LIPIŃSKI
Choć już na pierwszy rzut oka bardziej różnić się nie mogą, to w ich biografiach bez trudu znajdziemy kilka punktów wspólnych. Jakby wprawdzie w różnym czasie, ale tym samym szlakiem docierali pod Wezuwiusz.
Więcej niż 70, mniej niż 30
Z ojczyzny wyjechali do Bundesligi, która okazała się twardym poligonem. Miękkie lądowanie zaliczyli w ligach krajów Beneluksu: jeden w holenderskiej, drugi w belgijskiej. Poza grą w Ajaksie nasz napastnik niczego więcej nie potrzebował przed skokiem na głębszą ligę, Nigeryjczyk – tu mała rozbieżność w ich papierach – jeszcze musiał potwierdzić się w Ligue 1. Jednak wyszło na to, że obaj w roku swoich 22 urodzin przekroczyli bramy Neapolu.
Trudno nazwać uczucia, które pozostawi po sobie Polak. Bardziej niedosyt niż żal. Bardziej szacunek niż uwielbienie. Zawód na pewno nie, do triumfu było równie daleko. Przymiotnik: mieszane pasuje jak żaden inny. Z kolei ławo nazwać uczucia, które wywołało najście i wejście do drużyny Osimhena: entuzjazm, ekstaza i rozbudzenie gigantomanii. Zapłonęły więc południowe serca i głowy przekonane, że pojawił się Mesjasz, który poprowadzi do zdobycia Turynu i całej północy Włoch. Dzięki niemu stanie się cud, co mecze sparingowe tylko zwiastowały. Ledwie upłynęła minuta gry pierwszego i już miał gola, poprzestał na trzech. W drugim teście też trafił nie raz. Jego piekielna szybkość, diabelska dynamika i zabójcza skuteczność pozwalały neapolitańczykom poczuć się jak w niebie.
Równie gorący z natury Aurelio de Laurentiis tym razem jakby lekko dystansował się od rozentuzjazmowanego tłumu. Nie przypisywał sobie zasług związanych z tym szczególnym pod kilkoma względami transferem. Oddawał je trenerowi Gennaro Gattuso i dyrektorowi Cristiano Giuntolemu. To oni wystawili najwyższe referencje raczej anonimowemu w Italii napastnikowi i skłonili prezydenta do wzięcia udziału w aukcji. Stanął w szranki z nie byle jakimi konkurentami, jak wieść niesie Liverpoolem, Chelsea i Tottenhamem, dlatego też podyktowana cena do zwykłych należeć nie mogła. Stanęło na 70 milionach euro płatnych w pięciu ratach i bonusach mogących urosnąć do kolejnych 10 milionów. – Wliczając marże dla agentów i zarobki piłkarza, ten transfer zamknął się kwotą 100 milionów – podliczył De Laurentiis, który tym samym ponad dwukrotnie podniósł sobie poprzeczkę. W poprzednim roku mniej więcej za połowę tej kwoty (po dodaniu do transferowych 38 milionów wszystkich dodatków) klubowym rekordzistą uczynił Meksykanina Hirvinga Lozano, który na razie pokładanym nadziejom nie sprostał. – Osimhen nie zapewni 30 goli w sezonie, ale taki zawodnik jak on był nam potrzebny – to mówiąc szef klubu z jednej strony wylał kubeł zimnej wody na neapolitańskie głowy, z drugiej zapewnił, że był to przemyślany cel.
Czwarty, a nawet drugi
O Miliku w 2016 roku przeciętny kibic z Neapolu wiedział równie mało, co do niedawna o Osimhenie. Z Polaków znany był Robert Lewandowski, który notabene przeszedł Napoli koło nosa, rozpoznawany Kamil Glik, powoli odkrywany Piotr Zieliński. Polska fala na Półwysep Apeniński dopiero napływała. Ta afrykańska niestety z futbolem nie miała nic wspólnego.
By skoncentrować się na Nigerii, skąd pochodzi Osimhen, to w ostatnim sezonie najwyraźniej reprezentował ją Victor Moses, pupilek Antonio Conte. Każdy sympatyk Serie A potrafiłby sklecić parę zdań na temat Joela Obiego, też znanego z Interu i aktualnie odcinającego kupony w Chievo Werona. W ogóle Inter stał się ulubioną przystanią Nigeryjczyków w Italii, czego dowodów dostarczyli także Nwankwo Kanu i najlepszy z wymienionych Obafemi Martins (teraz obiecująco dorasta jego 15-letni syn Kevin). Neapol jakoś omijali. W ogóle gdyby chcieć rozwinąć afrykański wątek w tym klubie, to dopiero ostatnie sezony dostarczyły trochę więcej ciekawej treści. W latach dwudziestych XX wieku szlaki przetarli dwaj Libijczycy. W 2010 roku Algierczyk Hassan Yebda nie zapracował na wykupienie z Benfiki Lizbona, Marokańczyk Omar El Kaddouri przynajmniej pozostawił jakieś wspomnienia, ale dopiero Algierczyk Faouzi Gholuam, Gwinejczyk Amadou Diawara i zwłaszcza Senegalczyk Kalidou Koulibaly wnieśli prawdziwą jakość.
I nagle jak grom z jasnego nieba spadł Osimhen. Huk tego pioruna musiał ogłuszyć cały piłkarski świat. Oto piłkarz, który na europejskiej scenie nie rozegrał jeszcze setki meczów, w Lidze Mistrzów zapisał się 5 występami i 2 bramkami, niczego znaczącego i nieznaczącego nie wygrał, został drugim najdroższym piłkarzem z Czarnego Lądu w historii. Przed nim był tylko Nicolas Pepe, wyżej wyceniony przez Arsenal. Za nim Riyad Mahrez, Pierre-Emerick Aubameyang, Mohamed Salah i Sadio Mane. Nie dość na tym, transfer do Napoli wciągnął go na czwarte miejsce w klasyfikacji najdroższych w lidze włoskiej. Uplasował się za juventusowym tercetem: Cristiano Ronaldo, Gonzalo Higuainem i Mathijsem de Ligtem.
Między swymi
Po sezonie zakończonym dla Lille wicemistrzostwem Francji trafił tam, żeby zastąpić wspomnianego Pepe. W zamian do Wolfsburga popłynęło 13 milionów euro. Przywitał się z nową liga i nowymi kibicami dwoma golami. Po pięciu kolejkach miał 5, po siedmiu – 6, po dziewięciu – 7. W Lidze Mistrzów osładzał porażki z Chelsea i Valencią. Galopował w tempie niedoścignionym dla większości obrońców. I był w miarę regularny. W całym sezonie zdarzyła mu się tylko jedna dłuższa przerwa bez gola ewentualnie asysty. Kiedy po 28 kolejkach Covid-19 zastopował rozgrywki, miał 13 goli, 5 asyst (co przekładało się na udział w 50 procentach goli całego zespołu) i czwarte miejsce w klasyfikacji strzelców. Wyniku 23 bramek wielkiego poprzednika by nie poprawił, ale z pewnością na strzeleckie podium mógłby się wedrzeć.
Do Lille, którego gra opierała się na spontaniczności, żywiole, szybkości i naturalnej sile w przeważającej części ciemnoskórych zawodników pasował znakomicie. Najmocniej eksponował swoje walory, kiedy miał przestrzeń. Połykał ją w okamgnieniu. Wyrósł na mistrza kontrataku. Do założenia wysokiego pressingu też nadawał się znakomicie. Niejeden bramkarz i obrońca Ligue 1 wariował i popełniał proste błędy, widząc nadjeżdżający w ekspresowym tempie pociąg z Lagos. Bardziej krytycznie należało go oceniać w ataku pozycyjnym, do którego w Napoli będzie przecież często zmuszany. Utrzymanie się przy piłce czy rozsądne jej rozegranie nie mieściły się w arsenale jego piłkarskich środków. Hołdował prostocie. U niego było albo szybko i dobrze, albo wcale. Przechodził jak gwałtowna burza z piorunami. We Francji są święcie przekonani, że na studiach w Neapolu rozwinie się i zrobi duży krok w stronę swojego idola Didiera Drogby, choć taki Benoit Cauet dostrzegł inne podobieństwo: – Osimhen to jeszcze nie George Weah, ale wcale nie jest powiedziane, że kiedyś nim nie będzie.
Dwa lata temu
Zwrócił na siebie uwagę w 2015 roku. Mistrzostwa świata do lat 17 gościły w Chile. Nawet przy założeniu, że w tej kategorii wiekowej reprezentacje z Afryki są dyżurnymi faworytami, to to, co zrobiła Nigeria musiało wzbudzić powszechny podziw. W grupie nie dała szans USA (z Christianem Pulisiciem w składzie) i gospodarzom turnieju, pewna pierwszego miejsca w grupie mogła sobie pozwolić na porażkę z Chorwacją. W fazie pucharowej rozprawiła się z Australią 6:0, Brazylią 3:0, Meksykiem 4:2 i w finale z Mali 2:0. W sumie strzeliła 23 gole. W pomocy rej wodził Nwakali Kelechi, po skrzydle mknął Samu Chukwueze, na środku ataku królował Osimhen. Przeszedł do historii jako pierwszy piłkarz, który w każdym z siedmiu meczów strzelał przynajmniej jednego gola. Skończył na dziesięciu, ustanawiając nowy rekord. Trafiał prawą i lewą nogą, głową i z rzutów karnych. Pokazał wszechstronny repertuar.
Ustawiła się do niego długa kolejka. Miał na jedno skinienie i jeden podpis kluby z Premier League. Mógł wybrać Arsenal, jak Kelechi, którego kariera zboczyła na manowce i dziś nawet w Huesce nie jest pierwszoplanowym pomocnikiem. Wybrał jednak Niemcy. Wolfsburg go sobie zaklepał za 3,5 miliona i jeszcze przez rok z okładem pozwolił spokojnie dojrzewać w ojczyźnie. Orzeł z Lagos wylądował w Bundeslidze w styczniu 2017 roku. Zadebiutował w maju. W tamtym sezonie starczyło mu czasu na dwa epizody. W kolejnym doczekał się 12 szans i poza tym niczym szczególnym się nie zapisał. Był zbyt młody i nieopierzony, żeby naciskać na pozycję lidera i kapitana drużyny Mario Gomeza, na skrzydłach też byli lepsi i przede wszystkim bardziej obliczalni jak Vieirinha i Jakub Błaszczykowski. Jedynym rozsądnym wyjściem stało się wypożyczenie.
Nie chcieli go w Zulte Waregem ani w Club Brugge, dlatego znalazł się w Charleroi, gdzie szybko, właściwie już po pierwszym golu, wskoczył na trampolinę, z której odbijał się coraz wyżej. A pierwszy gol wyglądał tak: Charleroi grało w Beveren i Osimhen debiutował w podstawowym składzie. Po dośrodkowaniu z prawej strony, nie udało mu się dobrze opanować piłki, przez techniczne braki zamiast stanąć twarzą do bramki, był do niej ustawiony plecami. Nie zraził się tym wcale. Wziął szeroki zamach i piętą, tak trochę jak na podwórku, kopnął do tyłu. Wpadło. W ten dość niekonwencjonalny sposób 22 września 2018 roku, czyli niemal dokładnie dwa lata temu, zdobył pierwszą z wszystkich 38 europejskich bramek. Dokładnie tyle, ile Milik ustrzelił w Serie A.