Sezon 2018-19 drużyna narodowa zwieńczyła czterema wygranymi w eliminacjach Euro 2020. Wcześniej było ponuro – wyniki takie sobie, styl żaden. Co zatem wiemy na pewno po roku pracy Jerzego Brzęczka?
ZBIGNIEW MUCHA
Choćby tyle, że bicie w reprezentację się skończyło. Krytyka, choć przesadzona, była słuszna, ale wynikała przede wszystkim z rozpieszczenia sukcesami lat minionych. Gdyby podobna seria eliminacyjnych wygranych zdarzyła się w ciemnych latach 90., selekcjoner byłby bohaterem narodowym. Dziś do takiego miana Brzęczkowi daleko, choć jego wizerunek znacznie ociepliła zamykająca sezon efektowna wygrana z Izraelem.
Czy punkty rozgrzeszają?
Według wyznających zasadę Stanisława Sałamowicza Czerczesowa, że w futbolu najważniejsza jest tabela rozgrywek, wszystko się zgadza. Mecze towarzyskie nikogo nie interesują, są jedynie przedłużonym i otwartym treningiem. Liga Narodów z kolei pozostaje imprezą dziwną, i na tym stwierdzeniu poprzestańmy, by nie cytować Juergena Kloppa rozprawiającego o najbardziej bezsensownych rozgrywkach na świecie. Dla porządku przypomnijmy jednak wyniki osiągane przez drużynę narodową, odkąd jej stery objął Brzęczek. Pierwsze półrocze: 1:1 z Włochami (LN), 1:1 z Irlandią (tow.), 2:3 z Portugalią (LN), 0:1 z Włochami (LN), 0:1 z Czechami (tow.) i 1:1 z Portugalią (LN). Było sympatycznie (w Bolonii), bywało strasznie (w Chorzowie z Portugalią) bądź bezbarwnie (w Gdańsku z Czechami), a nawet optymistycznie (wyjazd do Guimaraes). Selekcjoner eksperymentował – mniej z personaliami, więcej z taktyką. Miał czas i prawo, więc konstruował dziwne trójkąty pomocników. Pomruki niezadowolenia narastały, ale on twardo obstawał, że drużyna ma być gotowa na poważną grę wiosną.
Poważna gra, w cokolwiek niepoważnej jednak grupie, rozpoczęła się 21 marca. Eliminacje Euro 2020 to już zupełnie inna para kaloszy niż Liga Narodów, w dodatku na starcie trzeba było zmierzyć się z rywalem teoretycznie najsilniejszym i w dodatku na jego boisku. Z Austrią wyszło nieźle. Kubeł zimnej wody wylano na głowy dopiero po mozolnych i ostatecznie zwieńczonych sukcesem próbach pokonania Pavelsa Steinborsa, najlepszego w szeregach nie najlepszej Łotwy, natomiast z wycieczki do Skopje cieszyć mógł tylko wynik – wszystko inne było na nie, nawet kuriozalny i w rzeczy samej dość paskudny gol. Wówczas coś pękło – mimo kompletu zwycięstw eliminacyjnych postawa drużyny narodowej prowokowała do krytyki. Nastroje odmienił niespodziewanie mecz z Izraelem – ponoć rywalem silnym, albo przynajmniej solidnym, w rzeczywistości naiwnym i dość chaotycznym. W sumie wiosna wyglądała następująco: 1:0 z Austrią, 2:0 z Łotwą, 1:0 z Macedonią Północną i 4:0 z Izraelem – znowu zostaliśmy mistrzami! Nie ma przecież w Europie drugiej reprezentacji z kompletem zwycięstw i jednocześnie bez straconej bramki w kwalifikacjach.
– Tylko że mimo tych niepodważalnych faktów, nie powinno być usprawiedliwienia dla braku stylu – mówi Janusz Kupcewicz, niegdyś znakomity pomocnik, z biało-czerwonymi zdobywca trzeciego miejsca na świecie. – Ktoś powie, że punkty są najważniejsze, o stylu, a raczej jego braku, szybko się zapomina, lecz to nieprawda. Styl pamięta się równie długo jak zwycięstwa.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (26/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”