Od dyskwalifikacji do reprezentacji
To historia z gatunku ku pokrzepieniu serc. W której dzięki pracowitości, wytrwałości, wierze w siebie i pomocy dobrych ludzi wszystkie przeciwności zostały pokonane. W której dobro i prawda zwyciężyły. Brzmi jak bajka i po trosze bajką jest.
TOMASZ LIPIŃSKI
Jedenaście lat dzieliło dwa szczególne dla Francesco Caputo mecze. O pierwszym chciałby zapomnieć, potraktować jak koszmar, który po przebudzeniu znika, spalić wszystko, co o nim napisano. A pisano dużo. Drugi to spełnienie głęboko skrywanych marzeń, duma i chluba, miejsce w historii na wieki wieków.
Wygnany
Skandale bukmacherskie, wcześniej zwane czarnymi totkami, od lat raz na jakiś czas, przetaczały się jak chmury gradowe przez włoski futbol. Niemal wryły się w jego obraz, naznaczając zarówno wielkie kluby (z degradacją Milanu na czele w 1980 roku) jak i wielkie nazwiska (nad wszystkich wyrósł Paolo Rossi).
W 2011 roku rozmach działań prokuratury, liczba zebranych dowodów oraz klubów i piłkarzy postawionych w złym świetle i stan oskarżenia były szokujące. Nie ma sensu dziś brudzić się starym błotem, skupmy więc tylko na wydarzeniu istotnym dla kariery naszego bohatera. 23 maja 2009 roku Salernitana podejmowała pewne awansu Bari, w którym dopiero co zaistniał na drugoligowym szczeblu Caputo. Gospodarze wygrali 3:2, ale z czasem wyszło na jaw, że nieuczciwie. On miał wówczas niespełna 22 lata i przyglądał się wszystkiemu z boku. Trener Antonio Conte, który już będąc w Juventusie odcierpiał cztery miesiące na trybunach za winy popełnione w Sienie, nie wpuścił go na boisko nawet na minutę, co jednak według prokuratury nie umniejszało odpowiedzialności.
Został postawiony przed sądem sportowym i ukarany 3,5 roczną dyskwalifikacją. Druga instancja podtrzymała wyrok. Trybunał Arbitrażowy zmniejszył jego wymiar do jednego roku i zarazem uprawomocnił. W związku z tym Caputo z sezonu 2013-14 wyparował. W statystykach nie odnajdziemy po nim śladu. Cierpiał za korupcję.
Cierpiał podwójnie, bo w poczuciu krzywdy. Cały czas uważał się za niewinnego. Wiedział, że tamten mecz nie odbywał się na zdrowych zasadach, ale nie on go sprzedawał. Co najwyżej odwracał głowę od machlojek starszyzny drużyny. Jego nie wtajemniczała, nie dzieliła się dolą, wymagała tylko, żeby milczał. I właśnie za to ciche przyzwolenie i omertę zasługiwał zdaniem sądu sportowego na karę. Nie godził się na to i nadal walczył o oczyszczenie dobrego imienia. I wywalczył: sąd cywilny całkowicie go uniewinnił. Ale straconego czasu nie mógł już wrócić. Był 2016 rok.
Miał za sobą wiele miesięcy trenowania bez możliwości grania i myśli o tym, żeby rzucić futbol w diabły. Nasiliły się wtedy, kiedy już wrócił do składu Bari. Gra stawała się męką, zwłaszcza jak drużynie nie szło. Mając go za sprzedawczyka, który – kto go tam wie – być może nadal handluje punktami i biorąc za łatwy cel, to na nim wyżywali się kibice. Czuł się wrogiem publicznym w swoich rodzinnych stronach i niechciany w klubie, któremu kibicował od dziecka. Mógł albo zmienić zawód i pomagać ojcu w murarce, albo zmienić klub. Wybrał to drugie. Przeniósł się do Ligurii. Mniej więcej 700 kilometrów na północ.
Odrodzony
W Virtusie Entella nie zmienił poziomu, to nadal była tylko Serie B i to bez perspektyw na coś większego, ale przynajmniej zaczął pisać nowy rozdział. Jego tytuł: odrodzenie. W dwóch sezonach strzelił 35 goli, co dało drugie i trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców i stanowiło wystarczającą rekomendację dla Empoli, które po spadku budowało drużynę na szybki powrót w szeregi pierwszoligowców. Nie wahało się wydać 3 milionów euro. W końcu kupowało napastnika, któremu w Serie B mało kto mógł podskoczyć. W wieku 30 lat miał w niej 90 goli, zaś w Serie A tylko 1 w 12 występach i to w czasach, kiedy był piękny, młody i jak się okazało głupi.
W nowym klubie nikogo nie zawiódł. Z 26 golami i tytułem króla strzelców zatańczył w pierwszej parze, a że w drugiej postarał się dotrzymać mu kroku cały zespół, to awans stał się faktem. Tym samym po długich ośmiu latach przerwy miał się przekonać, czy to nie za wysokie progi. Nie były, ale kiedy on solista brylował, orkiestra fałszowała. Stało się jasne, że nie mógł już zjechać niżej razem z Empoli. Zbyt ważną i barwną postacią był dla całej ligi. Z włoskich piłkarzy więcej goli strzelił tylko Fabio Quagliarella, za to nie licząc bramkarzy nie znalazł się taki drugi, który zagrałby we wszystkich meczach od początku do końca. Trzeba też mu było przyznać, że potrafił zainteresować sobą media.
Znów należało dementować plotki na jego temat. Kiedy uwolnił się na dobre od epitetu sprzedawczyk musiał zmierzyć się z etykietką pijaka. Bo komu innemu mogłoby wpaść do głowy, żeby radość po golach manifestować wykonując gest jakby wychylał jednego głębszego? Dziennikarze pospieszyli po wyjaśnienia i trafili na oryginalnego rozmówcę, wcale nie jednosezonowego, do którego z przyjemnością mieli jeszcze wracać.
Co do alkoholu, to na pewno nie nadużywał. Tylko produkował. Razem z trzema przyjaciółmi wpadł na pomysł wyrobu własnej marki piwa, którego jednym ze składników miał być słynny w całej Italii chleb z Altamury, skąd pochodzili. Zatrudnili specjalistę, który opracował recepturę i rozpoczęli produkcję w Perugii. Wcale nie na masową skalę. Jedną z zalet piwa o nazwie Pagnotta miała też być jego ograniczona dostępność. W supermarkecie go nie dostaniemy, napijemy się tylko w restauracjach i to zazwyczaj tych najlepszych. Zamówień nie brakuje, interes się kręci. Na Pagnottę jest także popyt w innych krajach.
Umówiony
Na początku drugiego z rzędu sezonu w Serie A najbardziej bramkostrzelnemu producentowi piwa na świecie wymsknęło się w jednym z wywiadów, że marzy o spotkaniu z Alessandro del Piero. Nie miał jednego idola w dzieciństwie, ale były gwiazdor Juventusu jakoś zawsze był mu najbliższy. I ta informacja nie pozostała bez odzewu.
Mieszkający na stałe w Los Angeles i tam prowadzący swoje biznesy (między innymi szkółki piłkarskie i restauracje) Alex postawił jeden warunek: – Zapraszam na kolację, jeśli strzelisz 20 goli. Rozpoczęło się więc narodowe odliczanie, bo nagle wszyscy zaczęli kibicować Ciccio, jak zwracali się do niego pieszczotliwie, w tym wyzwaniu. Grało mu się i strzelało o tyle łatwiej, że był już napastnikiem Sassuolo, które za jego transfer zapłaciło 7 milionów. Znalazł się więc w drużynie nastawionej na ofensywę, pod względem estetyki stylu gry i skuteczności gry ustępującej w całej lidze tylko Atalancie Bergamo.
Do przymusowej przerwy zarządzonej przez pandemię miał 13 goli. 9 marca, kiedy stadiony już świeciły pustkami, a Sassuolo z Brescią jako ostatnie gasiły światło, pożegnał się własnoręcznie wykonanym na kartce A4 napisem: wszystko będzie dobrze, zostańcie w domach. Wykazał się więc wielką wrażliwością, a ten komunikat pokazany do kamery po golu stał się symbolem i zrobił na początku lockdownu więcej dobrego niż przemówienia premiera Giuseppe Contego i ostrzeżenia największych autorytetów w dziedzinie medycyny.
Po restarcie ścigał się dalej. Na Instagramie wiernie kibicował mu Del Piero, zamieszczając motywacyjne filmiki. Jeszcze sześć, cztery, dwa… Na dwie kolejki przed końcem sezonu brakowało jednego. Plan wykonał z nawiązką, bo dwukrotnie pokonał bramkarza Genoi. Na co idol z Los Angeles odpowiedział fotką przy suto zastawionym restauracyjnym stoliku. Jednak koronawirus cały czas utrudnia spotkanie na żywo i zjedzenie wspólnej kolacji.
Doceniony
Skoro jedno marzenie musiało poczekać, to drugie zaczęło je wyprzedzać. O Caputo coraz śmielej i głośniej mówiło się w kontekście reprezentacji. Dlaczego nie, skoro tak niewielu w ostatnich dwóch sezonach zrobiło więcej od niego. Tylko trzech piłkarzy strzeliło w Serie A więcej niż 37 goli, byli to Cristiano Ronaldo, Duvan Zapata i jedyny Włoch Ciro Immobile. Regularnie powoływany do kadry Andrea Belotti wykazał bilans o 6 gorszy od napastnika Sassuolo. Selekcjoner Roberto Mancini nie kazał się długo prosić, jak odważnie stawiał na młodych wiekiem, tak wysłał powołanie na wrześniowe zgrupowanie do młodego duchem. Wtedy jeszcze Caputo tylko był z kadrą, dopiero drugie powołanie przyniosło konkretne owoce.
7 października 2020 roku odbył się ten drugi przełomowy dla niego mecz. Potrzebował 23 minut, by w debiucie z Mołdawią zdobyć bramkę. W wieku 33 lat i 62 dni został najstarszym debiutantem z golem w historii reprezentacji Italii, bijąc rekord należący od 1994 roku do Daniele Massaro. W starszym od niego wieku debiutował jedynie Emiliano Moretti, który przed emeryturą zdążył zagrać dwa razy. Tyle, ile teraz ma na liczniku Caputo, który jednak nie gasi silnika i nie zdejmuje nogi z gazu. Czy utrzyma prędkość do mistrzostw Europy, trudno wyrokować. Na pewno atakowi Azzurrich daleko do doskonałości i wymaga poprawy. Grono osób wierzących, że coś więcej uda się wykrzesać z Immobile i Belottiego, po każdym meczu się kurczy. Trzeba nowej iskry. Jaką przed laty był Salvatore Toto Schillaci, a być może wkrótce okaże się Caputo.
Stylem gry jednak bardziej pasuje do Filippo Inzaghiego. Pojawia się i znika. On nie wchodzi w starcia z obrońcami, nie przepycha się z nimi, nie powala. Stosuje sztukę uników. Jest w jednym miejscu, za chwilę niknie z oczu i pojawia się akurat tam, gdzie spada piłka w polu karnym. W tym jest mistrzem. To ma we krwi. Instynkt snajpera. Szczerze mówiąc, dlatego nie jest zbyt pięknym obiektem do oglądania. Jest pięknym bohaterem z piękną historią.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (42/2020)