Napastnicy mało reprezentacyjni
Szpalty włoskich dzienników i usta tamtejszych ekspertów pełne są zachwytów nad napastnikami z importu, tymczasem karabiny made in Italy na import średnio się nadają. I to jest główne zmartwienie przed mistrzostwami Europy.
Immobile to aktualnie najlepszy włoski napastnik (fot. Reuters)
Po zapoznaniu się z aktualną klasyfikacją strzelców Serie A, niektórzy głęboko się zdziwią i odpalą: jak to, przecież Włoch prowadzi, wydaje się niedościgniony i jeśli utrzyma tempo i średnią, są widoki na to, żeby zagroził rekordowi wszech czasów Gonzalo Higuaina.
Dwa lata posuchy
Rzeczywiście, Ciro Immobile z Lazio liczby ma, nie ma jednak powszechnego i przede wszystkim reprezentacyjnego zaufania. Podobnie jak Andrea Belotti z Torino. Roberto Mancini powołuje ich, bo lepszych ze świecą szukać. Specjalnego wyboru nie daje selekcjonerowi Mario Balotelli, a po wyjeździe na Wyspy przestał dawać Moise Kean.
Jak pamięcią sięgnąć do mistrzostw świata w 2014 roku i mistrzostw Europy w 2016, selekcjonerzy na nadmiar bogactwa w ataku i wtedy nie narzekali. Cesare Prandelli na turniej do Brazylii powołał już pokłóconego z całym światem Balotellego, Immobile, Antonio Cassano i Lorenzo Insigne, z kolei dwa lata później Antonio Conte zaufał Graziano Pelle, Ederowi, Simonowi Zazie, Stephanowi El Shaarawy’emu i Immobile. Choć niektórzy naprawdę wspinali się na wyżyny swoich możliwości, to było ciągle za mało.
Przez nieskuteczność rozbiły się marzenia Włochów o wyjeździe na mundial w Rosji. Szwedzkiej obrony Częstochowy nie złamali właśnie Immobile z Belottim, którzy w tamtym niesławnym barażowym dwumeczu mieli do pomocy Manolo Gabbiadiniego, Edera, Insigne i Federico Bernardeschiego. Selekcjonerzy się zmieniali, ale od kilku już lat poruszali w tym samym ciasnym kręgu nazwisk, który ograniczał mocarstwowe zapędy Italii i nadal ogranicza.
Podczas zwycięskich eliminacji – jak pokazują suche liczby, w wielkim stylu – Mancini nawet poważył się na usunięcie klasycznej dziewiątki ze składu i w kilku występach stawiał na tercet fałszywych napastników. Trudno było o większy dowód nieufności wobec tych z definicji ustawianych na pole position. Albo mieszał doświadczenie z młodością, posyłając w bój, nawet z niezłym skutkiem, choć poprawkę trzeba było brać na nie za wysoką klasę przeciwników, Fabio Quagliarellę i Keana.
Immobile od 2014 roku, kiedy zadebiutował u Prandellego, uciułał dla drużyny narodowej całych 10 goli. Średnia wychodzi dwa w roku. Zaliczył też bardzo długi okres strzeleckiej abstynencji: od 5 września 2017 roku do 8 września 2019. Staż reprezentacyjny Belottiego jest o dwa lata krótszy, a dorobek o jedną bramkę słabszy. Czyli że też nie ma za bardzo się czym pochwalić. W pokonaniu drogi na mistrzostwa Europy pierwszy pomógł trzema trafieniami, drugi – czterema. Łupy zebrali na Armenii, Liechtensteinie, Bośni i Finlandii. W statystykach obu znajdziemy tylko jednego rywala z pierwszej ligi europejskiej. To Holandia, której Immobile wbił gola pięć lat temu w towarzyskim spotkaniu. Ciro zbliża się do trzydziestki, Andrea dopiero co świętował 26 urodziny. W tym samym wieku, co starszy z włoskich napastników, Robert Lewandowski przysłużył się reprezentacji Polski dokładnie pół setką goli.
Pierwszy śnieg
Porównanie jak najbardziej na miejscu i pokazuje rozdwojenie jaźni, z którym zmaga się napastnik Lazio. Są sezony, do których ten się zalicza, że na dystansie klubowym dotrzymuje kroku Polakowi, natomiast biegając w reprezentacyjnej koszulce, został już przez niego kilkakrotnie zdublowany.
Teraz wyrósł na najgroźniejszego zagranicznego konkurenta RL9 w wyścigu po Złotego Buta. Przekroczył już granicę stu strzelonych dla Lazio. Do rekordzisty z wynikiem 159 Silvio Pioli jeszcze trochę mu brakuje, ale to kwestia dwóch, najdalej trzech lat i rekord będzie jego. Wcześniej powinien zgarnąć trzeci w karierze tytuł króla strzelców, co przed nim udało się siedmiu piłkarzom. Więcej o dwa zdobył tylko Gunnar Nordahl, z którym w przyszłości może się przynajmniej zrównać. Bo strzelanie zawsze miał we krwi.
Urodził się pod Wezuwiuszem w miasteczku Torre Annunziata, z którego wszystkie drogi prowadzą do Neapolu. On zboczył z trasy i wylądował w Turynie. Miał tylko 14 lat, kiedy przeniósł się o ponad tysiąc kilometrów na północ i zamieszkał w klubowym internacie, w większości z takimi jak on – talentami wyłowionymi przez skautów na biedniejszym południu. W nowym miejscu pierwsze wielkie wrażenie wcale nie zrobił na nim żaden piłkarz Juve, ale śnieg, który w Torre Annunziata nigdy nie pada. Był królem juniorskich boisk. Przede wszystkim wpisał się złotymi głoskami w kroniki prestiżowego międzynarodowego turnieju w Viareggio, który dwukrotnie wygrał z Juventusem. W drugim przypadku do zwycięstwa przyczynił się aż dziesięcioma golami. Nikt przed i po nim nie był skuteczniejszy podczas jednej edycji. W dwóch finałach, w których uczestniczył, zdobył pięć bramek.
Jako osiemnastolatek grał w juniorach i coraz częściej trenował z pierwszą drużyną. Wreszcie zadebiutował w Serie A. 14 marca 2009 roku zmienił w doliczonym czasie Alessandro del Piero. To tak jakby piękny sen przeżył na jawie. Bo właśnie Del Piero był idolem jego dzieciństwa, z jego nazwiskiem na ustach ostrzeliwał domową kanapę i seriami zdobywał bramki w podwórkowych meczach.
Zdolny nastolatek potrzebował otrzaskania z dorosłym futbolem i w tym celu musiał zejść niżej. W Sienie i Grosseto robił kroczki do przodu, ale prawdziwy skok wykonał w Pescarze. Spotkał tam człowieka, który z kandydata na piłkarza zrobił z niego piłkarza. Zdenek Zeman zawsze miał oko i rękę do napastników. W Pescarze czeski szkoleniowiec otrzymał znakomity materiał do obróbki: Immobile w ataku, Lorenzo Insigne na skrzydle i Marco Verratti w pomocy i przy ich ogromnym udziale stworzył maszynkę do wygrywania i strzelania goli. Pescara po dwudziestu latach awansowała do Serie A, o jej gwiazdkach zrobiło się głośno w całym kraju i jeszcze dalej. Verrattiego sprzątnął Juventusowi sprzed nosa Paris SG, o Insigne przypomniało sobie Napoli, Immobile pisana była Genoa. Niby coś, ale w porównaniu do kolegów nic wielkiego. Jako król strzelców Serie B z 28 golami miał prawo liczyć na więcej.
Następca Lewego
Jego drugie podejście do Serie A choć zaczęło się obiecująco, skończyło kiepsko – na zaledwie pięciu golach. Dystans do dawnych kompanów z Pescary jeszcze bardziej się powiększył. Verratti świętował mistrzostwo Francji, Insigne przygotowywał do debiutu w Lidze Mistrzów, a jego przejściem do Torino nikt się nie emocjonował. Juventus cały czas milczał.
A jednak wokół Ciro robiło się coraz cieplej. Przypomniał kibicom Byków czasy, kiedy na krajowym podwórku rządzili Paolo Pulici i Francesco Graziani i królewski tytuł w trzech kolejnych sezonach zostawał w Torino. Otrzymał powołanie na mistrzostwa świata do Brazylii, gdzie zagrał w dwóch meczach, i leciał tam już jako zawodnik Borussii Dortmund, która dostrzegła w nim potencjał na następcę Roberta Lewandowskiego, właśnie przenoszącego się do Bayernu Monachium. Kosztował blisko 20 milionów euro.
Nie poszło mu w Bundeslidze, gdzie sam nie chciał sobie pomóc. Nie uczył się języka, nie integrował z kolegami, był odludkiem zamkniętym w złotej klatce-willi, do której klucze wręczyli mu działacze. Zdał je z radością dwanaście miesięcy i trzy gole (w Bundeslidze) później. Czekała pełna życia i pucharowych sukcesów Sevilla. Ale i ona go nie wskrzesiła. Do tonącego w szarzyźnie napastnika rękę wyciągnęło Torino, gdzie w pół roku strzelił tyle samo goli, co łącznie w Bundeslidze i Primera Division. Jednak 10 ligowych bramek przez dwa lata nie robiło mu dobrej reklamy.
I wtedy do akcji wkroczyło Lazio, a jak Lazio, to mający szósty zmysł do transferów jego dyrektor sportowy Igli Tare. Z ilu anonimowych piłkarzy zrobił gwiazdy, ilu podarował drugie życie? Nie sposób zliczyć. Immobile trafił do tej drugiej grupy. Tymczasem w koszulce Torino coraz mocniej w czołówce ligowych strzelców rozpychał się łokciami Belotti.
100 milionów
On pochodzi z okolic Bergamo i w związku z tym próbował dostać się do szkółki piłkarskiej Atalanty, cieszącej się świetną opinią. Za wysokie to były progi, był za słaby, za niski, za wątły i musiał zadowolić się treningami w AlbinoLeffe, też w Bergamo. Wytrwał w tym klubie do 2013 roku, w tym czasie grał w Serie B i spadł do trzeciej ligi. Kiedy większość w poszukiwaniu lepszych szans migruje z południa na północ, on zdecydował się na kierunek odwrotny. Wylądował w Palermo. Razem z Paulo Dybalą. Najpierw wypożyczony, a po awansie do Serie A, do którego przyczynił się 10 bramkami (dwa razy więcej niż trapiony przez kontuzje Argentyńczyk) wykupiony za 8 milionów. To mniej więcej wtedy przestał być Andreą Belottim, a został Gallo Belottim, czyli kogutem. Przydomek wziął się z charakterystycznego okazywania radości po strzelonych golach: z dłoni układa coś na kształt koguciego grzebienia. Ten pomysł podsunął mu kolega z dzieciństwa – Jurek Kogut, w tłumaczeniu na język polski.
Zżył się z Torino, przedłużył kontrakt, zgodził na klauzulę odstępnego w wysokości 100 milionów euro. Jeśli wierzyć doniesieniom włoskich dziennikarzy, jakiś czas temu bliski jej zapłacenia był Manchester United. Na zamiarach się skończyło.
Wiele ich łączy, podobnych stylów też się nie wyprą. Efektywni, waleczni, czujni – jak najbardziej. Efektowni, techniczni, eleganccy – jak najmniej. Do pisania poezji raczej nie prowokują. Natomiast sprowadzeni do liczb i całej matematyki prezentują się całkiem godnie. Tylko dla reprezentacji niezmiennie stanowią równanie z dwoma niewiadomymi.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 52-53/2019)