Javier Pastore – gwiazda, która zgasła
Nie ma co za bardzo mu współczuć: jest zdrowy, zarabia miliony, jest ustawiony do końca życia, tylko zniknął. W wieku 31 lat stał się piłkarzem przezroczystym. O jego nieobecności przypominają Paris SG i Roma, które właśnie wykonały duży krok w stronę półfinałów europejskich pucharów, a on choć był w jednym i jest w drugim klubie, to kibicuje im z daleka.
W tym sezonie statystyki ma puste. Kompletnie wyzerowane. Od ostatniego dnia stycznia poprawa nastąpiła o tyle, że po uporaniu się z kolejnymi problemami zdrowotnymi zabierał się na ławkę rezerwowych. Jednak nawet przy powiększonym do pięciu limicie zmian trener Paulo Fonseca jeszcze nie dał mu rozegrać 95 meczu w karierze w Serie A. Numer 94 zaliczył 28 czerwca 2020 roku, kiedy w 81. minucie zmienił Bryana Cristante. Po powrocie do Romy w 2018 roku częściej go brakowało niż był do dyspozycji, zatrzymał się na 34 meczach i czterech golach. Z tego powodu trudno go było zauważyć. Zgasł.
Król Sycylii
Kiedy inni ciągną w zdrowiu i formie do czterdziestki i trzęsą ligą włoską, patrz Zlatan Ibrahimović, Cristiano Ronaldo czy Fabio Quagliarella, a granica piłkarskiej długowieczności przesunęła się o kilka lat, Javier Pastore wyhamował przed trzydziestką. Przyczyn tego znaleźlibyśmy kilka. Począwszy od prześladujących go kontuzji, skończywszy na złych wyborach. Prawdopodobnie zasiedział się w Paryżu, rozsmakowawszy się w tamtejszym luksusie, być może w ogóle rzucił się na za głęboką wodę w Sekwanie, w której musiał utonąć.
Europa poznała go dzięki Palermo. I zakochała się od pierwszego wejrzenia. W 2009 roku miał 20 lat i wydawał argentyńską odpowiedzią i zarazem młodszą kopią znajdującego się wówczas na światowym topie Brazylijczyka Kaki. Chudy, stąd przydomek El Flaco, wysoki i niesamowity z piłką przy nodze. Wszystko przychodziło mu z lekkością i łatwością: dryblingi, przyspieszenie, podania, strzały. Kiedy ruszał na bramkę rywala, to wydawało się, że nie biegł, tylko połykał metry lub płynął po trawie. Technika w połączeniu z wrodzoną elegancją zwracały uwagę i budziły podziw w pierwszej kolejności. Inna sprawa, że na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku na Sycylii chciało się grać i było z kim grać. Nie było to, jak dzieje się od kilku lat, wyschnięte źródło włoskiego futbolu. Przeciwnie – co chwila tryskało talentami.
Prezydent Maurizio Zamparini, mając po prawicy dyrektora sportowego Waltera Sabatiniego, ściągał na wyspę utalentowanych piłkarzy z Ameryki Południowej, choć nie tylko stamtąd. Edinson Cavani otwierał tę listę, wcale nie gorzej rokował jego rodak i partner z ataku Abel Hernandez. W obronie pierwsze kroki na drodze do dużej kariery stawiał Duńczyk Simon Kjaer. Z Włochów na wspomnienie zasłużyli Fabrizio Miccoli, Salvatore Sirigu i Federico Balzaretti. Nieco później doszli Argentyńczyk Paulo Dybala i Andrea Belotti.
Na nich chodziło się na stadion imienia Renzo Barbery, jeden Pastore wart był ceny biletu. Cieszył oko kibiców, którzy gdyby mieli zagłosować na jeden mecz, ten najbardziej pamiętny i najlepszy w jego wykonaniu, to nie wahaliby się nawet przez moment. 14 listopada 2010 roku odbywały się jak zawsze gorące derby Sycylii: Palermo podejmowało Catanię z Alejandro Papu Gomezem w składzie. W 33. minucie Pastore trafił raz, w 47. poprawił drugi, a w 85. skompletował hat-tricka. Tym samym został pierwszym piłkarzem w historii, który w sycylijskich derbach popisał się takim wyczynem i drugim cudzoziemcem w Palermo z trzema golami w jednym meczu Serie A. Obok niego już biegał starszy o rok, ale jeszcze nie tak doceniany Josip Ilicić, dopiero co ściągnięty z Mariboru. Argentyńczyk i Słoweniec stanowili lustrzane odbicia: o bardzo podobnych parametrach fizycznych, z tym że jeden kopiący prawą nogą, a drugi posługujący się głównie lewą. Szkoda, że tak krótko ze sobą grali. Po strzeleniu 11 goli w tamtym sezonie i dwóch latach spędzonych na Sycylii Pastore dostał propozycję nie do odrzucenia.
Ofiara systemu
W Paryżu za pieniądze katarskich szejków zaczynała się budowa drużyny, której sława miała dorównać wieży Eiffle’a. Argentyńczyk z Palermo był pierwszym głośnym zakupem nowego Paris SG, a hałas wywołała oczywiście cena. 43 miliony euro uczyniły z niego najdroższego piłkarza ligi francuskiej, a zarobki sięgające pięciu milionów euro dały mu pierwsze miejsce na liście płac w Ligue 1. To wszystko w wieku 22 lat. Tak wysoko wyceniono nie tylko skalę talentu, dokonania w Serie A, ale również potencjał jako reprezentanta Argentyny. Miał do niego słabość selekcjoner Diego Maradona. To u niego zadebiutował w drużynie narodowej, to on zabrał go na mistrzostwa świata w 2010 roku do RPA. Zaistniał tam trzema epizodami, ale wydawało się, że miał jeszcze czas na znacznie więcej i wejście w ważniejszą rolę. Jednak był to pierwszy i ostatni mundial w jego karierze, choć w reprezentacji wystąpił 30 razy, ostatni – cztery lata temu.
W nowym kraju i lidze zaczynał u Antoine’a Kombouarego, ale że szybko zmienił go Carlo Ancelotti, mógł poczuć się jak we Włoszech. I w sumie w pierwszym sezonie szło jak z płatka. Indywidualnie nie dawał powodów do czepiania i wypominania transferowej ceny lub zarobków, zespołowo zabrakło mistrzostwa, straconego na rzecz Montpellier. W następnym sezonie tytuł po 19 latach wrócił do stolicy i Pastore ciągle był ważny, choć przy Zlatanie Ibrahimoviciu najważniejszy już być nie mógł.
Stopniowo jego pozycję zaczął osłabiać i w końcu zmarginalizował Laurent Blanc, który przestawił PSG na system 1-4-3-3. W nim brakowało miejsca dla ofensywnego pomocnika poruszającego się za plecami dwójki napastników, dla prawdziwej dziesiątki, jaką czuł się Pastore. Eksperymenty z rzuceniem go na skrzydło i przysposobieniem do nowych obowiązków przyniosły słabe rezultaty. Poza tym skuteczną walkę o początkową pozycję w zespole uniemożliwiały coraz częstsze kontuzje. Grał coraz mniej, a stale rosnąca konkurencja w drużynie nie pozwalała odczuć jego nieobecności. U Unaia Emery’ego było jeszcze gorzej.
Od 2013 roku przestał grać regularnie, od 2015 – miewał co najwyżej przebłyski znanej klasy. Kolekcjonował kolejne trofea już w roli drugoplanowej. Łącznie uzbierał ich 19, kiedy po siedmiu sezonach, 269 meczach w barwach PSG, 45 golach i 61 asystach ogłosił rozstanie i powrót do Italii. Z jednej europejskiej stolicy przeniósł się do drugiej.
Za 25 milionów euro Roma kupiła złudzenia o pomocniku obytym w wielkim futbolowym świecie, sprawdzonym na poziomie Serie A, już doświadczonym, ale ciągle głodnym sukcesów i z którym można aspirować wysoko. Na złudzeniach się skończyło. Pastore nie był w stanie pokonać problemów zdrowotnych. W pierwszym sezonie prześladowała go kontuzja łydki, w drugim zjechał na bocznicę z powodu biodra. Zamiast męczyć siebie i innych doraźnymi kuracjami w końcu w sierpniu poprzedniego roku zdecydował się na operację, którą przeszedł w Barcelonie. Zanim zjechał ponownie do Rzymu, jeszcze przez kilka miesięcy rehabilitował się w Madrycie.
Powrót do domu
Trener Fonseca miał go wreszcie regularnie na treningach, ale jakby nie dostrzegał i nie wierzył w potencjał. Pastore w mediach apelował do Portugalczyka, żeby dał mu szansę, że wreszcie czuje się zdrowy i gotowy pomóc drużynie. Odzewu nie było, choć w świetle różnego rodzaju problemów dotykających w tym sezonie rzymian taki piłkarz bardzo by się przydał. Wcześniej trener wyciągnął pomocną dłoń do odsądzanego od czci i wiary przez kibiców Holendra Ricka Karsdorpa, dał także drugie życie Brazylijczykowi Bruno Presowi i wszyscy na tym dobrze wyszli. Z Pastore nie podjął nawet takiej próby.
Niewykluczone, że za sztywnym stanowiskiem Fonseki kryją się decyzje podjęte w gabinetach dyrektorskich. Chodziłoby o zniechęcenie Argentyńczyka do kontynuowania kariery w Romie, z którą podpisał kontrakt do 2024 roku i zagwarantował roczne zarobki w wysokości 4 milionów euro, co dało mu miejsce w klubowej pierwszej trójce. To za dużo na te kryzysowe czasy i na to, co może jeszcze zaoferować. Tym bardziej że polityka klubu polega na stawianiu na młodych, promowaniu ich i sprzedawaniu z zyskiem. Jeśli na Pastore nie można już zarobić, to przynajmniej należy oszczędzić. Piłkarz bardzo chciałby wrócić tam, skąd wystartował do kariery.
Club Atletico Tallares go wychował, zarobił na nim pół miliona dolarów za pierwszy transfer i zanosi się, że stanie się ostatnim przystankiem w karierze Chudego, który w Europie pozostawił duży niedosyt.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (15/2021)