Gabriel Batistuta – czyli radość grania i ból istnienia
Wszedł niedawno na ekrany kolejny film o „Królu Lwie”. Rzecz o miłości, lojalności, poświęceniu, wierności, upadaniu, powstawaniu i zwyciężaniu. Dobry zatem dla dorosłych i dzieci. Z tym że to nie jest jeszcze jedna wersja disnejowskiego przeboju, tylko opowieść o człowieku z krwi i kości. Wyjątkowym napastniku – powie każdy, kto pamięta futbol z ostatniej dekady XX wieku i co każdy przyzna po obejrzeniu „El numero nueve”, bo tak w rzeczywistości brzmi tytuł.
Argentyńczyk w barwach Interu zagrał raptem w 12 meczach (Fot. Forum)
TOMASZ LIPIŃSKI
Gabriel Omar Batistuta, znany w starszych kręgach jako Bati-gol, ostrożnie opuszcza nogi z łóżka. Na lewej stopie tkwi ochronna orteza. Jest dopiero co po operacji w jednym ze szwajcarskich szpitali. Tak wygląda jedna z najbardziej poruszających i zarazem optymistycznych scen w tym rozpisanym na półtorej godziny filmie.
Amputacja na Życzenie
Nie da się zdać raportu z premiery, która odbyła się w Rzymie 27 października, bez ujawnienia treści. Ale spokojnie. Spoilerowanie nie szkodzi urodzie dokumentów, na tym też polega ich przewaga nad fabułami. Nadal chce się zobaczyć archiwalne zdjęcia, posłuchać gadających głów, przypomnieć dobrze znane historie. A jeśli pojawia się w nich coś zupełnie nowego, to na własne uszy przekonać, że zdarzyło się naprawdę. Tak jak z operacją Batistuty właśnie.
Wykonana we wrześniu postawiła go na nogi w sensie fizycznym i psychicznym. Chodził, owszem przez cały czas ten 50-letni silny, zadbany, szczupły i generalnie wyglądający na młodszego niż pokazuje metryka mężczyzna. Chodził, ale co to było za chodzenie… Mordęga jakaś. A już najgorsze w tym wszystkim były poranki. Zastane po nocy kości odmawiały normalnej współpracy. Żeby można było je i siebie wprawić w ruch, należało przezwyciężyć ból. Z każdym krokiem było lepiej, jednak nigdy dobrze. Jak długo tak można funkcjonować? Budzisz się i wiesz, że za chwilę znów musisz stoczyć walkę z bólem, więc rozważasz, czy może nie lepiej oddać jej walkowerem i nie zostać w łóżku. Razem z depresją.
Batistuta nie przyznał się do tej choroby, miał za to odwagę powiedzieć, że w najgorszych momentach różne straszne myśli krążyły mu po głowie. Przede wszystkim o amputacji. Od czasu do czasu dochodziły sygnały, że dzieje się z nim źle: usunął się na bocznicę, zamknął w sobie, zapraszany tu i tam odmawiał przyjazdu. Jednak wiadomość o amputacji na życzenie, która pojawiła się w światowym obiegu chyba już dobrych parę lat temu, jakoś nie trzymała się kupy. Bo dlaczego miałaby? Przecież nie był ofiarą żadnego wypadku, nic nie było słychać o nagłej chorobie i żeby zwariował też nie. Pewnie jakiś fake news. Tymczasem w filmie dostajemy prawdą między oczy.
Na przebój
Batistuta uosabiał siłę natury. Potęga w czystej postaci. Nie był wybitnie wyszkolonym technicznie napastnikiem, nie ma co upiększać jego legendy. Nie mógł być. Do 18 roku życia o futbolu myślał w kategoriach rozrywki zażywanej od czasu do czasu z kolegami po lekcjach (a uczył się chętnie). O żadnych regularnych treningach mowy nie było. Ale jak już zaczął, to zaraz zatrzymał się w Newell’s Old Boys, następnie w River Plate i Boca Juniors. Szedł przebojem, jego odwaga, szybkość, pazerność na gole i siła strzału budziły coraz większe uznanie. Był jak bohater japońskich kreskówek, po którego strzałach piłka wpadała do bramki razem z bramkarzem.
Takiego kupiła go Fiorentina, która suszyła łzy po sprzedaniu Roberto Baggio do Juventusu. Już wtedy połączyło ich dużo, ale dziś wiadomo, że znacznie więcej niż dozgonna miłość do Violi. W głośnej i opublikowanej pod koniec kariery biografii Baggio wyznał, że na palcach jednej ręki policzyłby mecze w każdym sezonie, w których grał bez żadnego bólu. Towarzyszył mu podczas całej kariery od momentu, kiedy doznał kontuzji prawego kolana w 1985 roku i miał 18 lat. To nie przeszkodziło mu zdobyć Złotej Piłki, pojechać na trzy mundiale, strzelić 205 goli w Serie A i grać do 37 lat.
Czym dla Baggio było kolano, tym dla Batistuty kostka. Jego pięta Achillesowa. Z winy genetyki lub obrońców, których ataków sędziowie z tamtych czasów nie karali z taką surowością jak teraz. Z tego samego powodu przedwcześnie czarodziejską moc stracił Marco van Basten. Batistuta nie poddał się tak szybko jak Holender. Zgrywał twardziela, czuł się niezastąpiony w Fiorentinie, za wszelką cenę i wbrew zdrowemu rozsądkowi, pomimo bólu, wychodził na boisko. Brał zastrzyki lub leki przeciwbólowe i zasuwał. Organizm w końcu wystawił mu słony rachunek. – Kiedy skończyłem karierę i zrobiłem badania, okazało się, że nie miałem w stopie tkanki chrzęstnej – opowiadał.
Jak uczą medyczne podręczniki, tkanka chrzęstna łączy elementy układu kostnego, współtworzy stawy, wpływa na płynność i elastyczność ruchów. Charakteryzuje się znaczną wytrzymałością, co pozwala stawom na wieloletnie zachowanie pełnej sprawności. Tymczasem u Batistuty zniknęła na kilka lat przed czterdziestką. Tak jakby został obgryziony do samej kości. Jedna tarła o drugą. Dlatego szukając ulgi w codziennym bólu, zwrócił się z prośbą do znajomego lekarza o dokonanie amputacji. Na to jednak nie mógł się zgodzić żaden lekarz za żadne pieniądze.
Na postumencie
Dopiero po wielu latach pojawiło się światełko w tunelu. Niejako w prezencie na 50 urodziny profesorowie z Bazylei wstawili mu endoprotezę. Aktualnie przechodzi rehabilitację we Florencji. No bo gdzie indziej byłoby mu lepiej?
Tam wszyscy go uwielbiają. Pamiętają. Nigdy nie mieli i prawdopodobnie już nigdy nie będą mieli lepszego napastnika. Re Leone. Król Lew: z jasną, długą grzywą, drapieżny i waleczny przywódca, przy którym każdy czuł się bezpieczny i lepszy. Kiedy parę miesięcy temu urządzili mu urodziny, po największym miejskim placu, zapełnionym setkami fanów, jeszcze raz rozniosło się chóralne: O Bati-gol, o Bati-gol. Fiorentinie pozostał wierny przez 9 lat i choć w końcu zaliczył skoki w bok, to tak naprawdę jest jej wierny do dziś. I pomyśleć, że w ojczyźnie nie zżył się z żadnym klubem.
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Miasto wydawało mu się stare, nieciekawe i małe. Po pierwszym sezonie bliżej mu było do bidone niż campione. W drugim nie wiedzieć jak i czemu, silna personalnie Fiorentina (z Niemcem Stefanem Effenbergiem i Duńczykiem Brianem Laudrupem w składzie) znalazła się w drugiej lidze. Batistuta został. Kiedy wciągnął ją z powrotem do Serie A, wybuchło płomienne uczucie. W 1995 roku z okazji setnego meczu w Serie A kibice zza bramkowego sektora Fiesole wystawili mu pomnik z wyrytym napisem: Nieujarzmiony wojownik. Twardy w walce. Uczciwy z natury. Rzeźbę pięć lat później zniszczyła złość tifosich wywołana przeprowadzką ich bożyszcza do Rzymu.
W pojedynkę wygrywał bitwy, zespołowo przegrywał wojny. Puchar i Superpuchar Włoch były niczym w porównaniu do tego, co mógł osiągnąć gdzie indziej. A miał oferty z wszystkich najsilniejszych klubów Europy. Długo odmawiał, wierząc, że jedno mistrzostwo wywalczone z Fiorentiną warte będzie dziesięciu w innym klubie. U progu raju znalazł się w sezonie 1998-99.
Z Giovannim Trapattonim na ławce, z Francesco Toldo w bramce, z Manuelem Rui Costą w pomocy, z Edmundo w ataku Fiorentina liderowała na półmetku. Sądny dzień nadszedł 7 lutego 1999 roku. Startując do piłki, padł jak rażony piorunem. Kontuzja kolana zakładała długi rozbrat z boiskiem. Na domiar złego, nie zważając na nic i korzystając z przyzwolenia działaczy, Edmundo odleciał na karnawał do Rio de Janeiro. Drużyna nie odzyskała równowagi do końca sezonu, choć zdolny do każdych poświęceń Argentyńczyk wrócił do gry szybciej niż każdemu lekarzowi się wydawało.
Po tamtym sezonie coś w nim pękło, popsuły się stosunki z prezydentem Vittorio Cecchim Gorim, zaczął poważnie myśleć o zmianie otoczenia. Akurat była robota do wykonania w Romie, gdzie dream team tworzył Fabio Capello. I potrzebna była mu jeszcze tylko niezawodna strzelba do natychmiastowego użytku. Cena nie miała znaczenia. 70 miliardów lirów, co stanowiło odpowiednik ponad 35 milionów euro, za 31-letniego Batistutę robiło wrażenie. Spłacił się 20 celnymi strzałami, dzięki którym rzymianie po 18 latach świętowali scudetto. Zanim opuścił Italię, jeszcze spełnił marzenie Massimo Morattiego. Jednak dla Interu Mediolan nie był w stanie już wiele zrobić.
Normalna gwiazda
O jego piłkarskich podróżach przez kontynenty: Amerykę Południową, Europę, Afrykę i Australię, krótszych, typowo zarobkowych i dłuższych, sentymentalnych przystankach także jest to film. O przywiązaniu do położonej daleko na północ od Buenos Aires Reconquisty, o przywiązaniu do rodziny. Od 30 lat z tą samą żoną, z którą dochował się czterech synów. Żaden nie kontynuuje piłkarskich tradycji, tak jak Gabriel niczyich nie kontynuował. Ojciec Osmar otwarcie przyznaje, że od zawsze niespecjalnie lubił futbol.
O jego golach strzelanych na wiele sposobów nie ma co się rozpisywać.
YouTube wróci pamięć lub zaspokoi ciekawość każdego. Z tego ogromnego bogactwa, w końcu zebrało się ponad 200 goli, kibic Fiorentiny mógłby gorąco polecić trzy. W pierwszej kolejności tego z Milanem na San Siro w 1996 roku. Stawką był Superpuchar Włoch, a on założył sombrero samemu Franco Baresiemu i następnie wykonał wyrok na Sebastiano Rossim. Następnie uciszenie Camp Nou w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1997 roku. Tu aż prosi się o dygresję złożoną z cieszynek.
Był jedną z pierwszych gwiazd, która robiła spektakl nie tylko przed, ale i po zdobytych bramkach. Długo jego znakiem rozpoznawczym był bieg w kierunku bocznej chorągiewki, gdzie odbierał gratulacje. Z czasem wzbogacił repertuar: imitował strzelanie z karabinu lub grę na gitarze. Zdarzyło mu się wyznać miłość żonie, w ogóle lubił bliskie spotkania z kamerą. W 1999 roku zdobył też stare, słynne Wembley, pokonując w Lidze Mistrzów Arsenal. I to jest ten trzeci gol z najwyższym znakiem jakości.
– Bardziej słuchałem własnego instynktu niż trenerów i myślę, że tak powinien postępować każdy rasowy napastnik – to jedna ze złotych myśli Batistuty do wykorzystania przez młodsze pokolenia. Jest wiele pięknych obrazów w tym filmie i ważnych słów, ale najbardziej uderza w nim normalność jego bohatera, któremu zupełnie nie odbiło w tym zwariowanym świecie calcio. Jaki to kontrast do Diego Maradony oglądanego w filmie Asifa Kapadii. „El numero nueve” Pablo Benedettiego to hymn na cześć normalnej gwiazdy.