CZY KTOŚ CHCE TAŃCZYĆ Z WILKAMI?
Kryzys Volkswagena odbija się na Wolfsburgu i dziesiątkach tysięcy mieszkańców, którzy obawiając się o pracę protestują przed bramami fabryki. W ciężkich czasach choć trochę rozrywki i odskoczni od codziennych problemów chce zapewnić im VfL, który wskoczył do szeroko pojętej bundesligowej czołówki. Tylko czy kogoś to tak naprawdę obchodzi?
Redakcja
Życie w Wolfsburgu kręci się wokół VW, centrum outletów, do którego regularnie zmierzają pielgrzymki z całej Dolnej Saksonii i rozkładu jazdy pociągów. VfL jest tu tylko dodatkiem. Lata temu do Nicklasa Bendtnera przyjechali dziennikarze. Gdy zapytał ich czy zwiedzili już miasto odpowiedzieli, że są prosto z dworca, więc odparł, że w takim razie widzieli już wszystko. Ot, taka specyfika miasta, któremu od jego sztucznego powstania i złączenia okolicznych wiosek nadaje ton koncern Volkswagen. Nie ma tu zabytków, nie ma tu starówki w powszechnym tego słowa znaczeniu. Jest VW, VfL i stosunkowo ładny jak na współczesne standardy dworzec kolejowy. – W Wolfsburgu nigdy nie było klimatu dla wielkiej piłki. Klub nie powstał jako oddolna inicjatywa społeczna. Został stworzony tak jak zostało stworzone miasto. I przez dekady wypełniał swoją rolę. Awans do Bundesligi w 1997 roku, całkowite przejęcie przez Volkswagena, profesjonalizm i późniejsze niespodziewane wielkie sukcesy z mistrzostwem kraju na czele, zrobiły mu tylko krzywdę. Proszę nie zrozumieć mnie źle. To były piękne chwile, ale przez to VfL chciał stać się większy niż mógł. Chciał być w futbolu – nawet tylko krajowym – tym, kim w branży motoryzacyjnej jest jego mocodawca – mówi w rozmowie z „Piłką Nożną” Stefan Kellner, 61-letni mieszkaniec Wolfsburga.
Najnowsze wydanie tygodnika PN
Nr 51/2024