Kiedy Roman Abramowicz kupował Chelsea, wielu Anglików przeżyło szok. No bo jak to, rosyjski miliarder pojawił się niespodziewanie w Londynie i tak po prostu przejął jeden z najpopularniejszych klubów? Jedni krzyczeli, że to koniec Premier League, inni uważali, że taki ruch może doprowadzić do upadku The Blues.
GRZEGORZ GARBACIK
Od tego czasu minęły już prawie dwie dekady, dziś zagraniczny inwestor w angielskim klubie nikogo nie dziwi. Abramowicz faktycznie był tym, który przecierał szlak dla wszystkich, którzy być może chcieli, ale się wahali, czy nie ulokować kapitału właśnie w Anglii. Generalnie jednak ludzie z nosem do biznesu bezbłędnie wyczuli, że na angielskich boiskach leży do podniesienia spora gotówka. Trzeba się po nią tylko schylić. I w końcu oprócz kapitału rosyjskiego, a także arabskiego, najlepsza liga piłkarska na świecie stała się wabikiem dla biznesmenów zza Atlantyku.
Dobry
Kiedy na początku czerwca Jordan Henderson wzniósł puchar za wygranie Ligi Mistrzów, niemal z każdej strony napływały zachwyty nad grą Liverpoolu. Wielu zdołało okrzyknąć Juergena Kloppa najlepszym trenerem czasów współczesnych, inni jednoznacznie przesądzali o tym, że Virgil van Dijk zdobędzie Złotą Piłkę. Słowa uznania kierowano w stronę drużyny, jednak niewielu w tym całym pochwalnym rozgardiaszu znajdowało czas, by docenić człowieka, bez którego triumfu w Madrycie na pewno by nie było. Kogoś, bez kogo kibice na Anfield nadal żyliby wspomnieniem legendarnej nocy w Stambule, wielkim powrotem drużyny Rafy Beniteza i tańcem Jerzego Dudka podczas serii rzutów karnych. Tym kimś jest John W. Henry, który niemal dekadę temu przejął klub, krok po kroku prowadząc go ku wielkości.
Kiedy w 2010 roku amerykańska Fanway Sports Group przejęła Liverpool, kondycja klubu pozostawiała wiele do życzenia. W mieście Beatlesów nadal byli przekonani o swojej wielkości i przynależności do światowej czołówki, ale fakty były takie, że słynny feniks w herbie stawał się coraz bardziej wyblakły. Rywale uciekali, wśród najlepszych trwał bezustanny wyścig zbrojeń, a na Anfield brakowało kogoś, kto wyznaczyłby kierunek, zaraził innych swoją wizją. Dopiero Henry, który nie dorobił się w końcu majątku przypadkowo, postanowił wziąć klub w karby, zaczynając niemal od elementarza, co było dla The Reds zbawienne. Nowy właściciel miał doświadczenie w temacie, ponieważ w jego portfelu znajdował się już jeden klub, który po wielu chudych latach wrócił pod jego ręką na szczyt. Chodzi o Boston Red Sox, a wariant z rodzinnych stron Henry chciał powtórzyć na angielskiej ziemi.
FSG przejmowała klub notujący straty na poziomie 55 milionów funtów, a w ubiegłym sezonie był on w stanie wypracować zysk rzędu 155 milionów. Henry postawił nie tylko na rozwój infrastruktury, tak jak chociażby rozbudowę Anfield, czy zawieranie bardzo korzystnych umów sponsorskich (New Balance, Standard Chartered), ale przede wszystkim bazował na ludziach, którym ufał. Kilka razy się pomylił, między innymi w kwestii zakupu Andy’ego Carrolla czy przy słynnym transferze Mario Balottellego. Podjął kilka niepopularnych decyzji, jak wtedy, gdy mimo protestów kibiców, podwyższył ceny biletów, ale na końcu wyszło na jego.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (24/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”