Zbawiciele Barcelony i Valencii
Gdy rozum nie daje rady, pozostaje jeszcze wiara. Tym tłumaczyć należy wybór przez socios Barcelony Joana Laporty na nowego prezydenta klubu i oczekiwanie kibiców Valencii na księcia Johoru z Malezji, aż wykupi akcje od obecnego właściciela i natychmiast przywróci ekipie Che wielkość.
Czy Laporta zbawi Barcelonę? (fot. Reuters)
LESZEK ORŁOWSKI
Na zdrowy rozum misja Laporty nie może zakończyć się powodzeniem, przecież wierzyciele FCB nie zrezygnują ze swej kasy, gdy szeroko się do nich uśmiechnie, a on sam nie dysponuje fabryką pieniędzy. Na zdrowy rozum, skoro jeden magnat z Azji, Peter Lim, traktuje VCF jak dojną krowę, a i inni wywodzący się z tego kontynentu biznesmeni podobnie podchodzą do swoich hiszpańskich klubów, książę Tulku Ismail nie zrobi niczego innego. Jednak akurat kibice piłkarscy to, poza regularnymi wariatami z ośrodków zamkniętych, ostatnia grupa, którą można podejrzewać o umiłowanie zdrowego rozsądku. Przyczyną jest to, że nigdy nijak nie potrafią się pogodzić z tym, że ich zespół przez najbliższe lata z takich czy innych obiektywnych przyczyn skazany jest na porażki.
Jak wyczarować kasę?
Laporta w wyborach z 7 marca zdeklasował rywali. Dostał nawet większe poparcie niż w 2003 roku, gdy pierwszy raz sięgał po władzę (sprawował ją do 2010 roku). Wówczas miał 52,6% głosów, teraz 54,28%. W liczbach bezwzględnych poparcie dla niego też urosło, zagłosowało nań 30 184 socios, podczas gdy w 2003 – 27 138. Z uwagi na to, że pierwszy raz w historii członkowie FCB mogli oddawać głosy aż w sześciu katalońskich ośrodkach: Barcelonie, Lleidzie, Tarragonie, Gironie, Tortosie i Andorze, oraz dzięki trwającemu przez dłuższy czas głosowaniu korespondencyjnemu, frekwencja była przyzwoita – 50,42% stawiennictwa to o wiele lepszy wynik w czasach pandemii, niż się spodziewano i daje nowemu prezydentowi solidny mandat do rządzenia.
A władzę Laporta będzie sprawował dosyć długo, bo aż do 2026 roku. Oczywiście – w myśl przepisów, bo zdarzyć się może wiele. Przede wszystkim – bankructwo. Jak podała „Marca” trzy dni po wyborach, klub w tej chwili jest zadłużony na 1173 milionów euro, z czego 730 to tak zwane długi krótkoterminowe, czyli niebawem wymagalne. „Mundo Deportivo” ustaliło natomiast dług netto, czyli różnicę między tym, co Barca jest winna innym, a co inni są winni jej. Kwota ta wynosi 488 milionów euro. Doprawdy, trzeba być czarodziejem, żeby sobie nawet z taką kwotą poradzić. Albo trzeba odpowiedniego czarodzieja znaleźć. Laporta o tym wie, dlatego pierwszą rzeczą dotyczącą przyszłych współpracowników, jaką ogłosił, było zaproponowanie funkcji CEO niejakiemu Ferranowi Reverterowi. W ostatnich latach dokonał on cudu, uzdrawiając finanse MediaMarkt Iberia, która też była w poważnych tarapatach.
Sam Laporta, zapytany o pomysły na zdobycie funduszy, odwołał się do… kieszeni fanów. Rzucił ideę, by socios płacącym składki mógł zostać każdy kto chce i by klub wyemitował bony do nabycia przez swoich zwolenników. Hm… – Wielkie wyzwania nas nie przerażają, tylko stymulują – powiedział. Media spekulują, że Reverter ma plan sprzedaży 49% udziałów w spółkach będących własnością FC Barcelona: Barca Academy (szkółki piłkarskie na całym świecie), Barca Studios (produkcja audiowizualna), Barca Licensing and Merchandising (wyrób i sprzedaż koszulek klubowych i innych gadżetów) oraz Barca Innovation Hub (badania medyczne i inne). Czyli byłaby to wyprzedaż rodowych sreber.
Reszta tego, od czego zaczął Laporta, to granie na emocjach. On sam i członkowie jego sztabu stanęli przed kamerami po ogłoszeniu wyników wyborów przyodziani w maseczki w kolorze pomarańczowym i numerem 14. Było to aż nadto wyraźne odwołanie się do Johana Cruyffa i tego, że jego duch i idee będą patronowały przedsięwzięciu (być może pod nadzorem syna Boskiego). Laporta od razu też uwypuklił fakt, że w głosowaniu wziął udział Leo Messi. – To oznacza, że kocha ten klub i chce w nim pozostać – zinterpretował. Obiecał modernizację Camp Nou do końca swojej kadencji. Przed wylotem do Paryża na rewanż w Lidze Mistrzów odwiedził szatnię, przywitał się serdecznie z wszystkimi zawodnikami i oczywiście, choć jeszcze formalnie nie był prezydentem, poleciał do stolicy Francji jak wódz wyprawy. Jasno dał do zrozumienia, że szefowanie zamierza opierać na bliskości z piłkarzami i trenerem, na pełnym zaufaniu do podwładnych. Mediom zasugerował, że Mino Raiola tylko czeka na sygnał, by rozpocząć prace nad grubym transferem do Barcelony. Już wcześniej została natomiast puszczona w obieg plotka, że dyrektorem sportowym zostanie Mateu Alemany, a jego pomocnikiem, czyli sekretarzem technicznym, Jordi Cruyff.
Zaciekawienie budzi obsada stanowiska trenera. Laporta zaczął od poparcia dla Koemana, co jednak nie dziwi, skoro ekipa zbliżyła się do lidera Primera Division i awansowała do finału Copa del Rey (mniejsza o Ligę Mistrzów!). Jednak Holender musi rozumieć, że w najlepszym razie położy tylko fundamenty pod przyszłą wielkość. Laporta bowiem mamił socios wizją Xaviego jako nowego Guardioli. Nikt nie wątpi, że po wygraniu wyborów wykonał do niego telefon z zapytaniem, kiedy będzie gotowy opuścić Katar i zasiąść na ławce trenerskiej na Camp Nou. A prawdopodobna odpowiedź brzmiała: po mundialu, czyli w styczniu 2023 roku. Koemana taka sytuacja nie boli, gdyż zapewne ufa, że przez tyle czasu zdoła osiągnąć jakiś znaczny sukces i umocnić swoją pozycję. Całą drogę do Paryża przegadał z Laportą, który siadł na fotelu obok niego. Wyszli z samolotu chyba w dobrej komitywie, choć przez maseczki trudno to ocenić. Wiadomo, że Koeman przedstawił już nowemu prezydentowi listę życzeń transferowych. Znajdują się na niej: Eric Garcia, Memphis Depay i Georgino Wijnaldum. Natomiast sam Laporta zaczął od dogadania się z Kunem Aguero, który latem bieżącego roku będzie piłkarzem wolnym.
Dlaczego socios wybrali Laportę, chociaż niczego nie zagwarantował, nie przedstawił żadnego realnego i do zaakceptowania planu szybkiego uzdrowienia finansów ani zdobycia pieniędzy na transfery? Otóż uznali, że o ile z Fontem i Freixą na czele klubowe sprawy na pewno nie ulegną poprawie, to pod rządami Laporty nie można takiego obrotu spraw wykluczyć. Tamci bowiem mogą tylko mozolnie, krok po kroku, zaciskając pasa, dokonać sanacji, natomiast on jest w stanie sprawić cud.
Mendes zmienia pionki?
Johor to jeden z 13 stanów Malezji, graniczący z Singapurem, więc terytorium, na którym rezyduje Peter Lim. Zamieszkuje go ponad 3 miliony ludności. Johorem włada stary, niedomagający król, a w jego imieniu rządy sprawuje syn, czyli książę Tunku Ismail ibni Sultan Ibrahim, obecnie 36-letni. Otóż jest on wielkim fanem futbolu, sam kiedyś kopał piłkę, lubi otaczać się byłymi futbolistami; na liście jego przyjaciół figuruje między innymi Robert Pires. Pan Tunku posiada klub Johor Darul Tazim (Tygrysy), a do 2019 roku szefował Malezyjskiej Lidze Piłkarskiej. Szczególnie gustuje w piłce hiszpańskiej, co od dawna nie jest tajemnicą. W 2017 roku podpisał umowę o współpracy między ligą malezyjską a La Liga i od tego czasu jest częstym rozmówcą jej szefa Javiera Tebasa. Kilka razy był u niego w Madrycie, a Tebas odwiedził Malezję. W lidze malezyjskiej wprowadził wiele reform na wzór regulacji obowiązujących w Hiszpanii.
Teraz zaś myśli o kupnie Valencii. To człowiek bajecznie bogaty i wesoły: lata po świecie prywatnym odrzutowcem pomalowanym na złoty kolor, a mieszka w gigantycznym pałacu zbudowanym na wzór domostwa Flinstonów ze znanej kreskówki o jaskiniowcach. Oprócz futbolu kocha wojsko i musztrę. Jego fortuna oceniana jest na 750 milionów euro, choć na razie w temacie jej wydawania musi liczyć się ze zdaniem ojca Ibrahima Sultana Iskandra.
Tunku Ismail od dawna zna się z Peterem Limem. Został swego czasu zaproszony do Walencji, by z trybun Estadio Mestalla obejrzeć mecz VCF. Bardzo mu się spodobało. Ponoć od dwóch lat wierci Limowi dziurę w brzuchu, by ten odsprzedał mu zabawkę. Ostatnie działania Singapurczyka zdają się zaświadczać, że porozumienie zostało osiągnięte, a teraz Lim robi Tunku w konia, wyprzedając majątek ruchomy, czyli piłkarzy, co jednak na Malezyjczyku nie czyni wrażenia. Mimo że interesy lubią ciszę, Tunku wszem i wobec rozpowiada, że wkrótce kupi sobie w Hiszpanii klub. Mało tego – już planuje działania. Na Instagramie napisał: „Jestem księciem, nie biznesmenem. Pieniądze nigdy nie są motywem mojego działania. Moim celem jest zdobycie chwały i przejście do historii. Nie jestem nowy w futbolu, z moim klubem zdobyłem w Malezji 16 tytułów w 8 lat. Teraz chcę poszerzyć piłkarskie imperium. (…) Nie zamierzam zmieniać godła Valencii ani robić niczego wbrew jej historii. Tak wielki klub jak Valencia potrzebuje człowieka sukcesu i pasjonata”. I zbawiciela. Oto jestem! – powinien był zakończyć.
Wszyscy znający go osobiście, w tym Pires, podkreślają, że jeśli Tunku rzeczywiście kupi Valencię, to nie po to, by tkwiła dalej w przeciętności albo pozostawała targowiskiem piłkarzy, lecz by osiągnąć z nią wielkie sukcesy. Radio Marca dotarło do Martina Presta, Argentyńczyka zarządzającego stroną sportową malezyjskiego klubu księcia. – Jeśli książę kupi klub, zacznie ingerować w każdy detal jego funkcjonowania, ale wszystko będzie działało właściwie. Johor Darul Tazim pracuje jak zegarek. To wspaniały człowiek, wszyscy jego pracownicy są naprawdę szczęśliwi. Ja też, zamierzam pozostać mu wierny aż do śmierci. Zrobię wszystko, o co mnie poprosi – powiedział człowiek typowany na przyszłego dyrektora sportowego Valencii. Do Malezji, by grali ku uciesze księcia, ściągnął swego czasu Daniego Guizę, byłego króla strzelców La Liga oraz samego Pablo Cesara Aimara, więc jest skuteczny.
Wszystko zatem wygląda pięknie: do Valencii przymierza się prawdziwy filantrop, gotów przepuścić rodzinną fortunę byle tylko zapewnić klubowi sukcesy. Obrazek psują jednak zdjęcia, które łatwo znaleźć w internecie. Otóż pan Tunku stoi na nich uśmiechnięty od ucha do ucha w towarzystwie Jorge Mendesa. A przecież nie kto inny, tylko portugalski król piłkarskich agentów poinstruował Lima, jak można zarobić, kupując i prowadząc piłkarski klub. Czy młodego księcia ten łaknący tylko wielkich pieniędzy biznesmen też wziął pod swoje skrzydła? Czy to on stoi za całą operacją sprzedaży/kupna VCF? Być może. Prawda jest bowiem taka, że Lim nie ma już czego szukać w mieście nad Turią. Kibice gotowi są go wywieźć na taczkach, gdy tylko się pojawi, pokłócony z nim jest i prezydent miasta i szef rządu prowincji (Generalitat), gdyż Singapurczyk nie zamierza wywiązać się z obietnic inwestycji w regionie oraz przebudowy stadionu. Jeśli biznes Mendesa ma się nadal kręcić, zdecydowanie potrzebne są zmiany.
Barcelona jest własnością swoich socios. Jeśli projekt Laporty przyniesie fiasko, będą mogli mieć tylko do siebie pretensje, że pozwolili się omamić. Valencia to spółka akcyjna, zatem zabawka w rękach właścicieli. Tak więc dla odmiany jej kibice znów mogą dostać okazję najpierw do krótkotrwałej radości, a potem pomstowania na zły los, rzucający ich klub we wszystkie strony niczym wzburzone fale morski statek.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 11/2021)