Z ziemi polskiej do włoskiej
Jeszcze dekadę temu trudno było znaleźć drużynę choćby z jednym Polakiem w kadrze, a teraz – jedną bez naszego piłkarza. Zjednoczeni mogliby stworzyć zespół, który z powodzeniem walczyłby z najlepszymi w Serie A i nawet stanowił całkiem ciekawą reprezentację Polski.
Arkadiusz Milik i Piotr Zieliński – duet z Neapolu robi znakomitą reklamę Polakom na Półwyspie Apenińskim.
W bramce Wojciech Szczęsny, w obronie od prawej Bartosz Bereszyński, Thiago Cionek, Bartosz Salamon i Paweł Jaroszyński, w środku pomocy Piotr Zieliński z Karolem Linettym, na bokach Dawid Kownacki i Arkadiusz Reca, w ataku Arkadiusz Milik i Krzysztof Piątek. Plus pięciu rezerwowych, a gdyby dobrać z Serie B, to nawet dziewięciu.
ŁAMACZE JĘZYKA
Za to, co robi w tym sezonie, na kapitańską opaskę zasłużył Piątek. Nie ma chyba takich przymiotników, poczynając od nieprawdopodobny, które nie stanęłyby przy nazwisku lidera klasyfikacji strzelców. Ale na początek zatrzymajmy się na chwilę przy nazwisku, bo to niezmiennie pierwszy „polski” problem, z którym Włosi muszą się zmierzyć.
Z Piątkiem poszło o tyle łatwiej, że w rolę profesora poprawnej wymowy wcielił się Zbigniew Boniek, którego głos w Italii brzmi dobitnie, jak mało który. Wyjaśnił, co znaczy „a” z ogonkiem i Piatka, który ze zrozumiałych względów nie zniknie z druku, na stałe przemianował na Piontka regularnie pojawiającego się na ustach komentatorów. O wiele więcej zamieszania, a przy tym okazji do śmiechu, powstało przed sezonem 2015-16. Polskie nazwiska siały prawdziwy postrach w Serie A. Włosi nie potrafili przebić się przez zbitkę spółgłosek i brak samogłosek, pozwalających złapać oddech i rytm. Dlatego prezentacje Wojciecha Szczęsnego w Romie, Kamila Wilczka w Carpi, Pawła Wszołka w Veronie i Jakuba Błaszczykowskiego w Fiorentinie zaczynały się od tego samego pytania i prośby zarazem: – Powiedzcie, jak poprawnie was wymawiać?
Usłyszane odpowiedzi dziennikarze powtarzali z uśmiechami i notowali fonetycznie. I tak Błaszczykowski to był Blascykovski, Wilczek to Vilcsek, Wszołek to Fsolek lub Fsciolek, a Szczęsny to Shchesny lub Scesny, choć akurat w jego przypadku jeszcze bardziej uprościć sprawę postanowili kibice. Otóż ze zdjęcia z pierwszej konferencji prasowej, na której Polak prezentował klubową koszulkę z numerem 25, usunęli nazwisko Szczesny i w brakujące miejsce wstawili: Coso, co można przetłumaczyć zwrotem: jak mu tam. I taki właśnie przydomek przylgnął w Rzymie do polskiego bramkarza.
Czterech wymienionych Polaków odnajdziemy w jedenastce tamtego sezonu najtrudniejszych do wymówienia, a właściwie nie do wymówienia nazwisk. Co więcej, Błaszczykowski i Szczęsny znaleźli się na dwóch pierwszych miejscach klasyfikacji wszech czasów. Piątek to przy nich pestka.
ILUZJA CZY WYŻSZA KLASA?
Oszaleli na jego punkcie, bo też kochają bajki. A ta jest jak o Kopciuszku, który na balu niechcący rozstawił po kątach różnych Ronaldów, Dybalów, Higuainów, Dżeków i Icardich (po siedmiu kolejkach ta wielka piątka w sumie złożyła się na dorobek Piątka). Zresztą, żeby z Genoi trafić na pierwszą stronę „La Gazzetta dello Sport”, co udało mu się 28 września (a jakże, w piątek), trzeba było wysoko oderwać się od normalności. Pisali o nim, że łączy największe zalety napastnika poprzedniej generacji z pożądanymi cechami u tego nowoczesnego. A zatem z jednej strony wrodzony instynkt strzelecki i wysoki procent skuteczności, z drugiej – bogaty repertuar środków, waleczność, gotowość do poświęceń dla drużyny. Krótko mówiąc, pierwszy napastnik, kiedy mamy piłkę, i pierwszy obrońca, kiedy ją tracimy.
Mając go pod ręką przez tyle lat, prawdopodobnie nie dowiedzieliśmy się o nim tyle, ile już wiedzą Włosi: co je i czego nie cierpi (jajek), gdzie mieszka, co czyta (biografię Luisa Suareza), co ogląda (seriale „Narcos” i „Dexter”), w co gra na komputerze (strzelanki), czego słucha przed meczem (Górala i Pei, ale też Justina Biebera), którą nogą zawsze wchodzi na boisko (prawą), o czym myśli po strzelonym golu (jak strzelić następnego).
Napisał o nim prestiżowy i fachowy portal L’Ultimo Uomo, który wybrał go na piłkarza września i zauważył, że minęły całe dwa miesiące od debiutu z Lecce w barwach Genoi i jeszcze nie było meczu, w którym nie trafiłby do siatki. I puścił wodze statystycznej fantazji. Gdyby Polak rozciągnął na cały sezon prezentowaną do siódmej kolejki (ale w sześciu meczach) snajperską częstotliwość: gol co 61 minut w Serie A, na koniec legitymowałby się dorobkiem 55 i zostawiłby daleko w tyle rekord wszech czasów ustanowiony przez Higuaina na poziomie 36. To działa na wyobraźnię, ale na szczęście autor nie brnie w tym kierunku, tylko pokusił o najbardziej rzetelną z dotychczasowych analizę gry i dokonań Polaka. Porównania do Roberta Lewandowskiego (tego z czasów w Lechu Poznań) uznał za zrobione w celach marketingowych. Tam była naturalna elegancja, tu jest głównie siła. Opisał, że jego robota w Genoi polega przede wszystkim na grze plecami do bramki przeciwnika, utrzymaniu się przy piłce (dosłownie czyszczeniu brudnych piłek) i byciu gotowym w tych nielicznych okazjach, kiedy znajdzie się twarzą zwrócony w stronę głównego celu. Błyskawicznie podejmuje decyzję o strzale.
Z liczbą 28 zajmował czwarte miejsce w lidze i drugie za Ronaldo, licząc tylko uderzenia z pola karnego – tych oddał 21. Przeciętnie na gola potrzebował 3,5 strzału. Oprócz skuteczności najbardziej imponował chłodną głową, mentalnością zen i koncentracją. Wychodził na boisko z konkretnym zadaniem, które za wszelką cenę starał się wykonać. Autor uznał, że jeszcze za wcześnie na udzielenie odpowiedzi na pytanie, czy mamy do czynienia z wrześniową iluzją kogoś wyjątkowego czy rzeczywiście piłkarzem wyższej kategorii. Choć z artykułu wynikało, że skłaniał się do tego pierwszego.
Wszystko, co dotyczy Piątka, jest tak niespodziewanie piękne, że wygląda na sen, z którego nie chcą wyrwać się ani agent Gabriele Giuffrida, który wcześniej pilotował do Sampdorii transfery Bereszyńskiego i Linettego, ani przede wszystkim Enrico Preziosi. Prezydentowi musi mocno przyspieszać tętno na myśl o rosnącej wartości napastnika kupionego za 4 miliony. Po sześciu meczach ligowych i jednym pucharowym, w których zdobył 12 bramek (w ostatni weekend dołożył jeszcze jedno trafienie), starą cenę należy pomnożyć – zdaniem ekspertów od mercato – nawet razy dziesięć. Niewykluczone więc, że w niedalekiej przyszłości spełni się przepowiednia Michała Probierza, który swojego podopiecznego widział w wielkim klubie za wielkie 30 milionów euro.
ZA ARGENTYNĄ
Ale Serie A nie tylko Piątkiem stoi. Z szesnastki tylko dwóch nie powąchało murawy: Michał Marcjanik z Empoli i Reca z Atalanty, który oblał jedyny egzamin w Lidze Europy i cierpliwie musi czekać na poprawkę. Tylko nieco lepiej wygląda sytuacja Pawła Jaroszyńskiego, który pokazał się w jednym spotkaniu, ale porażkę 1:6 we Florencji pewnie chciałby wymazać z pamięci i statystyk. Na przeciwnym biegunie znajdują się Bereszyński, Cionek, Linetty, Milik, Salamon, Skorupski, Stępiński i Zieliński. Oni albo nie muszą obawiać się o miejsce w podstawowym składzie, albo zdecydowanie częściej w nim grają, niż wchodzą z ławki, jak Dawid Kownacki i Łukasz Teodorczyk. Na włoskiej liście płac znajduje się jeszcze Bartłomiej Drągowski. Wprawdzie bramkarz Fiorentiny w trzech meczach wykorzystał szansę, którą stworzyła mu kontuzja Albana-Marca Lafonta, ale obowiązującej hierarchii w drużynie nie zburzył.
Włosi najbardziej zazdroszczą nam Zielińskiego. Po meczu reprezentacji w Bolonii pisali, że gdyby mieli takiego pomocnika, to trochę rozchmurzyłoby się ich błękitne niebo. Wydaje się, że jubiler Carlo Ancelotti nada ostatnie szlify polskiemu brylantowi przed wypuszczeniem w jeszcze większy świat. Ale wcześniej Napoli chce przedłużyć z nim kontrakt do 2023 roku, zmieniając klauzulę odstępnego z 65 do 100 milionów euro i proponując podwojenie zarobków do 2 milionów. Zieliński już nie jest zmiennikiem Marka Hamsika, stał się całkowicie autonomicznym panem środka pola. Takim, co popisze się zaskakującym podaniem, efektownym strzałem z dystansu, co ma wymierny wpływ na wynik, a jego nieobecność na boisku jest natychmiast odczuwalna i zauważalna. O Miliku można mówić w bardzo podobnym tonie. We dwóch strzelili pięć goli. Po siedmiu kolejkach cały polski legion dorobił się 17. Nigdy tak dobrze nie było. Nigdy za taką ilością nie podążyło tyle jakości.
Tylko Argentyńczycy są skuteczniejszą nacją w Serie A. Higuain i spółka nastrzelali 23 gole. Daleko w tyle za Polakami zostali Chorwaci – 9, Francuzi – 8, Hiszpanie – 5, Brazylijczycy – 2. Cała Afryka wbiła 13 goli. Teraz kolejka bez polskiego trafienia wydaje się kolejką straconą (jeszcze się taka nie zdarzyła), czas między jednym a drugim możemy liczyć w minutach. Kiedyś były to miesiące, nawet lata.
ŚWIETNA REKLAMA
Na początku był wiadomo kto. Bello di notte w ligowe popołudnia, bo za jego czasów tylko w niedzielę o 15 zaczynały się mecze, postarał się o 14 goli dla Juventusu i 17 dla Romy. Kontuzja kolana i źle wykonana operacja wypaczyły włoską karierę Władysława Żmudy, który mało pograł w Veronie, a jedynego gola strzelił dla Cremonese. Między ostatnim trafieniem Bońka (17 stycznia 1988) a pierwszym Marka Koźmińskiego (7 marca 1993) zmieściło się długich pięć lat. Piotr Czachowski i Dariusz Adamczuk nie pozostawili bramkowego śladu w Serie A. Później nastąpiła jeszcze dłuższa posucha, o Polakach ani widu, ani słychu na Półwyspie Apenińskim aż do 2006 roku i przyjazdu do Chievo Kamila Kosowskiego. Strzeleckie tabu po dziewięciu latach przełamał Radosław Matusiak, ale to był łabędzi śpiew Polaka. Wtedy na horyzoncie pojawił się Kamil Glik, którego początki w Palermo należały do bardzo nieśmiałych. Dopiero transfer do Torino via Bari zrobił z niego obrońcę co się zowie… snajper. Siedem to jego strzelecki rekord w sezonie 2014-15, a tuzinem pożegnał się z ligą włoską. Po drodze pojawili się i znikali między innymi Błażej Augustyn, Grzegorz Rasiak, Rafał Wolski, Wojciech Pawłowski, Sławomir Peszko i Tomasz Kupisz, który wyrósł na drugoligową osobowość, ponieważ na tym poziomie gra już piąty sezon w piątym klubie.
Na zdecydowanie lepszą sławę pracowali bramkarze (Pawłowski był wyjątkiem). W pierwszej kolejności Artur Boruc. Co prawda polubił włoską kuchnię, która dobrze zrobiła mu na wagę i formę, ale nigdy nie polubił calcio i po wypełnieniu dwuletniego kontraktu z radością powrócił na Wyspy. Z powodu kontuzji Sebastiena Freya i następnie transferu Francuza bronił więcej, niż wydawało się, że będzie bronił i – co najważniejsze – bez większych wpadek. Tych nie uniknął na początku kariery w Romie Łukasz Skorupski, którego Rudi Garcia wsadzał na dobrego konia w Lidze Mistrzów i Europy. Niezbędnego doświadczenia nabył w Empoli, gdzie spędził dwa lata i wybijał się ponad przeciętność. Kolorytu dodawała mu także efektowna i chętnie (do momentu, aż Skorupski jej tego nie zabronił) prezentująca urodę w mediach społecznościowych włoska narzeczona, teraz żona. Po roku spędzonym w roli zmiennika Alissona Beckera, jego transfer do Bolonii za 9 milionów euro nie przeszedł niezauważony. W tym sezonie zaliczył dwa występy bez straty gola. W 77 spotkaniach miał ich łącznie 23, czyli lepiej niż przyzwoicie.
Czystszą kartotekę posiada Szczęsny, którego kompetencji do zastąpienia Gianluigiego Buffona w Juventusie nikt nie podważał i ciągle nie podważa. Polak zbliża się do setki meczów (dokładnie zagrał w 95) w Serie A i w 37 nie dał się pokonać. Łącznie puścił 84 gole. Średnią poniżej jednego gola na mecz w ostatnich czterech sezonach nie może się pochwalić żaden w miarę regularnie broniący bramkarz.
Gdziekolwiek spojrzeć i na którąkolwiek formację: od bramki do ataku, polska obsada jest wyjątkowo mocna i widoczna. Dzięki reklamie, którą robią, moda na Polaków szybko nie minie. Można się spodziewać, że kiedy Bereszyńskiego, Linettego, Stępińskiego, Piątka i Zielińskiego wessą bogatsze kluby, to ich obecni pracodawcy w poszukiwaniu następców chętnie spojrzą na polski rynek, gdzie kupią tanio, dobrze i potem sami dużo zarobią.
Tomasz LIPIŃSKI