Z polskich trenerów często robi się idiotów
Szkoleniowców, którzy trzy razy zdobywali miano Trenera Roku jest zaledwie kilku w historii polskiej piłki. Do tego wąskiego grona, a są w nim Leszek Jezierski, Hubert Kostka, Adam Nawałka oraz z czterema triumfami na koncie Paweł Janas i Franciszek Smuda, dołączył Waldemar Fornalik, laureat w latach 2009, 2012 i 2019.
Zamierza pan kokietować, że tytuł Trenera Roku 2019 powinien powędrować w inne ręce?
Tę nagrodę mógł dostać każdy z nominowanych, doceniam Jerzego Brzęczka i Czesława Michniewicza, natomiast ja również na miano Trenera Roku zapracowałem – mówi Fornalik. – A właściwie to zapracowaliśmy. Jako pierwszy szkoleniowiec firmuję wynik swoim nazwiskiem – kiedy przychodzi splendor, przypada on mnie, ale i porażki spadają na mnie. W rzeczywistości jednak stoi za mną sztab ludzi, stoi drużyna, bez nich nie zostałbym Trenerem Roku. Po cichu liczyłem na wyróżnienie.
To trzeci taki tytuł dla pana – który z nich smakuje najlepiej, bo mi się wydaje, że ten trzeci?
Słyszę, że jest pan jak Andrzej Zydorowicz – znany niegdyś dziennikarz również lubił zadawać pytania, zawierając w nich odpowiedzi. Skoro więc już pan po części odpowiedział na własne pytanie, ja pozwolę sobie udokumentować, dlaczego właśnie te trzecie zwycięstwo jest dla mnie wyjątkowe. Gdy pierwszy raz zostałem Trenerem Roku, tytuł miał smak spontaniczności, debiutu w tej roli. Drugi raz smakował dobrymi wynikami z Ruchem, objęciem posady selekcjonera i remisem z Anglią, byłem zatem w trochę innym miejscu. Natomiast trzeci jest dla mnie najważniejszy, ponieważ trudno jest w życiu coś osiągnąć, ale jeszcze trudniej to potwierdzić. Wielu czeka aż ci się powinie noga, wielu człowieka skreśla, a tak było ze mną po pracy w reprezentacji Polski. Ma się sporo do udowodnienia. Mistrzostwo Polski, także tytuł Trenera Roku pokazują, że jest to możliwe. Dlatego cieszę się z otrzymanej statuetki i proszę mi wierzyć – nie są to puste słowa.
Kolekcjonuje pan w pamięci momenty indywidualnych wyróżnień czy są tylko dodatkiem do pracy trenera?
Miło być docenionym, zauważonym, choć najważniejsze jest to, jak jesteśmy postrzegani jako trenerzy. Zatem jeśli wyróżnienia są dodatkiem, to najwspanialszym. Aktorzy też pracują na Oscary, też są dla nich ważne.
Który moment w 2019 roku utkwił panu w pamięci szczególnie?
Jednym z najważniejszych jest mecz z Legią przy Łazienkowskiej. To było chyba najlepsze spotkanie w całym poprzednim sezonie, bo zespół z Warszawy również rozegrał świetne zawody. Wracam do tego meczu, oglądam go z odtworzenia, analizuję – ależ my wyszliśmy pewni swego na ten trudny teren, doskonałymi interwencjami ratował nas Frantisek Plach, ale nie zdobywa się jakiegokolwiek tytułu bez wyjątkowego wydarzenia. Z kolei mecz z Lechem Poznań decydował o mistrzostwie. Niby wszyscy uważali, że jeśli nie wygramy, nic się nie stanie, z perspektywy czasu mogę jednak powiedzieć, że gdybyśmy potknęli się wtedy, gdyby mistrzostwo przeszło nam koło nosa, niesmak byłby wielki.
Ale po 30 latach tytuł wrócił na Górny Śląsk, zresztą w 1989 roku jako piłkarz Ruchu również pan go zdobywał.
Nawet nie wiem, jak to określić, nie chcę mówić, że w tym jest czyjś plan. Mimo wszystko jednak… Trzydzieści lat… Wcześniej jako piłkarz, teraz jako trener… Jestem dumny, że wydarzyło się to na Górnym Śląsku.
A czy wyróżnienia indywidualne z upływem czasu nabierają wartości? Od lat organizujemy Galę, starsi piłkarze chętniej pojawiają się na takich uroczystościach, chcą wyciągnąć z kariery maksimum na ostatniej prostej.
Grałem w piłkę, wiem, jak człowiek postrzega pewne rzeczy, mając lat dziewiętnaście, a jak na ten sam temat spogląda, licząc sobie trzydzieści lat. Z trenerami jest podobnie. Gdy zaczynałem w zawodzie szkoleniowca, na każdy nieprzychylny artykuł pod moim adresem chciałem reagować, próbowałem wyjaśniać. Dziś mam do tego dystans, jestem w innym miejscu i… już powiedziałem, że trzeci tytuł Trenera Roku jest dla mnie najcenniejszy.
Odbierając statuetkę dla Trenera Roku powiedział pan, że to także efekt długofalowej pracy w klubie, ale czy w Ekstraklasie długofalowa praca ma rzeczywiście sens, skoro po wywalczeniu mistrzostwa stracił pan kilku zawodników z wyjściowego składu?
Przedsezonowe plany, ustalenia to jedno, codzienne życie – drugie. Teoretycznie stabilne, bogate kluby naszej ligi też nie są w stanie zatrzymać najlepszych zawodników. Martwi mnie ta sytuacja, także dlatego, że jako trenerzy bierzemy to na swoje barki. Tracimy największe talenty, zanim na dobre rozbłysną w Ekstraklasie, bo ktoś czerpie z tego korzyści. Tymczasem Robert Lewandowski wyjeżdżał z Polski jako gwiazda, król strzelców. Łatwo powiedzieć, że liga jest słaba, że tu piłkarze się nie rozwijają, dopiero za granicą dostają skrzydeł, tymczasem polski trener nie ma nawet szansy z talentami pracować – tak szybko wyjeżdżają. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest kluczowa. A potem czytam wywiad z jednym z takich zawodników, który twierdzi, że dopiero po wyjeździe nauczył się, co to jest taktyka. No młody człowieku – ktoś cię w Polsce uczył gry w piłkę, ktoś ci tu dał szansę, ktoś przegrał ileś meczów, nadstawiał głowę, żebyś mógł popełniać błędy, a ty teraz mówisz, że dopiero po wyjeździe z Polski zacząłeś się uczyć? Z polskich trenerów często robi się idiotów. Byłem na wielu stażach, u najlepszych szkoleniowców, choćby w Bayernie Monachium, choćby u Mauricio Pochettino, Luciano Spalettiego, nie widzę wielkich różnic w tym, co oni robią w porównaniu z nami. Jedziemy na staż, żeby zobaczyć, gdzie mamy jeszcze rezerwy, ale najczęściej wracamy z potwierdzeniem, że już podążamy właściwą drogą. Razem ze sztabem dużo czasu poświęcamy przygotowaniu fizycznemu, widziałem z bliska, jak nad tym elementem pracuje się we Włoszech, w Hiszpanii, w Anglii – nie ma sensacji w porównaniu z naszymi metodami. Różnimy się za to bazą treningową, możliwościami finansowymi i potencjałem zawodników. A zamiast się nad tym zastanawiać, wolimy wprowadzić abstrakcyjny, niepoważny przepis o młodzieżowcu.
Niepoważny, gdyż?
A pan został przyjęty do pracy tylko dlatego, że był pan młody, że miał pan nie więcej niż 21 lat? Umówmy się… Mamy więc taki przepis, ale nie każdy musi posiadać zawodnika prezentującego odpowiedni poziom. Ktoś powie: trzeba go znaleźć. A ja pytam, gdzie znaleźć? Na ulicy? Dać ogłoszenie do gazety? Wprowadzane są różne przepisy, z trenerami nikt jednak nie rozmawia. W przypadku młodzieżowca nawet nie było okresu przejściowego, czasu na dostosowanie się do wymogu. Zimą ogłoszono decyzję, pół roku później – pach, gramy!
Prezes PZPN Zbigniew Boniek przekonuje, że gdyby nie wprowadzenie przepisu, nie byłoby eksplozji talentu Patryka Klimali.
Nie zgadzam się z tym. Patryk Dziczek poradził sobie bez przepisu, grał, bo był bardzo dobry. Zawodnicy, którzy w 1992 roku wywalczyli srebro olimpijskie, z Markiem Koźmińskim na czele, potrzebowali przepisu, żeby grać w polskiej lidze? Za to w pełni zgadzam się z prezesem Bońkiem, że liga osiemnastozespołowa, rozgrywana tradycyjnym systemem mecz i rewanż, będzie dla nas najlepsza.
Wracając jednak do szybkiego wyjeżdżania zawodników z Polski, często niekoniecznie dobrze świadczy to o ambicji zawodników, którzy wolą grać mniej za więcej. Joel Valencia odszedł do Championship, w lidze rozegrał… 200 minut.
Często jest tak, iż zawodnik bardzo dobrze funkcjonuje w obrębie danej jedenastki, z określonymi kolegami, wpisuje się idealnie w grę zespołu. W Piaście też chwilę zajęło zanim znaleźliśmy Joelowi miejsce na boisku, za napastnikiem. Tu stał się człowiekiem, na którym budowaliśmy akcje ofensywne, mimo że statystyk, jeśli chodzi o gole i asysty, nie miał porywających. W Anglii trafił do innego otoczenia, innej drużyny i na innych przeciwników.
Musiał o tym wiedzieć, a wybrał większe zarobki.
Co prawda nie postawił klubu pod ścianą, nic innego się już jednak nie liczyło, chciał odejść – temu zaprzeczyć nie mogę. Jeśli ktoś zarabia 2 złote, a może zarabiać 15 złotych, działa to na wyobraźnię. I w przypadku Joela to było chyba najważniejsze. Zapytałem go nawet, czy uważa, że Championship to dla niego dobra liga. Uznał, że tak. Nic więcej nie mogłem zrobić. Klub też niewiele, poza wynegocjowaniem możliwie najlepszej ceny.
Do transferu doszło między meczami z Riga FC w kwalifikacjach Ligi Europy, nie opadły panu ręce?
W pewnym sensie opadły. Też mogłem zmienić klub po wywalczeniu mistrzostwa Polski, miałem przynajmniej jedną bardzo konkretną propozycję, ale jako że zrobiliśmy coś wyjątkowego, uznałem, że chciałbym sprawdzić się w innej rzeczywistości. Byłem przekonany, że Valencia też tak do tego podejdzie. Jak choćby Patryk Dziczek, który pomógł nam w europejskiej rywalizacji i dopiero potem pożegnał się z Gliwicami. Niesmak zatem pozostał.
Na Gali „PN” siedział pan przy stoliku z Jerzym Brzęczkiem, o coś pana podpytywał, jako bardziej doświadczonego trenera z przeszłością selekcjonerską?
Nie tyle podpytywał, co wymieniliśmy się pewnymi uwagami, doświadczeniami. Być może Jurek spojrzy na pewne sprawy trochę inaczej, mi się też na pewne aspekty szerzej otworzyły oczy. Wymiana poglądów pozwala spojrzeć za siebie pod innym kątem, ale też daje ciekawszy pogląd na to, co może się wydarzyć.
Brzęczek ma z jednej strony najlepszą, z drugiej – najgorszą robotę w tym kraju. Coś pan o tym wie.
Mówi się, że wygranie eliminacji mistrzostw Europy było obowiązkiem selekcjonera Brzęczka. No więc nie jest to takie proste, poziom reprezentacyjny jest zupełnie inną bajką. Potrafię się wczuć w sytuację Jurka, pewne tematy sam przerabiałem. Co prawda mój przypadek był nieco inny, zespół dopiero zaczynał funkcjonować, zatem krytyka pod moim adresem była… trochę bardziej uzasadniona. Tymczasem Jurek wygrywał mecze, a ataki na niego nie ustawały. Nie była to więc łatwa praca, a mimo tego selekcjoner wykonał ją znakomicie. Nie można stawiać sprawy w ten sposób, że awansowaliśmy do finałów mistrzostw Europy i właściwie nic się nie wydarzyło, nie można mówić, że czekamy na turniej i dopiero wtedy zdecydujemy, czy Jurek radzi sobie w roli trenera reprezentacji. Selekcjoner i jego sztab już zdążyli pokazać, że wiedzą, na czym ich robota polega.
A patrząc za siebie, nie uważa pan, że praca z kadrą trafiła się panu w złym dla reprezentacji momencie, najważniejsi piłkarze dopiero dojrzewali?
Być może nie znalazłbym się już drugi raz w takim momencie, by reprezentację przejąć. Gdy taka oferta przychodzi, trudno jest powiedzieć: nie, dziękuję, to nie jest dobry moment. Niczego nie żałuję. Dziś jest łatwiej być selekcjonerem. W moim czasie zespół był w trakcie przebudowy, trwała operacja na otwartym sercu, dlatego mam satysfakcję, gdy po czasie ktoś wspomina, że drużyna prowadzona przeze mnie rozwijała się, że mogła w kolejnych eliminacjach dużo osiągnąć. Zostawiłem za sobą kawałek nieźle wykonanej pracy.
Swoją drogą w ostatnich latach niewielu było selekcjonerów, którzy po rozstaniu z reprezentacją Polski odegrali znaczącą rolę w zawodzie.
Jerzemu Engelowi niewiele zabrakło do awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów z Wisłą Kraków, czasem zaledwie kilka minut meczu decyduje czy wracasz na szczyt, jak jesteś odbierany. Adama Nawałki też bym nie oceniał, wszystko jeszcze przed nim. Ja też miałem trudny okres po pracy w reprezentacji Polski. Przejąłem Ruch Chorzów, utrzymałem go. Ostatni rok pokazał jednak, że przed sezonem nie można wskazywać, kto będzie mistrzem Polski, kto spadnie, że… nikogo nie należy skreślać. Zresztą, ciągle się mówi, że Legia i Lech to największe polskie kluby, naprawdę tak jest? Nie chcę nikogo deprecjonować, życie pokazuje jednak, że można realizować się nie tylko w Warszawie lub Poznaniu, ale równie dobrze w Szczecinie, Białymstoku, Krakowie czy Gliwicach.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 6/2020)