Przejdź do treści
Z podniesioną głową

Polska Ekstraklasa

Z podniesioną głową

Zamieszanie przy zmianie właściciela, rewolucja w drużynie – Wrocław to w ostatnich tygodniach jeden z najgorętszych punktów na mapie piłkarskiej Polski. Działo się naprawdę sporo, ale bez wątpienia jednym z największych wydarzeń było sprowadzenie do Śląska Jakuba Koseckiego. Piłkarza, o którym przez dwa ostatnie lata nie słychać było prawie nic.
Foto: C. Musiał

ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK

Podobno lubisz złośliwości kierowane w twoją stronę, nakręcają cię. 

Lubię to złe słowo. Na pewno jednak nie sprawiają mi problemów, nie wywołują we mnie żadnych emocji – twierdzi Kosecki (na zdjęciu).

Zacznę więc od delikatnej złośliwości. W Niemczech ci się nie udało. 

Nie podbiłem tego kraju, nie ma się co oszukiwać. Trafiłem do zespołu, który dużo pracował w defensywie. Była to spora różnica w porównaniu do tego, do czego przyzwyczaiłem się w Legii Warszawa. W klubie z Łazienkowskiej raczej się atakowało. Zupełnie inne style gry. W Sandhausen miałem możliwość zostać na kolejne dwa lata, nikt mnie stamtąd nie wypychał. Wręcz przeciwnie, musiałem z kilku rzeczy zrezygnować, aby rozwiązać kontrakt. Niemcy byli ze mnie zadowoleni, a ja nie uważam tego czasu zaz stracony, choć goli tam nie nastrzelałem. Tyle że na poziomie 2. Bundesligi spotkałem wielu zawodników uważanych za lepszych ode mnie, a zagrali 90 procent meczów mniej niż ja. Podjąłem jednak świadomą decyzję o powrocie do Polski. 


Dlaczego?

Nadszedł czas na zmiany, w Sandhausen nie wszystko układało się tak, jak chciałem. Śląsk Wrocław to zespół z dużymi ambicjami, a poza tym będę bliżej Warszawy. Akurat w życiu mam taki okres, że jest mi to potrzebne. Mam powody. 

A to nie jest tak, że piłkarz, który sprawdza się na poziomie 2. Bundesligi, po prostu w niej zostaje? Bo poziom jest wyższy niż w polskiej ekstraklasie, mowa też o innych realiach finansowych. 

Ale ja mogłem zostać w Sandhausen, miałem również kilka innych propozycji, także z Niemiec. Długo się nad tym zastanawiałem, naradzałem się z żonką i doszedłem do wniosku, że wybór Śląska jest optymalny. Jeśli chodzi o realia finansowe, można na ten temat dyskutować, nie uważam jednak, abym przenosząc się do Wrocławia, stracił pod tym względem…

To poradziłeś sobie w Niemczech czy nie?

Grałem, ale ligi nie zawojowałem. Druga liga niemiecka pod pewnymi względami jest dużo cięższa niż Bundesliga, jest dużo cięższa niż polska ekstraklasa. Na boisku dominuje walka, tempo gry należy do wysokich. Nie mam sobie nic do zarzucenia. 

Wracasz do Polski jako lepszy piłkarz?

Zdecydowanie. Każdy piłkarz, który na maksa pracuje na każdym treningu, jest wobec siebie, drużyny, trenera fair, mimo że na boisku nie zawsze wszystko wygląda idealnie, po dwóch latach harówki może powiedzieć o sobie, że stał się lepszym zawodnikiem. Pracowałem nad głową, taktyką, przygotowaniem fizycznym, uderzeniem… Gdyby było odwrotnie, uznałbym czas spędzony w Niemczech za stracony. Chcę wnieść do drużyny Śląska dużo jakości i pewności siebie. Z ostatnich dwóch lat jestem zadowolony. 


Ile naprawdę dobrych sezonów rozegrałeś w karierze?

Nie patrzę wstecz, choć okresy miałem gorsze i lepsze. Z podniesioną głową spoglądam przed siebie. Jestem pewny siebie, nie mam problemów z wejściem do nowej szatni, koledzy szybko mnie akceptują, staram się być liderem. Odkąd zacząłem grać w piłkę, miałem pod górkę, bo zawsze porównywano mnie do ojca, choć zdaję sobie sprawę, iż niektórzy sądzą, że było mi łatwiej. Proszę mi wierzyć, nie było. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że cokolwiek bym zrobił, nie ucieknę od tego, nauczyłem się więc, aby strach i niepowodzenia nie decydowały o mojej przyszłości. Muszę przeć do przodu, jeżeli się uda, fajnie, jeżeli coś pójdzie nie po mojej myśli, z każdej porażki też można wiele wynieść. 

W Śląsku też będziesz liderem w szatni i na boisku?

Chciałbym. Do tego trzeba jednak zdobyć zaufanie zespołu. To nie jest tak, że wchodzisz do nowej szatni, mówisz: ja tu teraz będę liderem, mam wszystko w dupie, robię, co chcę. W Niemczech dostaliśmy rzut karny, pierwszy po moim transferze, od razu wystartowałem do piłki, chciałem wykonać jedenastkę. Koledzy powiedzieli krótko: słuchaj, najpierw to ty musisz sobie na taką możliwość zapracować i potem może będziesz strzelał rzuty karne, a na razie wszystko jest poukładane. Zrozumiałem tę lekcję, nie robiłem problemów. Dlatego w trakcie jednego ze sparingów w Śląsku, kiedy dostaliśmy jedenastkę, a zawodnik do jej wykonania nie był wytypowany, podszedłem najpierw do Arka Piecha, potem do Łukasza Madeja i po tym jak dostałem przyzwolenie od chłopaków na strzał, ustawiłem piłkę na wapnie. Akurat w uderzeniach z rzutów karnych czuję się dobrze, gest kolegów pozwolił mi łatwiej wejść w zespół. 

Do roli kapitana Śląska też się szykujesz?

Nie nadaję się na kapitana. Posiadanie opaski na ręku oznacza wiele dodatkowych obowiązków organizacyjnych, to nie dla mnie. Poza tym w zespole jest Piotrek Celeban, który świetnie się w tej roli sprawdza. Ja lubię ciągnąć grę zespołu, mieć wpływ na to, co dzieje się na boisku. Jeśli tak układa się mecz, dobrze się w tym czuję. Między innymi po to wróciłem do Polski. Chcę grać po 90 minut, być ważną postacią zespołu. W zeszłym sezonie zagrałem 20 meczów w 2. Bundeslidze, 15 z nich zaczynałem w pierwszym składzie, ale rzadko kiedy udawało mi się rozegrać całe spotkanie. Brakowało mi regularności, gry w pełnym wymiarze czasowym. 

Chyba w twoim przypadku to dość normalne, jesteś typem zawodnika podobnym do Kamila Grosickiego, wykonującego dużo sprintów. Trudno wytrzymać 90 minut przy tak intensywnej grze. 

Jestem typem sprintera, lubię dostawać piłkę do przodu lub mieć ją przy nodze i rozpędzać się. Przy takim stylu gry w 60-70 minucie meczu czujesz zmęczenie, czujesz nogi. Sztuką jest nauczyć się radzić sobie z tym. Intensywność gry w polskiej lidze sprawiała, że w 90 minucie byłem jeszcze w stanie wykonać sprint i rozstrzygnąć wynik meczu, w Niemczech kwadrans wcześniej już nie mogłem tak przyspieszyć. Wynikało to jednak nie tylko z faktu innego tempa gry, ale też z tego, iż nie rozgrywałem całych spotkań, organizm nie był przyzwyczajony do takiego wysiłku. W Polsce chcę dojść do siebie, odbudować się, wrócić na radary klubów, które kiedyś się mną interesowały. 

Zdecydowałeś się wrócić do ekstraklasy, żeby o sobie przypomnieć, bo po wyjeździe do Niemiec słuch właściwie o tobie zaginął?

Zniknąłem. Za pierwszym razem niezbyt chętnie wyjeżdżałem do Niemiec. Mnie nie przeszkadza, że muszę udzielić wywiadu, być aktywnym medialnie, czy że ktoś o mnie napisał – pozytywnie lub negatywnie. Lubię się pokazać, być w centrum zainteresowania. W Sandhausen jechaliśmy na mecz, ale nikt nic o nas nie wiedział, nikt się nami nie interesował, nie pisano o mnie i innych kolegach z zespołu. Po prostu Sandhausen jest małym klubem. Dawano nam nawet do zrozumienia, że nic się nie stanie, jeśli z meczu wyjazdowego z silnym przeciwnikiem wrócimy bez punktów. Byłem tym stłamszony. Tyle że z czasem nauczyłem się patrzeć na ten temat z innej perspektywy. Niemniej i tak brakowało mi codzienności dużego klubu. We Wrocławiu to zastałem. 

Nie masz wrażenia, że jeszcze w Legii odkryłeś zbyt dużo przed mediami albo że przynajmniej moment nie był właściwy?

Jestem typem człowieka, który mówi, co myśli. Nie zawsze jest to może mądre, prawidłowe, trafione w tempo. Na głowę sobie jednak wejść nie pozwolę. Taki już jestem, chyba odziedziczyłem tę cechę po tacie, on też w słowach raczej nie przebiera. Choć moment faktycznie nie był najszczęśliwszy, byłem po operacji, nie grałem…

Zmierzam do tego, że zagrałeś jeden naprawdę dobry sezon, gdybyś nie spuścił z tonu, zapewne drogi samochód i inne sprawy z twojego życia prywatnego nikogo by tak nie bulwersowały. Pod względem sportowym nie obroniłeś tego. 

Ja to widziałem inaczej. Zanim z Legią zostałem mistrzem Polski i strzeliłem kilka goli, występowałem w Młodej Ekstraklasie i wybrano mnie na najlepszego zawodnika, poszedłem na wypożyczenie do ŁKS, zdobywałem bramki, zostałem odkryciem pierwszej ligi, pojawiły się powołania do młodzieżowych reprezentacji Polski. W Lechii Gdańsk też to dobrze wyglądało, a potem był już sezon mistrzowski, powołanie do dorosłej kadry i gol… Miałem więc prawo uważać, że to jest właśnie ten moment, że mogę się odkryć, przecież wszystko, co do tamtej pory sobie zakładałem, osiągałem. Pomyliłem się. Nie brałem pod uwagę, że mój organizm nie wytrzyma tych wszystkich obciążeń, że forma nie spadnie lekko, tylko poleci na łeb na szyję i wszystko pójdzie się walić. I powiem więcej… nie żałuję, że to zrobiłem, nadal chcę być otwarty, nie zamierzam unikać mediów. Inna sprawa, że wtedy niektóre artykuły na mój temat były krzywdzące. Zrobiono mi zdjęcia ze żwirkiem dla kota i zakupami spożywczymi w momencie wychodzenia z galerii handlowej, a potem gazeta napisała, że jestem zakupoholikiem. To już nie można zrobić normalnych zakupów, żeby w domu było coś do jedzenia, czy wyjść do kina? Niektóre artykuły były śmieszne, przesadzone, wyssane z palca. Miałem z tym problem, jak już wspomniałem, na początku nie przejawiałem ochoty na wyjazd do Niemiec, żona jednak mnie przekonała, że to będzie dla nas dobre, wyciszymy się. 

Od 2013 roku, kiedy zakończył się tak udany dla ciebie sezon, twoja kariera zmierza w dobrym kierunku?

Nie. Wtedy nie brałem nawet pod uwagę, że zagram w 2. Bundeslidze. Miałem oferty z klubów z topowych lig. 

A czas ucieka…

Dokładnie. Młody już nie jestem. Niedługo skończę 27 lat. Ale zachowuję spokój, jestem czujny, tego nauczył mnie ojciec, w końcu wrócę na właściwie tory. Natomiast nie jest tak, że jestem smutny z tego powodu, iż kariera nie rozwija się w sposób, który sobie założyłem. Kocham piłkę nożną, przez cztery lata mogłem wykonywać zawód piłkarza, nie muszę tego czasu żałować, rozpatrywać w kategoriach straty. Wręcz przeciwnie, to były piękne chwile, choć na pewno mogły być piękniejsze. 

Gdzie popełniłeś największy błąd?

Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie poddałbym się operacji przecięcia przywodzicieli i rekonstrukcji spojenia łonowego. Legia zwolniła trenera Urbana, nie rozumiałem tej decyzji, nie spodziewałem się jej, co prawda w Lidze Europy nam nie poszło, ale w ekstraklasie zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Już wtedy miałem problemy ze zdrowiem, poszedłem pod nóż, ale był inny sposób walki z kontuzją, bez konieczności operacji. Strasznie dużo czasu wtedy straciłem… Przyszedł nowy trener, dwa zgrupowania, każdy walczył o swoje, a ja w tym czasie przechodziłem rehabilitację, pracowałem tylko na siłowni. Wypadłem z treningu, a przy mojej charakterystyce, grze opartej często na sprintach, powrót do normalnych obciążeń powodował, że pojawiały się kolejne bóle, przerwy. Skład się wykrystalizował, występowali Michał Kucharczyk z Michałem Żyro, dla mnie została ławka. Po raz pierwszy odchodząc na wypożyczenie do Niemiec, wiedziałem, że o powrót na Łazienkowską będzie trudno. Bo gdybym odpalił, pojawiłyby się oferty na przykład z Bundesligi, z kolei totalna klapa oznaczałaby zamknięcie się tematu Legii. Pierwsze pół roku w Sandhausen miałem naprawdę dobre, byłem wysoko oceniany i wtedy temat przenosin do najwyższej klasy rozgrywkowej w Niemczech się pojawił. Mówię poważnie. 

Dlaczego nie skorzystałeś z propozycji?

Byłem na wypożyczeniu, do konkretów nie doszło. A niedługo potem doznałem kontuzji kostki, straciłem całą rundę rewanżową. Prawie w ogóle nie grałem. I dziękuję Sandhausen za to, że mimo problemów zdrowotnych, braku występów w drugiej części sezonu, klub nie odwrócił się ode mnie, tylko zdecydował się mnie wykupić z Legii. Dostałem kontrakt na dwa lata z opcją przedłużenia o kolejny rok. Nie bali się ryzyka. Klasa. Przed transferem rozmawiałem jeszcze z Michałem Żewłakowem i Dominikiem Ebebenge, dostałem jasny sygnał, że nie jestem pierwszym wyborem Besnika Hasiego, choć z klubu mnie nie wypychali. 

Może trzeba było zostać, Hasi długo nie wytrzymał. 

Mówili mi to samo koledzy w szatni Legii: Kosa, poczekaj, zaraz będzie ktoś inny trenerem. Ryzyk-fizyk – odszedłem, od tamtej pory nie doznałem żadnej kontuzji. 


Gdyby nie osoba Jana Urbana, trafiłbyś do Śląska?

Na pewno negocjacje trwałyby dłużej, miałyby mniej komfortowy przebieg. Ale na koniec dnia – dostałem to, co chciałem, więc jestem wdzięczny wszystkim osobom, które przy tym transferze pracowały. 

Jesteś trochę synkiem trenera Urbana.

Nie, nic z tych rzeczy. Na treningach często dostaję opierdziel. I tego mi też brakowało, żeby od razu w trakcie zajęć szkoleniowiec powiedział, co robię źle, jak to poprawić. W Niemczech na treningach dużo biegaliśmy bez piłki, było dużo arbeitu, pracy interwałowej. Wróciłem na zajęcia do trenera Urbana, a tu wszystko z futbolówką, aż się za głowę złapałem: Jezus Maria, piłka mi przeszkadza. Serio, przez pierwsze trzy, cztery dni miałem problemy. Ale to już za mną, znów piłka przy nodze zaczyna sprawiać mi przyjemność, nie odskakuje. 

We Wrocławiu powstaje zupełnie nowa drużyna.

No tak, ale, kurczę, z piłkarzami. Są Arek Piech, Michał Chrapek, Piotrek Celeban, Dorde Cotra, Sito Riera, który naprawdę potrafić grać w piłkę, Łukasz Madej, jestem ja. Ciekawy zespół, może z tego powstać naprawdę coś fajnego. 

To jakiego Kubę Koseckiego zobaczymy w nowym sezonie?

Małego, metr sześćdziesiąt dziewięć, szybkiego i nieodpuszczającego. I pracującego w defensywie, jako piąty obrońca. A poważniej, wiecie, na co mnie stać, znacie moje ambicje. I lubię też posłuchać po meczach, kiedy ludzie mówią mi, że mogę dać jeszcze więcej na boisku. To mi pomaga, cenię sobie takie podejście, napędza mnie przed każdym treningiem. Bo faktycznie stać mnie na więcej.

WYWIAD UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 29/2017)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024