Pani Julia z Krakowa, Krystyna z Wrocławia, pan Eugeniusz z Poznania, Stanisław z Lubina, Andrzej z Gliwic, lista jest naprawdę długa, to też bohaterowie z Ekstraklasy. Choć z reguły niewidoczni dla kamer, to od lat tak mocno wrośnięci w swoje kluby, że inaczej ich nazwać niż legendami już nie wypada.
(fot. Łukasz Skwiot / 400mm.pl)
TOMASZ LIPIŃSKI
Przez 70 lat chodzili na ten sam stadion. Zawsze razem, zawsze w tym samym rzędzie i na tych samych krzesełkach. Kiedy w 2016 roku przeżywszy 88 lat zmarł on, ona – już sama i z każdym rokiem smutniejsza i szczuplejsza – podtrzymywała tradycję. Aż najpierw nastał COVID-19 i zamknął stadion, aż kilka dni temu dołączyła do męża. Nazywali się Ihsan i Mumtaz, byli do grobowej deski wierni Fenerbahce. Kiedy klub ze Stambułu opisał tę historię i ogłosił, że w rzędzie 16 na miejscach 32 i 33 nikt inny nigdy nie usiądzie, Twitter się wzruszył, lajkował na potęgę i przekazywał ją z konta na konto.
Całkiem niedawno uśmiechaliśmy się do bardzo podobnej historii z Julią Kmiecik w roli głównej. Jak tylko syn Kazimierz związał się z Wisłą Kraków, tak ona postanowiła zostać jej fanką. Przez ponad pół wieku kierowała swe kroki na stadion przy ulicy Reymonta, w młodszym wieku jeździła także na mecze wyjazdowe. Śpiewała hymn, wywijała szalikiem, klaskała, a i złorzeczyć jej się zdarzało, budząc przy tym powszechną sympatię. Cztery lata temu w plebiscycie na ekstrafankę Ekstraklasy zdobyła wyróżnienie i nagrodę specjalną. Kiedy 17 października 2019 roku w wieku 91 lat odeszła, zostawiła w klubie ogromną pustkę.
– Po pandemii uhonorujemy godnie panią Julię – obiecuje rzeczniczka klubu, Karolina Biedrzycka. – W międzyczasie dojdzie też do wymiany krzesełek na stadionie i na tym miejscu, na którym zawsze siedziała, na pewno znajdzie się odpowiednia tabliczka.
Tak samo wielką stratą dla szatni Lecha była niedawna śmierć Eugeniusza Głozińskiego. Zanim Kolejorz wybiegł odrobić ligową zaległość z Pogonią, otrzymał tragiczną informację i grać było trudniej. Zbyt ważna to była postać w klubie, słyszało się człowiek-instytucja, żeby głowy mogły skoncentrować się na meczu. Dla mediów nieobecny, dla swoich zawsze na posterunku. Od 1970 roku, kiedy jako wychowanek doszedł do Ekstraklasy i potem zaliczył w niej jeden występ, później zawodnik rezerw i najdłużej w roli kit managera. Z nim w szatni wychowało się kilka generacji piłkarzy, trenerów trudno policzyć. – Jak ktoś za bardzo odleciał i poczuł, że jest kimś ważniejszym od reszty w drużynie, Gienek potrafił ustawić do pionu. Był jednym z nas – wspominał Jarosław Araszkiewicz.
Tych osób już nie ma, żyją w pamięci. Jeżdżąc od miasta do miasta i ze stadionu na stadion, spotyka się innych, im podobnych, których okienka transferowe nie obowiązują, a zmieniające się władze nie tykają. Choć z jednymi nie zamieniło się nawet słowa lub co najwyżej grzecznościowe formułki, z drugimi kontakty są serdeczne, to wszystkich traktuje się jak starych znajomych. Jak punkty odniesienia. No bo jak Górnik i Zabrze, to natychmiast staje przed oczami dobrze znany i wielokrotnie opisywany Stanisław Sętkowski, w młodości pseudonim Cygan, długodystansowiec i maratończyk, w starszym wieku Smoleń, który od 1987 dzwonkiem z Częstochowy, skąd pochodzi, zagrzewa górników do walki, a najlepszego z nich przez ponad trzydzieści lat nagradzał kogutem.
Ktoś z zewnątrz powie, że Jan Batko to tylko magazynier, na co w Wiśle obruszeni odpowiedzą, że aż magazynier i choć wszyscy zwracają się do niego Jasiu, na użytek publiczny z szacunku rzekną: Pan Jan. Ze stażem od 1999 roku, w którym Biała Gwiazda wywalczyła pierwsze mistrzostwo Polski pod rządami Tele-Foniki. Magazyn jest
pojemny tak jak zakres jego obowiązków. Przygotować stroje treningowe i meczowe, pozbierać i oddać brudne do pralni, napompować piłki, naprawić znaczniki, rozstawić pachołki na treningach lub w inny sposób pomóc trenerom. Krótko mówiąc człowiek-orkiestra, a jeszcze przy tym znający upodobania i przyzwyczajenia zawodników, wzajemne relacje, wyprzedzający ich oczekiwania. Zawsze pomocny, nigdy nie przeszkadzający – to zasada, która przez tyle lat pozwoliła mu utrzymać się w tym samym miejscu, poza oczywiście najważniejszą: miłością do Wisełki. Kiedy wszystko jest jak trzeba, jego pracy można nie zauważyć i nie docenić, kiedy by go zabrakło, w pięciu nie dałoby się sprawniej zrobić tego, co ogarnia sam.
Podobnie wygląda praca Andrzeja Prygi w Stali Mielec. Przychodził w 1985 roku jako pracownik fizyczny. Zawirowania historii, kiedy Stal postawiono w stan likwidacji, wywindowały go nawet do zarządu klubu. Od kilku lat cieszy się spokojniejszym zajęciem kierownika technicznego. Takiego, który linie narysuje na boisku, upierze, posprząta, zszyje, obsłuży pierwszy zespół i akademią się zajmie. Praca na dwa etaty, codziennie od 7 do 23. Prawie całe życie dla Stali.
Na Dolnym Śląsku króluje Krystyna Pączkowska. Gdzie Śląsk, tam ona skacze z aparatem fotograficznym. Tak jak kiedyś skakała na spadochronie. Była ośmiokrotną mistrzynią Polski i wicemistrzynią świata. Zwiedziła świat od Paryża do Phenianu, patrzyła na niego z lotu ptaka i z tej perspektywy już robiła zdjęcia. Jako pierwsza kobieta wykonała 6655 skoków. Na ilu meczach Śląska była? Biorąc pod uwagę, że zaczynała pod koniec lat 70-tych poprzedniego wieku, musiało się ich uzbierać więcej. I licznik bić nie przestaje. Po siedemdziesiątce niezmiennie aktywna i obecna nawet na najdalszych wyjazdach.
– Jest jedną z pierwszych osób, którą każdy nowy zawodnik poznaje w Śląsku – mówi rzecznik, Tomasz Szozda. – Dyrektor sportowy Dariusz Sztylka, którego pani Krysia pamięta doskonale z boiska, przyprowadza do zdjęcia delikwenta i mówi: uśmiechaj się ładnie, słuchaj uwag, bo biada ci, jeśli nie spodobasz się najważniejszej osobie w klubie.
Z wysokości 26 metrów na Śląsk popatrzył raz, a dobrze, wywołując sensację w całym kraju Tomasz Żółkiewicz. Bez wątpienia najbardziej znany polski kibic w pandemicznym 2020 roku. By obejrzeć mecz ukochanej drużyny na zamkniętym stadionie w Płocku, wynajął podnośnik. W klubie docenili to nie mniej niż doceniają jego cichą pomoc i działalność na rzecz klubu kibiców niepełnosprawnych. Śląsk w normalnych czasach miał kłopoty z zapełnieniem stadionu, ale mało kto wie, że pod jednym względem jest rekordzistą: liczby osób niepełnosprawnych obecnych na trybunach. Rekord wynosi 1074.
Od dziecka Śląsk w sercu nosi Jarosław Szandrocho. Kibicem był od podstawówki i za swojego idola Ryszarda Tarasiewicza dałby się pokroić. Fizjoterapeutą w klubie został w 1995 roku, najpierw na przyczepkę, rok później na poważnie i – jak mu się marzy – na zawsze. W międzyczasie w klubie odkrywali jego kolejne twarze: szamana, króla pijawek, kolekcjonera pamiątek sięgających lat 50-tych, encyklopedii wiedzy o Śląsku, spowiednika, drugiego ojca, duszy towarzystwa i… długo by wymieniać. Po sąsiedzku pracuje doktor Stanisław Michalski. Po historycznym awansie Zagłębia Lubin do Ekstraklasy w 1984 roku na polecenie władz KGHM jako lekarz z oddziału urazowo-ortopedycznego został przesterowany do opieki nad pierwszym zespołem piłkarskim. I jak z bicza strzelił minęło 36 lat.
Szandrocho zjechał ze Śląskiem do trzeciej ligi i stamtąd wdrapał się na sam szczyt. Jeszcze dłuższy szlak bojowy przeszedł Andrzej Sługocki z Piastem. – W 1997 roku klub się reaktywował i musiał startować od B-klasy – wspomina spiker z Gliwic. – Nagłośnieniem na meczach zajmował się Piotr Nagel, który coraz częściej brał mikrofon do ręki. A że i ja nigdy nie czułem strachu przed tym urządzeniem, zaproponował mi spółkę. Na wiosnę 1998 roku już pracowaliśmy na zmianę albo razem. I ten stan trwa do dziś. Wydaje mi się, że poza nami nie ma dwóch takich, którzy zapowiadaliby mecze jednej drużyny od B-klasy do mistrzostwa Polski. Na Bułgarskiej roznosi się magnetyczny głos Grzegorza Surdyka, który obchodził dwudziestolecie pracy. Też przeżywał z Kolejorzem wzloty i upadki, znikał na czas jakiś, ale upominali się o jego powrót.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (51-52/2020)