Wisła żyje! Jaga znów radosna
Śląsk dość mocno obity w poprzedniej kolejce przez Legię stanął przed trudnym zadaniem. Musiał zmierzyć się z Lechem przy pustych trybunach, w dodatku z Lechem, który wygrał trzy ostatnie mecze do zera. Powrót do składu nieobecnych przeciw Legii Mączyńskiego i Chrapka oraz wymuszona roszada, czyli ustawienie na szpicy Cholewiaka w miejsce kontuzjowanego Exposito, dało niezbędny power całej drużynie. Śląsk był lepszy, prowadził grę, był bliski podwyższenia wyniku, dwóch trafień dla gospodarzy nie uznał sędzia, ostatecznie jednak stracił zwycięstwo w końcówce po fantastycznym uderzeniu Jevticia z rzutu wolnego. Obie drużyny pewnie czują zawód – Śląsk wynikiem, Lech swoją postawą. Ale sztuką jest również nie przegrać, będąc słabszym, a Kolejorzowi to się powiodło.
Jakub Błaszczykowski zaliczył asystę przy trafieniu Lukasa Klemenza (fot. Irek Dorożański/400mm.pl)
Co Legia potrafi zrobić z przeciwnikiem, kiedy go napocznie i ustawi w narożniku, od pewnego czasu dobrze wiadomo. A jeśli jeszcze rzecz ma miejsce we własnym ringu, los rywala bywa przesądzony. Wisła Płock na Łazienkowskiej nie dała rady zmienić tego scenariusza, aczkolwiek żadnej kompromitacji ani nieziemskiego łomotu nie było. A zanosiło się… Tempo z jakim Legia ruszyła na Nafciarzy zostało spotęgowane decyzją Aleksandra Vukovicia, który w wyjściowym składzie znalazł miejsce dla Kante i Niezgody. Pozornie ryzykowna decyzja, ryzykowana okazała się wyłącznie dla Wisły. Znakomicie współpracujący napastnicy szybko wyprowadzili Legię na dwubramkowe prowadzenie. W drugiej części Wisła nieco ogarnęła się – uszczelniła środek pola, zagrała agresywniej, pozamykała w miarę możliwości boczne sektory i jakoś to wyglądała, dopóki oczywiście znów znać o sobie nie dał najpoważniejszy w tej chwili kandydat do tytułu króla strzelców, czyli uwielbiany na trybunach… Jarosław. Trzeba przyznać, że ładnie się to wszystko Vukoviciowi układa. Kibice jednak już się martwią, że jeszcze fajniej wszystko układa się w głowie właściciela klubu, który może nie oprzeć się chęci solidnego zarobku i zimą Legia straci kilka swoich gwiazdek.
• • •
Coś nam podpowiada, że z Zagłębia w tym sezonie to już kozak nie wyrośnie. Za dużo tej sinusoidy. Na Bułgarskiej trzy punkty, potem w trzech meczach z Koroną, Rakowem i Cracovią – ledwie jeden, w końcu dwa kolejne zwycięstwa i najświeższy wyczyn – mianowicie porażka z Arką. Porażka bezdyskusyjna i za niska. Tak legalna, jaką gorsza drużyna może ponieść z lepszą – nowocześniejszą, rozumną, agresywną, po prostu chcącą. Niby gdzieś w głowie wciąż pokutuje przesłanie, że to Arka ma się bronić przed spadkiem, a Zagłębie atakować podium, ale przecież to myślenie nie mające odzwierciedlenia w rzeczywistości, bo ta jest taka, że obie drużyny cumują w dolnej połówce tabeli, a Miedziowi mają raptem 5 oczek przewagi nad Arką i mecz z Legią w przedświątecznej perspektywie. Natomiast na Arkę właśnie, wciąż dostrajaną przez Aleksandara Rogicia, coraz częściej da się patrzeć bez przykrości, czasami zaś, jak w piątek, wręcz z przyjemnością.
• • •
Inna rzecz, że po Ekstraklasie niczego nie można być pewnym, także i tego, że Starzyński i spółka na przykład rozstrzelają Legię. Niemożliwe? Niemożliwe jest, by kura zniosła kwadratowe jajko, mawiał Henio Lermaszewski. Jesteś na dnie tabeli, masz na koncie 10 albo nawet i 11 porażek z rzędu, gościsz lidera i jednocześnie najlepiej punktującą drużynę w lidze na wyjazdach, która w dodatku kilka dni wcześniej nie dała zipnąć mistrzowi Polski, więc co robisz? Oczywiście wygrywasz. Właśnie taki scenariusz rozpisała sobie Wisła Kraków i konsekwentnie go zrealizowała. Biała Gwiazda zagrała naprawdę niezły mecz, ale przecież nieźle wyglądała już od pewnego czasu. Pod okiem Artura Skowronka jej gra wstydu nie przynosiła, tyle że nie przynosiła również punktów. Trzy zdobyte na Pogoni (skąd taka niezrozumiała apatia w meczach z niżej notowanymi przeciwnikami, panowie Portowcy?!) pozwalają złapać głębszy oddech przed świętami, zwłaszcza, że przed krakowskim zespołem jeszcze wyprawa do Łodzi, na klasyczny mecz o sześć punktów.
• • •
Głębszy oddech próbował złapać także Górnik, podbudowany niedawnym sukcesem nad Wisłą, ale tylko w Bełchatowie nałykał się zimnego powietrza. Raków tym bardziej może imponować, gdy uświadomimy sobie, że tylko dwie drużyny w lidze (Cracovia i Legia) wygrywały częściej na własnym boisku od beniaminka, który – na dobra sprawę – na atut własnego boiska jesienią liczyć akurat nie mógł.
• • •
W końcu przełamał się Piast po serii przykrych porażek. Owo przełamanie przyszło jednak z mozołem, bardzo ciężko, tak ciężko, jak wyglądała płyta boiska w Gliwicach. ŁKS był lepszy przed przerwą, końcówka należała jednak do Piasta, a pomogły zmiany zaordynowane przez Waldemara Fornalika. Przełamał się po sześciu meczach bez trafienia Parzyszek, swoje zrobił kiepsko wyglądający przez cały mecz Felix, ale ojcem zwycięstwa był kapitan Badia, którego dwa podania koledzy zamienili na bramki.
• • •
Tego nikt się nie spodziewał. Cracovia przegrała w Kielcach mimo że przez około godzinę grała z przewagą jednego zawodnika, a przez kwadrans nawet jedenastu na dziewięciu. Grała jednak słabo, a Korona broniła szczęśliwie, w związku z czym nie straciła gola nawet w doliczonym czasie gry, a mogła wówczas stracić nawet dwa. Wielkiej piłki w tym meczu nie było, złych emocji natomiast mnóstwo, spotęgowanych decyzjami sędziego, który w tym meczu pokazał kilkanaście kartek, w tym trzy czerwone i zwłaszcza ukaranie Jablonsky’ego było pochopne. W każdym razie piłkarze Korony pożegnali się ze swoimi fanami zwycięstwem. Ich pozycja w tabeli się nie poprawiła, nastroje – na pewno. Liczba zdobytych punktów odkąd zespół objął Mirosław Smyła może nie jest wybitna, ale 13 oczek w 11 meczach daje nadzieję na lepszą wiosnę.
• • •
Futbol to podobno prosta gra i dlatego tak skomplikowana. Czasami trudno ją więc zrozumieć, tak jak trudno było poznać Jagiellonię. Wystarczyło, że odszedł Ireneusz Mamrot (bardzo dobry przecież szkoleniowiec), a zespół dostał jakby zastrzyk potężnej energii. Lechia nie była w stanie nawiązać walki ze zdeterminowaną Jagiellonią, którą tymczasowo prowadził Rafał Grzyb. Ten trafił ze wszystkimi personalnymi decyzjami. Ekipa gości nie istniała, nie potrafiła poważnie zagrozić bramce Sandomierskiego, natomiast Jaga stworzyła sobie przynajmniej kilka bramkowych okazji. Rozbiła rywala, który tradycyjnie jest dla niej – mówiąc delikatnie – bardzo niewygodny. – Gorzej zagrać nie można było – skwitował postawę Lechii komentator C+, Wojciech Jagoda.
Zbigniew Mucha