Wisła Kraków daleko od sielanki
Pogłoski o upadku Wisły były przesadzone i to wiadomo już od pół roku. Wisła żyje i ma się nieźle. Na tyle nieźle, jak może się mieć pacjent po ciężkim zawale. W ramach sanatoryjnej podbudowy zdrowia, wiślacy wyjechali na letni obóz; pierwszy raz od bardzo dawna.
TEKST UKAZAŁ SIĘ 2 LIPCA W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA”
Czy takie zgrupowanie ma sens? Pogoda jak w Krakowie, Wisła posiada bazę w Myślenicach, a w Warce trzeba ponieść określone koszty. Należy się spodziewać, że koszt specjalnego pakietu, jaki ośrodek ma w ofercie dla klubów piłkarskich, może sięgać 100 tysięcy złotych. Ale to tylko domysły, bo ceny są indywidualnie negocjowane z klubami, o czym poinformowała nas Eliza Kurzepa, Kierownik Sprzedaży i Marketingu wareckiego obiektu.
– Mankamentem w Myślenicach jest brak bazy pobytowo-noclegowej, więc pojawia się choćby problem z odpoczynkiem pomiędzy treningami. Poza tym kilka razy już się tam przygotowywaliśmy do rozgrywek, nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Codziennie zawodnicy przyjeżdżają do Myślenic, oglądają te same ściany, sprzęty, boiska, czasem odmiana jest po prostu konieczna, choćby dla higieny psychicznej – mówi Jarosław Krzoska, kierownik drużyny.
Jest Kuba, jest Dyja
Decyzja o wyjeździe zapadła w ostatniej chwili i trzeba było działać szybko, podobnie jak w przypadku zimowego wyjazdu do Turcji. Wtedy Krzoska uruchomił własne kontakty; znalazły się hotele, a nawet sparingpartnerzy. Wszystko zajęło trzy dni. Kiedy w klubie pracowali Kiko Ramirez czy Joan Carrillo, wykorzystywali swoje, hiszpańskie kanały, ale dziś znów sporo leży w gestii kierownika.
– Organizacja zgrupowania czy wyjazdu na mecz to w sumie podobne wyzwania. W pewnym momencie powstała specjalna grupa na WhatsApp obejmująca kierowników nie tylko z Ekstraklasy, ale także I czy II ligi – mówi. – Ułatwia nam to komunikację. Jeśli szukamy noclegu w jakimś miejscu, a któryś z nas ma sprawdzony kontakt, przekazuje go dalej. Podobnie można się porozumieć w kwestii sparingów.
Prosta sprawa – działają niczym kierowcy ciężarówek nawołujący się przez CB Radio. Na pokład autokaru do Warki trener Maciej Stolarczyk zabrał prawie 30 podopiecznych i pokaźną grupę sztabowców. Liczniejszą niż zwykle. Leszek Dyja dołączył do Wojtka Żuchowicza, obaj odpowiadać będą za przygotowanie fizyczne. Jego angaż miał na celu zindywidualizowanie podejścia do piłkarzy, tym bardziej że w kadrze przekrój wiekowy jest szeroki. Z Dyją pracowało indywidualnie wcześniej wielu wiślaków, oczywiście także Jakub Błaszczykowski. Wisła chciała go tuż po tym, jak odszedł z Płocka. W końcu udało się znaleźć pieniądze na ten „transfer”. Przyszedł również trener-analityk Paweł Sikora, którego Stolarczyk znał jeszcze ze Szczecina. Prywatne kanały pomogły więc także w tym wypadku.
Bazą wiślaków przez tydzień był hotel Sielanka nad Pilicą – ten sam, w którym podczas Euro 2012 rezydowała reprezentacja Chorwacji i w którym zgrupowania prowadzonej przez siebie reprezentacji Polski organizował Waldemar Fornalik. 60 kilometrów od Warszawy, dookoła pola, lasy. Hotel położony pomiędzy Doliną Pilicy i Starodrzewem Puszczy Stromeckiej chwali się bogatym programem aktywnego wypoczynku, między innymi znakomitym szlakiem kajakowym. Ale to mimo wszystko atrakcje bardziej dla turystów niż piłkarzy. Z ośrodka nie ma gdzie i po co wychodzić. Nawet do Warki za daleko na pieszą wycieczkę. Chyba że rowerową…
– No to zapraszam po dwóch treningach dziennie w tym upale na przejażdżkę – śmieje się kiero. – Każdy myśli tylko o tym, by wyciągnąć się na łóżku, przejść odnowę, zaliczyć saunę czy beczkę z zimną wodą. Ośrodek pod względem infrastruktury boiskowej, kuchni i samych pokoi jest znakomity. Zresztą spodziewaliśmy się tego. Regularnie korzysta z niego Legia, z którą w tym roku się rozminęliśmy, a wiadomo – warszawski klub byle gdzie nie kwateruje i ma wymagania. Niewielki minus stanowi dość mała siłownia. Ale i ten problem rozwiązaliśmy, wspólnie zresztą z Legią. Oni rozstawili ogromny namiot, właściwie pawilon imprezowy, tuż przy boisku i zaadaptowali na siłownię, po czym go zostawili. Wyjechali w sobotę po południu, wieczorem my przyjechaliśmy. Przywieźliśmy własny sprzęt do ćwiczeń autokarem i na nowo wyposażyliśmy pusty pawilon.
Koń się powiesił
Generalnie klasyka. Dwa razy dziennie treningi, w wolnym czasie książka, telewizja, konsola. Jest bilard, piłkarzyki i niezawodny ping-pong. I jest też grupa karciana, oczywiście złożona ze starszych zawodników, bo młodzi nie wiedzą, do czego służą karty. – Cóż, czasy się zmieniły, kiedyś inaczej zawodnicy spędzali czas wolny, nie ma porównania – zamyśla się Krzoska, nawiązując zapewne do nieodzownego na każdym zgrupowaniu „pierwiastka bajkowego”. – Nawet na ryby nie ma za bardzo gdzie wyskoczyć. Są natomiast konie, można pokłusować.
Chętnych jednak brakowało. Chyba jedynym, który poważnie myślał o padoku był sam Krzoska. Usłyszał jednak od zawodników, że koń, gdy tylko zobaczył gabaryty kierownika, w nocy powiesił się w stajni. Zmieniają się gwiazdy, cele sportowe, budżety, jedno pozostaje identyczne – szatniana szydera.
Treningi w potwornym upale dawały się we znaki. Obawa o najstarszych w zespole jest jednak bezpodstawna. Oni wydolnościowo są przed młodymi, z wiekiem spada tylko szybkość.
– Po sezonie wyciągnęliśmy wnioski. Pierwszy brzmiał: straciliśmy dużo bramek. Dlatego w Warce pracowaliśmy głównie nad organizacją gry defensywnej i stałymi fragmentami, starając się jednak łączyć elementy mniej dynamiczne z ciężką pracą fizyczną – mówi Maciej Stolarczyk.
On na treningach stoi z boku, daje się wykazać sztabowcom, przede wszystkim Radosławowi Sobolewskiemu. Od razu przypomina się głęboka myśl wygłoszona przez Sobola – jeszcze w Groclinie – do Sebastiana Mili: „Nie wp……. j się, jak maszyna pracuje”. Sobolewski-trener ma tyle samo pasji, co Sobolewski-zawodnik. Stolarczyk zaś nie ma wątpliwości, że z boku wiele rzeczy po prostu lepiej widać. Może to jednak tylko przygotowanie do roli menedżera w angielskim stylu? Coach uśmiecha się słysząc te porównania: – OK., ma to delikatny wspólny mianownik, ale delikatny, bo narzędzia jednak są inne. Tam jeden klub dysponuje takim budżetem, jak cała nasza liga, więc nie porównujmy jeden do jednego. W Anglii myślą tylko o tym, jak wzmocnić zespół, my musimy często główkować, jak załatać dziury.
Zimą odeszli między innymi Zdenek Ondrasek i Jesus Imaz – oni decydowali o sile ofensywnej. Wiosną odpalił Marko Kolar, więc już go nie ma w zespole, a w ataku powstała dziura. Są niby: doświadczony Paweł Brożek, raczej nie napastnik Krzysztof Drzazga, młody Aleksander Buksa, wracający do klubu Denis Bałaniuk i oczywiście uniwersalny Rafał Boguski, który strzelał gole w dwóch pierwszych sparingach (2:0 z Reprezentacją Powiatu Suskiego i 2:1 z Radomiakiem), ale komfortu brak.
– Kogo mi najbardziej brakuje w Warce i dlaczego Kolara? – pytanie nie dziwi Stolarczyka. – Liczby pokazują, jak duże ubytki ponieśliśmy zimą i latem w formacjach ofensywnych. Chodzi o gole, asysty, asysty II stopnia. Tacy zawodnicy są w cenie, szukamy więc nieustannie, ale jesteśmy na takim etapie, że naszą polityką musi być sprzedaż wypromowanych zawodników i tego nie przeskoczymy. Podobnie jak tego, że nie stać nas na transfery gotówkowe. Poruszamy się w ramach określonego budżetu. Staramy się wygospodarować środki na kontrakty, na kwoty odstępnego nie starcza. Musimy liczyć na zawodników, powiedziałbym, okazyjnych, no i zawsze być krok przed konkurencją.
34 miliony na minusie
W środę pierwszy z treningu schodził Błaszczykowski. Ćwiczy jeszcze indywidualnie, pod okiem Dyi, chce jak najszybciej wrócić na boisko po wiosennej kontuzji. Najlepiej na pierwszą kolejkę, ale gotowy – podobnie jak Maciej Sadlok – może będzie dopiero na drugą lub trzecią. Schodzi z placu z telefonem w ręku. Niedawno po raz trzeci został ojcem, chce być w kontakcie z rodziną. Jemu akurat – być może – wolno więcej, bo Kuba to nie tylko piłkarz. Po obiedzie, kiedy wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, on razem z wiślacką wierchuszką zarządu zasiadł przy stoliku do poważnych rozmów. Bo choć w klubie deklarującym zimą budżet na poziomie 23 milionów jest nieporównywalnie lepiej niż jeszcze pół roku temu, to wcale nie oznacza, że jest dobrze. Do sielanki daleko.
Stolarczyk: – Ale jest pewna stabilizacja finansowa. Tematem nie są dla nas konta bankowe, ale boisko. Szatnia nie rozmawia o przelewach, piłkarze dostają regularnie wypłaty. Ile razy zadawałem sobie pytanie: po co ja tutaj przyszedłem? Ani razu. Bałem się o klub, to naturalne, ale istotne, że w trudnym momencie wszyscy „dawali radę”. Nie było elementów rewolucyjnych, a w głowach szalonych pomysłów na egzekwowanie długów.
Poprzedni tydzień miał być dla Wisły istotny. W poprzednią środę (26 czerwca) przed sparingiem z Radomiakiem w hotelu zjawili się niemal wszyscy najważniejsi ludzie Białej Gwiazdy. Jarosław Królewski akurat przebywał w Arabii Saudyjskiej, do Błaszczykowskiego w Warce dołączyli nowy dyrektor działu skautingu Arkadiusz Głowacki, Tomasz Jażdżyński, a także Piotr Obidziński. W Warce można było usłyszeć, że Obidziński, który wówczas sprawował funkcję pełnomocnika zarządu do spraw restrukturyzacji, otrzyma nową szarżę – pełniącego obowiązki prezesa klubu (istniała też koncepcja z funkcją wiceprezesa). Miało do tego dojść, jeśli prezes Rafał Wisłocki zdecyduje się ustąpić ze stanowiska. I dokładnie taki scenariusz znalazł odzwierciedlenie w rzeczywistości.
– Klub ma ogromne zobowiązania krótkoterminowe (czym innym jest dług niewymagalny, długoterminowy na ponad 40 milionów złotych względem TS Wisła Kraków, w sumie klub winny jest wierzycielom około 80 milionów – przyp. red.) na łączną sumę 34 milionów złotych – mówi Obidziński. – Strategia wyjścia z sytuacji oparta jest na pięciu filarach. Cztery z nich mają związek z przychodami, czyli sponsorami, sprzedażą lóż na stadionie i rozwojem wokół klubu centrum biznesu, sprzedażą karnetów oraz gadżetów czy z uruchomieniem nowego sklepu internetowego, a także z odpowiednim zarządzaniem transferami. Z kolei piąty – z obsługą zadłużenia. Wisła zarabia pieniądze i gdyby nie fakt, że trzeba spłacać zobowiązania, klub wychodziłby na plus. Mamy pomysły na to, aby zarabiał więcej. Piąty filar jest tu jednak kluczowy. Musimy tak zarządzać spłatą zadłużenia, tak negocjować z wierzycielami ugody nawet z odsetkami i daty ich realizacji, aby nie przyszli do klubu po pieniądze w jednym czasie. Głównie mam na myśli największych wierzycieli, czyli Tele-Fonikę i miasto Kraków. Gdyby bowiem tak się stało, możemy się przewrócić. Utrata płynności finansowej dla Wisły jest największym zagrożeniem. Właśnie to wydarzyło się kilka miesięcy przed zimowym trzęsieniem ziemi w klubie, kiedy Wisła wpadła w spiralę, która prowadzi do podejmowania skrajnie niekorzystnych decyzji, na przykład sprzedawania zawodników poniżej wartości czy wydawania pieniędzy z przyszłych umów, bo tonący brzytwy się chwyta. Na ten moment nie musimy jednak wykonywać nerwowych ruchów. Każdą złotówkę oglądamy dwa razy i jeśli ją wydajemy, to z przeznaczeniem na długi lub na inwestycję. Wiadomo też, gdzie trafiają pieniądze z klubu. Niemniej jednak sytuacja nadal jest trudna, nie mamy zagwarantowanego rozwiązania długoterminowego. Mamy za to strategię, która pod warunkiem dobrego zarządzania, prędzej czy później wyprowadzi Wisłę na prostą.
Szóstka za ciężka
Dużo młodzieży przyjechało ze Stolarczykiem do Warki. To celowy zabieg, wynikający także z konieczności. Od przyszłego sezonu obowiązywać będzie w Ekstraklasie przepis o młodzieżowcu: przynajmniej jeden z rocznika 1998 (lub młodszy) przebywać będzie musiał na boisku. Mateusz Lis się nie łapie, największe szanse, z racji doświadczenia, ma Kamil Wojtkowski. Wiosną nie był pierwszym wyborem, teraz być może będzie musiał nim być, a przecież chyba znacznie się nie poprawił. To jest problem.
– Chcę jednak rywalizacji, bo młodzież to sinusoida. Mam już za sobą okres debiutów – podkreśla trener. – Ci wszyscy młodzi, którzy są tu ze mną, zostali już piłkarsko „rozdziewiczeni”, każdy zdążył zadebiutować w Ekstraklasie. Czy są gotowi na nowe wyzwania? Tak, ale z tolerancją popełnienia błędu. Czy w ogóle podoba mi się idea z obowiązkowym młodzieżowcem? Nie jestem jej zwolennikiem, bo niszczymy element rywalizacji. Poza tym zaczynają krążyć szalone sumy za młodzieżowca. Przebijamy się z innymi klubami kwotowo. Chłopak dostaje wypłatę ponad stan, na przykład o 10 tysięcy złotych za wysoką. Coś się może zadziać niedobrego w głowie. Lepiej nagradzać kluby finansowo za korzystanie z młodzieży i pchać środki w kierunku akademii. W Szczecinie odwiedził nas trener młodzieżowej drużyny Herthy Berlin. Zapytałem go, kiedy w Niemczech zrobiono największy postęp w szkoleniu? Odparł, że w momencie certyfikacji akademii, za którą poszły duże pieniądze, a za nimi w końcu jakość.
Stolarczyk liczy, że mimo wszystko ta jakość pojawi się również w zespole Białej Gwiazdy. Nie brak jednak żartobliwych opinii, że gdyby on sam, wraz ze współpracownikami – Mariuszem Jopem, Głowackim, Sobolewskim, Kazimierzem Kmiecikiem, wyszli na minimecz dwa razy po 10 minut, krakowską młodzież szybko by poprzestawiali.
Szeroki uśmiech trenera: – Tak mówią? To ja powiem tak: raz na jakiś czas mamy oldbojowe poniedziałki, ale kiedy patrzę z boku na naszą grę, to oczy faktycznie chcą, ale cała reszta nie daje rady. To jest fajne w opowieściach o starych czasach. Dziś pewnie nikogo byśmy nie przestraszyli… Natomiast w klubie niewątpliwie wciąż panuje duch tego, co działo się przed laty, wciąż jest aura. Musimy jednak zbudować nowy, mocny fundament. Chodzi mi właśnie o pracę z młodzieżą. Jeśli akademia ma budżet i funkcjonuje dobrze, to na pewno pojawią się zawodnicy w pierwszym zespole. Nasza akademia ma określone problemy, choćby z bazą treningową. Dlatego staramy się jak najwięcej zespołów przenieść do Myślenic; żeby młodzież miała dobre warunki, a ja pełną wiedzę o tejże młodzieży.
– A ja z innej beczki: młodzież jest dziś zupełnie inna, to grupa ludzi świadomych, pewnych siebie, niekoniecznie zahukanych – dopowiada Krzoska. – Nie zapominają języka w gębie. Kiero, podaj torbę? No nie, aż tak to może nie, bo wiedzą, że byłaby kontra. Czasem trzeba ich lekko utemperować. Choćby wówczas, kiedy wybierają numery. Zdarzało się, że któryś chciał „siódemkę”, która po Sobolu była niezagospodarowana. Tłumaczyłem takiemu, zastanów się, ten numer naprawdę sporo waży.
Najdłużej musiał tłumaczyć Lucasowi Guedesowi. Młody Brazylijczyk w końcu odpuścił i wziął 25, po ojcu, ale numer Clebera seniora też okazał się za ciężki. To było jednak kilka lat temu. Teraz „siódemkę” przejął Michał Mak. Tyle że wziął po Sławomirze Peszce, więc będzie mu łatwiej. Na szczęście większość wiślackiego narybku rozumie pewne sprawy, więc jak dotąd „szóstka” Głowackiego leży nietknięta.
Główka buduje struktury
W planie na środę prócz sparingu była wieczorna integracja połączona z chrztem nowych w drużynie. Nie tylko zawodników, ale także członków sztabu. – Nie wnikam w program kulturalno-oświatowy, to ustala szatnia i trener, ale spodziewam się karaoke. Zapewniam, że konieczność występu publicznego przed grupą czterdziestu facetów, to nic przyjemnego i dla niejednego będzie to cięższa próba niż mecz ligowy – mówi kiero. Jego nie rusza już nic. Dziesiąty sezon kierownikuje drużynie Białej Gwiazdy. Wcześniej miał krótką przerwę, a jeszcze wcześniej zaliczył trzy lata w roli rzecznika prasowego. Jeśli w polskich klubach są ludzie-instytucje, to z takim przypadkiem mamy do czynienia w Krakowie. Wiślacki staż Krzoski jest porównywalny ze stażem Głowackiego lub Brożka. Większy ma tylko Kazimierz Kmiecik, który aktywnie uczestniczy w treningach. Sylwetka dziś 68-letniego, byłego króla strzelców Ekstraklasy, do pozazdroszczenia. Młodzi patrzą i się uczą, historię znają, przynajmniej powinni, bo właśnie mija 45 lat od trzeciego miejsca na świecie i medalu, który Kmiecik jako członek kadry Kazimierza Górskiego wywalczył na mundialu w RFN.
No więc kierownika, jako się rzekło, nie rusza nic. Nie wnika w pewne tematy, żartuje, że jest na takim etapie, że musi wiedzieć tyle, ile trzeba – nie za mało, nie za dużo. Strategię zostawia innym. Nowi zawodnicy? – Przyjdą, to będą, dam im numer, zapakuję do autokaru, przydzielę do pokoju, oprowadzę po klubie – mówi. Na razie z tych nowych, to prócz wracających z wypożyczeń, pojawili się David Niepsuj, Rafał Janicki i wspomniany Mak.
– O, cześć dyrektor – Brożek reaguje na widok Głowackiego. Główka nie jest już co prawda dyrektorem sportowym, ale szefem wiślackiego skautingu. To była zresztą jego inicjatywa. Wolał się zaangażować w budowanie nowej komórki, wynajdywanie zawodników, którzy mogą się Wiśle przydać. Funkcja dyrektora sportowego wymagała innej specyfiki pracy. Musiał rozmawiać o kwestiach finansowych, negocjować wysokość kontraktu, nierzadko ze starymi kumplami. To było dla niego mało komfortowe. Za kilka lat, kiedy „wyginą dinozaury” będzie mu łatwiej, o skrupułach zapomni, a w tej chwili pochłonął go skauting. Na ten odcinek położono większy, także finansowo, nacisk. Głowackiemu pomagają Mariusz Kondak i Kamil Moskal, syn Kazimierza – kolejny przykład modelu dużej wiślackiej rodziny zgodnie, z którym funkcjonuje klub z Reymonta. W nowej koncepcji pionu sportowego rolę dyrektora sportowego spełniać ma komitet sportowy tworzony przez Stolarczyka, dział skautingu, przedstawicieli zarządu oraz delegatów Rady Nadzorczej.
Zrzucanie winy
Starsi: Błaszczykowski, Marcin Wasilewski i Brożek trzymają się blisko siebie, młodzież tworzy własny krąg zaufania. Niektórzy pewnie do końca nie oswoili się jeszcze z myślą, że są „kolegami z pracy” Brozia czy Wasyla. Dla 15-letniego Daniela Hoyo-Kowalskiego to był szok, gdy do Krakowa przyjechał Błaszczykowski, wpadł na pierwszy trening i wybrał partnera do ćwiczeń w parach.
– Kuba zapytał kto jest najmłodszy, więc padło oczywiście na mnie. Byłem szczęśliwy, lekko przejęty, ale wstydu chyba nie było – opowiada młody obrońca, który dopiero co pomyślnie złożył egzaminy gimnazjalne. Pokazał się z niezłej strony wiosną, kiedy plaga absencji zdziesiątkowała wiślacką defensywę, lecz teraz może być mu trudniej. Lada chwila wróci Sadlok, Wasilewski niczym dobry czołg zdaje się nie zacinać, a przyszedł jeszcze między innymi Janicki, który dwa ostatnie sezony spędził w Lechu. Nie był to okres dla piłkarza zbyt udany. Kolejorz nie zdecydował się na przedłużenie jego wypożyczenia lub transfer definitywny z Lechii, z kolei drogę powrotną do Gdańska zamknął mu Piotr Stokowiec, nie widząc go w pierwszym zespole.
– Decyzja mogła być więc tylko jedna, rozwiązałem ważny jeszcze przez rok kontrakt za porozumieniem stron. Tam gdzie cię nie chcą, nie będę się pakował – mówi Janicki. – Nie tylko Wisła mną się interesowała, ale telefon od trenera Stolarczyka przekonał mnie do przenosin do Krakowa.
Czy gra przy Reymonta okaże się punktem zwrotnym w karierze piłkarza? Kilka lat temu Janickiemu przyglądał się ówczesny selekcjoner reprezentacji Polski Adam Nawałka – otrzymał nawet powołanie do kadry narodowej. Piłkarz deklarował, że jeśli opuści Gdańsk, najprawdopodobniej wybierze kierunek zagraniczny, zresztą trafił pod lupę klubów spoza Polski. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś poszło nie tak.
– W Poznaniu najłatwiej było winę zrzucić na zawodników. Zarząd odwracał uwagę od siebie, natomiast o tym, co naprawdę działo się wewnątrz klubu, nikt nie wie i zapewne się nie dowie – tajemniczo mówi nowy nabytek Białej Gwiazdy. – Już w grudniu dochodziły do nas głosy, że większość zawodników, którym kończą się kontrakty z Lechem, pożegna się z klubem. Na każdy mecz wychodziliśmy, żeby wygrać, jesteśmy profesjonalistami, niemniej nie da się tej informacji zupełnie wymazać z pamięci. Nie wszyscy mieli przygotowany scenariusz na to, co zdarzy się po 30 czerwca, gdy kontrakty przestaną obowiązywać. Podejrzewam, że w Poznaniu do tej pory żałują też, iż w klubie nie ma Nenada Bjelicy. Uważam, że każdy dołożył cegiełkę do słabego sezonu Lecha, nie tylko piłkarze.
Przytłaczanie inwestorów
Wracając do filarów funkcjonowania klubu, to wbrew pozorom sprawnie działa ten transferowy. Biała Gwiazda dysponuje ograniczonymi środkami, ale jeśli pojawi się możliwość bezgotówkowego pozyskania perspektywicznego zawodnika, którego wymagania płacowe mieszczą się w widełkach wyznaczonych przez klub, znajdą się również fundusze na sfinansowanie operacji. Z pożyczek na tak zwany rozwój sportu w klubie, które udzielane są Wiśle przez grupę partnerską złożoną z lokalnych, ale nie tylko, biznesmenów. Mówiąc wprost – grupa pożycza klubowi pieniądze na opłacenie kontraktów zawodników w ramach wspólnego przedsięwzięcia inwestycyjnego.
– Jeżeli zajdzie potrzeba, mamy gwarancję, że będziemy dysponować niedużymi pieniędzmi. Rozwój sportowy pozyskanych zawodników pozwoli nam na ich wytransferowanie, co z kolei przełoży się na spłatę pożyczek grupie partnerskiej, a także części całego długu klubu – tłumaczy Obidziński. – Zakładając, że nie pozyskamy inwestora, a każdy z filarów uda się zrealizować w trzydziestu procentach, Wisła wyjdzie z najpoważniejszych, krótkoterminowych długów w ciągu około siedmiu lat. Jeśli wskaźnik wzrostu w filarach będzie wyższy, nastąpi to szybciej.
A propos inwestora – klub z dużą częstotliwością podpisuje umowy NDA (non-disclosure agreement, umowa poufności przekazywanych danych). Tak było również w zeszłym tygodniu, kiedy na horyzoncie pojawił się poważny podmiot, chcący dowiedzieć się więcej o sytuacji i strategii rozwoju klubu. W dodatku został przyprowadzony do klubu przez uwierzytelnionego pośrednika z dobrą historią sprowadzania zagranicznego kapitału do Polski. Wcześniej na Reymonta pukali w większości mniej znaczący gracze, co nie zmienia faktu, że gdy dochodzi do rozmów o szczegółach, potencjalnych inwestorów przytłacza ogrom problemów Wisły. I wcale wysokość zadłużenia nie jest tu decydująca. Klub funkcjonuje w trudnym otoczeniu biznesowym – w relacjach z Krakowem doszło do klinczu. Dochodzi do tego choćby umowa z gminą Myślenice. Gmina wybudowała bazę treningową – Biała Gwiazda regularnie tam ćwiczy, ale też regularnie ją spłaca. Tyle że za sześć lat, gdy uiszczona zostanie ostatnia rata, środki na ten cel zabezpieczone są cesją z przelewów z Ekstraklasy SA, ośrodek przejdzie na własność… gminy Myślenice. A w tym wszystkim jest przecież jeszcze nieaktualna, na szczęście, historia z szemranymi postaciami panoszącymi się w klubie. To wszystko nie maluje dobrego obrazu Wisły przed inwestorami.
– Wisła jest na etapie udowadniania na rynku, że jakość zarządzania klubem stoi na wysokim poziomie i że jest w stanie doprowadzać podjęte projekty do końca. Gdy dla rynku będzie to namacalne, uwierzy w nasze wyceny. Nie oddamy klubu niesprawdzonym osobom, bo skończy się to porażką jak kilka miesięcy temu. Oczekujemy od inwestora gwarancji, że Wisła poradzi sobie z określonymi sytuacjami – mówi Obidziński. – Poważni ludzie przyglądają się zmianom w Wiśle, obserwują, w którą stronę klub będzie zmierzał. Jeśli nabiorą przekonania, że można wyjść z zadłużenia, inwestor się pojawi. Jestem o tym przekonany, potencjał Wisły jest ogromny. Natomiast najpierw to my musimy podołać sytuacji. Mamy pomysł, jak to zrobić, ale czy przy takich długach na sto procent mogę powiedzieć, że podołamy? Nie, zawsze będzie istniało ryzyko, że coś pójdzie niezgodnie z planem. Minimalizujemy je jednak. Mamy w rękach akcje klubu, wiadomo do kogo Wisła należy, uzyskaliśmy licencję na grę w Ekstraklasie z minimalnym nadzorem finansowym, wiadomo kto stoi za sterami klubu, na lożę prezydencką przychodzi elita Krakowa. Niemniej dotychczas nie pojawił się inwestor, który dawałby większą gwarancję wyprowadzenia klubu na prostą, niż przyjęta przez nas strategia.
PRZEMYSŁAW PAWLAK, ZBIGNIEW MUCHA