Wielkie projekty, małe efekty
Modne słowo projekt zbyt często służy tylko do gry na czas. Wiele się nim obiecuje w bliżej nieokreślonej przyszłości. I tym samym zapewnia sobie alibi, bo ewentualne fiasko zawsze można wytłumaczyć, że wystarczyło trochę dłużej poczekać i byłoby dobrze.
TOMASZ LIPIŃSKI
To również imię głównego bohatera każdego lata. Brzmi dumnie i mądrze, w przeciwieństwie do zwykłej zmiany trenera, dyrektora czy właściciela. Jednak przeważnie nic więcej za nim nie stoi. Poza większym rozczarowaniem na koniec.
W którą część Półwyspu Apenińskiego nie zapuścić żurawia, tam rodzą się – niektóre gładko, inne w bólach – i powoli dojrzewają nowe projekty. W Juventusie pod patronatem Maurizio Sarriego szykują się do wspinaczki na europejski Olimp. W Interze za kreślenie lepszej przyszłości wziął się Antonio Conte. W Milanie odeszli od koncepcji z przyuczaniem do zawodu swoich byłych piłkarzy i wzięli człowieka z zewnątrz, który na trenerce zjadł zęby. Roma postanowiła dać szansę przedstawicielowi drugiej części Półwyspu Iberyjskiego, skoro na Hiszpanach się zawiodła. Do Florencji z Ameryki przyleciała nowa władza. Z większych klubów na względną kontynuację zdecydowali się w Napoli i Lazio.
Dobre, ale nie do końca
W kończącej się drugiej dekadzie XXI wieku w Serie A choć sypnęło projektami, to żaden nie okazał się do końca spełniony i w pełni udany. A w obronie tej tezy staną dwa fakty. Po pierwsze – szykuje się pierwsza dziesięciolatka w historii europejskich pucharów, w której włoski przedstawiciel nie zdobył choćby jednego trofeum, po drugie – nigdy wcześniej liga nie została tak bardzo zdominowana przez jeden klub. Juventus pożarł 16 pucharów, cała reszta nie zdechła z głodu dzięki skromnym 10 kąskom łaskawie pozostawionymi przez króla lwa z Turynu.
Oczywiście to nie tak, że bez segregacji wszystko należy wyrzucić do kosza. Były cztery projekty, które zbliżyły się do ideału. Prawie się o niego otarły. Juventus z trenerem Conte za kierownicą wyjechał z tunelu i następnie zostawiał wszystkich coraz bardziej w tyle. Kiedy za prowadzenie wziął się Massimiliano Allegri, utrzymał pole position w Serie A i w wyścigach po Europie dwa razy przegrał o grubość opony. Sarri wpuścił do Neapolu świeże powietrze. Oddychało się nim prawie tak samo lekko i przyjemnie, jak za czasów Diego Maradony, ale tym razem nie udało się przegonić Starej Damy. I wreszcie Atalanta, która stała się pieszczoszkiem całego narodu. Jej szkoleniu, wyszukiwaniu talentów, odwadze w stawianiu na młodzież wszyscy przyklaskują i z niekłamanym podziwem, a nawet zazdrością patrzą jak zarabianie milionów na transferach idzie w parze z osiąganiem coraz ambitniejszych celów. Liga Mistrzów na San Siro w roli gospodarza to przecież nie miało prawa zdarzyć się nawet w bajce, a taka rzeczywistość zastanie klub z Bergamo w sezonie 2019-20.
Być może jakiś z dopiero co rozpoczętych projektów jeszcze zdąży zostać wpisany w tej dziesięciolatce na chlubną listę, być może nawet znajdzie się na niej na pierwszym miejscu. Jednak znając życie, możemy przewidzieć marny i szybki koniec dla większości. Pospieszne wycofywanie z dalekosiężnych planów, wdrażanie awaryjnego planu B lub powrót do punktu wyjścia – takich przykładów również co najmniej cztery przyniosła kończąca się dziesięciolatka. Miało być pięknie, a wyszło słabo.
Tylko kopie
To był 2011 rok, kiedy przygniecioną ciężarem dźwigania Romy i ledwo już dyszącą rodzinę Sensi uwolnili Amerykanie. Zagraniczni pionierzy w Serie A. Na początek mieli genialny w swojej prostocie pomysł do zrealizowania. Być może tych kilku dżentelmenów z USA z Thomasem di Benedetto dziwiło się, jak głupi musieli być ci makaroniarze, że wcześniej nie wpadli na coś tak oczywistego i nie aż tak drogiego w realizacji. Kto grał wtedy najpiękniej w Europie? Barcelona Pepa Guardioli ma się rozumieć. Oczywiście nie stać ich było na oryginał trenera, ani tym bardziej na Leo Messiego, ale starannie wykonane kopie też mogły spełnić swoje zadanie. I dawaj z Barcelony B ściągnęli Luisa Enrique, który dopiero co zajął z nią nieosiągalne wcześniej ani później trzecie miejsce w Segunda Division, a wraz z nim zatrudnili utalentowanych naśladowców tiki-taki: Fernando Gago, Jose Angela, Simone Kjaera, Miralema Pjanicia, Bojana Krkicia, Erika Lamelę i paru innych.
Marzenia szybko zderzyły się z rzymską rzeczywistością. Na dzień dobry Enrique miał problem z asystentem, którym miał być Ivan de la Pena. Musiał jednak porzucić ten pomysł, gdyż piłkarska przeszłość w Lazio była pigułką nie do przełknięcia dla kibiców Romy. Na domiar złego hiszpański trener szybko pożegnał się z europejskimi pucharami. W eliminacjach za silny okazał się Slovan Bratysława. Po tym trzęsieniu ziemi później następowały nie mniej silne wstrząsy wtórne. Co się uspokoiło, to znów telepnęło. Niedoświadczony trener nie umiał znaleźć stabilnego gruntu. Narastały konflikty w drużynie: raz Pablo Osvaldo pobił się w szatni z Lamelą, innym razem za spóźnienie na zbiórkę na trybuny odesłany został Daniele de Rossi, a to były tylko te wydarzenia najgoręcej komentowane w tamtym sezonie. Do mety włoska Barcelona doczłapała na 7 miejscu z 16 porażkami w 38 kolejkach i po raz pierwszy od piętnastu lat nie zakwalifikowała się do europejskich pucharów. Hiszpan ujął się honorem, uznał, że to on zawalił i z rocznym wyprzedzeniem rozwiązał kontrakt. Amerykanie zwiesili nos na kwintę.
Bez serca i z kagańcem
W tym samym czasie coraz mocniej gotowało się w Interze. Massimo Moratti gonił w piętkę. Zdobycie potrójnej korony w 2010 roku odbijało się czkawką w kolejnych sezonach. Nie stać go było na branie kolejnych kredytów na kolejne transfery i pod hipotetyczne sukcesy. A roszczenia kibiców nie malały. Z ulgą sprzedał więc rodzinny interes Erickowi Thohirowi, co nastąpiło w listopadzie 2013 roku, zostawiając mu trupy w szafie. Indonezyjczyk przywitał się 20-milionowym transferem Hernanesa, ale przed rozpoczęciem sezonu 2014-15 na fajerwerki już nie mógł sobie pozwolić. Działania ponad stan poprzednika nałożyły na Inter transferowy kaganiec z napisem finansowe fair play. A na domiar złego szatnię opuściło argentyńskie wierne wojsko: Javier Zanetti, Walter Samuel, Esteban Cambiasso i Diego Milito. Pozostało chwytanie się okazji i wypożyczenia. Na tej zasadzie trafili Nemanja Vidić, Yann M’Vila, Dodo i Osvaldo.
Walter Mazzarri niczego specjalnego z nich nie ulepił, więc powrócił Roberto Mancini, który dla ratowania sezonu otrzymał Lukasa Podolskiego i Xherdana Shaqiriego. Skrzydeł nie dodali i 8 miejsce było tragedią. W kolejnym sezonie Indonezyjczyk również musiał się mocno gimnastykować i najpierw sprzedać, żeby kupić. Patrząc na same nazwiska, jak Miranda, Murillo, Telles, Kondogbia, Ljajić, Melo, Perisić czy Jovetić nawet przyzwoicie mu to wychodziło. Czwarte miejsce kompromitacją nie było, ale dystans dzielący do Juventusu już tak. Czerwiec 2016 skończył męczarnie technokraty Thohira, który nie potrafił wyjść z roli dyrektora korporacji i któremu wyraźnie brakowało serca do pełnienia tej misji. Sprzedał 70 procent akcji Zhangowi Jindongowi, a w styczniu pozbył się pozostałych 30.
Nie do obrony
W międzyczasie w Rzymie w samodzielnej władzy rozsmakował się James Pallotta, który też zdradzał słabość do Hiszpanii. Wyszło mu, że skoro w takiej Sevilli kupują tanio, sprzedają drogo, co absolutnie nie przeszkadza w wygrywaniu znaczących trofeów, to warto pójść tą ścieżką. I że wystarczy kupić tamtejszego przewodnika. Był kwiecień 2017 roku, kiedy legendarny Monchi pojawił się w Wiecznym Mieście. Miał zaprowadzić porządek, wywołał wielki chaos.
Jeśli by chcieć w Rzymie wytoczyć dziś proces Monchiemu, to nie znaleźlibyśmy tam jednej osoby (chyba że kibica Lazio), która na ochotnika wystąpiłaby w roli jego adwokata. Musiałby zostać przydzielony ktoś z urzędu. Jak już mu się coś udało, to niechcący – na przykład Nicolo Zaniolo, który trafił z Interu w ramach rozliczeń za Radję Nainggolana. Przez dwa lata wydał ponad 230 milionów i niczego nie zbudował. Zostawił drużynę w całkowitej rozsypce na 5 miejscu. Zastał na 2. Narobił obietnic, których nie dotrzymywał. Jednego dnia mówił, że jedyne co Roma musi to wygrywać, a nie sprzedawać, następnego podpisywał się pod odejściem Mo Salaha, Antonio Rudigera, Alissona Beckera, Nainggolana i Kevina Strootmana. Trudno o celniejszy strzał w kolano niż ogłoszenie na swojej pierwszej konferencji prasowej informacji o zakończeniu kariery przez przymuszonego do tego faktu Francesco Tottiego. W transferach do klubu albo zawodził go słynny nos, albo nie czuł pulsu i rzeczywistych potrzeb drużyny. Sprowadzenie takich piłkarzy jak: Hector Moreno, Rick Karsdorp, Maxime Gonalons, Ivan Marcano, Robin Olsen, Patrick Schick (za 42 miliony euro) i Javier Pastore można by nawet potraktować jako umyślną działalność na szkodę firmy. W Sevilli powitali go z otwartymi szeroko ramionami i tytułem: Wraca Lew. W Rzymie wyszedł na osła.
W Milanie ta dekada upływa pod znakiem ciągłych przetasowań i przedziwnych eksperymentów. Jednak jeden przebił wszystkie, nawet w skali krajowej, bo pokazał, jak można kupić wielki klub, nie mając pieniędzy. Tej sztuki, a raczej przekrętu dokonał Chińczyk Li Yonghong. Rozmowy między nim a przedstawicielami Silvio Berlusconiego trwały ponad rok, prześwietlano się wzajemnie, audytowano, przedstawiono wszelkiego rodzaju gwarancje i w kwietniu 2017 roku zawarto porozumienie. Ruszyła bizantyjska kampania transferowa. Leonardo Bonucci, Andre Silva, Nikola Kalinić, Hakan Calhanoglu, Franck Kessie, Andrea Conti, Ricardo Rodriguez, Lucas Biglia, Mateo Musacchio kosztowali ponad 200 milionów euro. Nie wiadomo, kto płacił, skąd wziął pieniądze i czy nie były one wirtualne. Z pewnością Chińczyka nie było na to stać. Jego golizna wychodziła na światło dzienne, kiedy zbliżał się termin spłaty kredytu o łącznej wysokości 303 milionów zaciągniętego w funduszu Elliott Management Corporation. Pierwszy termin minął, później kolejne, wreszcie Amerykanie przejęli Milan i do dziś nim zarządzają. W międzyczasie oczywiście szukają wiarygodnego kupca. W takiej sytuacji, nie ma co się czarować, trudno o jakiekolwiek długofalowe projekty.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (31/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”