Wielcy przegrani z Linzu. Z nieba do piekła
Przed pandemią LASK Linz był liderem ligi austriackiej i miał szansę na zdobycie krajowego pucharu. Żadnego trofeum jednak nie wywalczył, dublet trafił do Red Bulla Salzburg.
ZBIGNIEW MROZIŃSKI
Już 5 marca LASK stracił szansę na zdobycie Pucharu Austrii, bo w 1/2 finału przegrał 0:1 z Salzburgiem. Trzy dni później w Bundeslidze zespół z Linzu wygrał 1:0 z Hartbergiem i po sezonie zasadniczym zajmował pierwsze miejsce w tabeli, mając sześć punktów przewagi nad Red Bullem. Natomiast 12 marca w pierwszym meczu 1/8 finału Ligi Europy przegrał u siebie aż 0:5 z Manchesterem United, na co z pewnością miało wpływ to, że z powodu nasilającego się koronawirusa gospodarze musieli zagrać bez udziału swoich kibiców, a wiadomo jak wielką rolę odgrywa pomoc publiczności w przypadku tak renomowanego rywala jak Czerwone Diabły. Inna sprawa, że piłkarze LASK nie wytrzymali też chyba fizycznie, bo dwa ostanie gole stracili w doliczonym czasie.
Wtedy jednak nikt nie przypuszczał, że na następny mecz o stawkę ze względu na epidemię koronawirusa trzeba będzie poczekać aż do 3 czerwca. Piłkarze LASK przystąpili do wznowionych rozgrywek w fatalnych nastrojach, zostało im bowiem odjęte 12 punktów za nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa wynikających z zagrożenia COVID-19 i zespół spadł na drugie miejsce. Jednak przed fazą play-off liczbę punktów w Austrii dzieli się na dwa, więc kara zmalała tak naprawdę do sześciu punktów, a po odwołaniu klubu już w trakcie rundy mistrzowskiej dwa punkty LASK-owi oddano.
– Gdy pozwolono już na treningi w grupach, ale przy zachowaniu odpowiedniego dystansu, piłkarze LASK zostali przyłapani na tym, że trenowali bez żadnych ograniczeń – mówi Adam Kensy, były piłkarz i trener tego austriackiego klubu. – Sprawa wyszła na jaw, bo ktoś na obiekcie, gdzie trenowali, zamontował kamery. Zrobiła się duża afera, bo gdzie etyka i zasady fair play. Zespół z Linzu został ukarany odjęciem punktów i utracił pozycję lidera.
W pierwszych czterech meczach po wznowieniu rozgrywek LASK wywalczył zaledwie punkt. Następne trzy spotkania wygrał, a kolejne trzy przegrał – na zakończenie aż 0:3 z mającym już zapewniony tytuł mistrzowski Red Bullem. Gdyby wygrał, zająłby trzecie miejsce, a tak wylądował na czwartej pozycji i dlatego zamiast awansować bezpośrednio do Ligi Europy, będzie grał w III rundzie kwalifikacji.
– Po wznowieniu rozgrywek zespół LASK wcale nie grał źle, ale opuściło go szczęście – kontynuuje były reprezentant Polski. – Zawodnicy nie mogli trafić do siatki piłką, która odbijała się od słupków, więc zaczęli tracić punkty. Przede wszystkim w klubie nie wytrzymano ogromnej presji związanej z wielką szansą na wywalczenie tytułu mistrzowskiego. Na dodatek szefowie klubu weszli w konflikt z władzami federacji, grozili, że będą odwoływać się w sądzie. Doszło do nieporozumień między zawodnikami a trenerem Valerienem Ismaelem, którego zresztą zwolniono po zakończeniu rozgrywek. Chyba było trzeba znaleźć kozła ofiarnego. Okazało się, że zespół był przeciwko Francuzowi, chociaż wcześniej nic takiego nie było słychać. Chwalono go raczej za świetne rotowanie składem, co przynosiło sukcesy nie tylko na krajowym podwórku, ale i przez długi czas dawało dobre rezultaty w rozgrywkach europejskich.
Rok temu, jako wicemistrz Austrii w sezonie 2018-19, LASK wystartował w kwalifikacjach Ligi Mistrzów i w III rundzie wyeliminował FC Basel. Mimo że w play-offach nie dał rady FC Brugge, to potem przystąpił do Ligi Europy. W grupie wyprzedził Sporting Lizbona, PSV Eindhoven i Rosenborg Trondheim, a w tym roku w 1/16 finału okazał się lepszy od AZ Alkmaar. Czeka go jeszcze 5 sierpnia rewanż w 1/8 finału z Manchesterem United, ale po porażce 0:5 w pierwszym spotkaniu szanse na awans są tylko teoretyczne. Na dodatek austriacki zespół zagra już pod wodzą nowego szkoleniowca.
– Dla mnie dużym zaskoczeniem jest osoba nowego trenera LASK – podsumowuje Kensy. – Został nim Dominik Thalhammer, który działa w zawodzie już długo, z tym że przez ostatnie dziesięć lat był selekcjonerem żeńskiej reprezentacji Austrii. Podobno jednak w klubie już od dawna myślano o jego zatrudnieniu. Szkoda, że tak to się potoczyło, bo taki sezon może się szybko nie powtórzyć w przypadku LASK. Przecież zaledwie trzy lata temu zespół wrócił do Bundesligi, a na mistrzostwo Austrii czekają w klubie już od 55 lat. Zresztą wtedy wywalczyli krajowy dublet.
Kryzys LASK bezwzględnie wykorzystał Salzburg, który znowu został mistrzem Austrii. Red Bullowi nie zaszkodziło odejście w przerwie zimowej kilku czołowych piłkarzy – norweski napastnik Erling Haaland za 20 milionów euro poszedł do Borussii Dortmund, jego kolega z ataku Japończyk Takumi Minamino za 8,5 miliona do Liverpoolu, natomiast chorwacki obrońca Marin Pograncić za 9 mln przeszedł do Wolfsburga. Po przerwie ligowej spowodowanej pandemią Salzburg nie przegrał żadnego meczu ligowego, ośmiokrotnie wygrał i dwa razy zremisował. W połowie lipca zdążył już zarobić na transferze kolejnego zawodnika, bo za 15 milionów euro oddał do RB Lipsk koreańskiego napastnika Hwang Hee Chana.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 31/2020)