Przejdź do treści
Weź siódemkę i pociągnij ten zespół

Polska Ekstraklasa

Weź siódemkę i pociągnij ten zespół

Kiedy ostatnie powołania wysyłał Jerzy Brzęczek, otrzymał nominację, lecz z udziału w zgrupowaniu wykluczyła go kontuzja. Paulo Sousa pierwotnie nie widział Jakuba Kamińskiego w drużynie – zdaniem wielu byłby największym nieobecnym w reprezentacji Polski na wrześniowe mecze eliminacji mistrzostw świata. Portugalczyk jednak ostatecznie powołał młodzieżowca.



Czy wychodzi pan z założenia, że wychowanek powinien opuszczać Lecha, mając w dorobku trofeum?
To rozwiązanie idealne, ale trudne do realizacji – mówi Kamiński. – Żeby tak było, Lech musiałby właściwie co sezon sięgać po mistrzostwo. Priorytetem jest rozwój zawodnika, a w naszej lidze, po osiągnięciu pewnego pułapu, już nie da się robić postępów.

Jak reaguje pan na informacje o ofertach, coraz to wyższych, składanych przez zagraniczne kluby?
Podchodzę do tematu spokojnie, chociaż takie doniesienia wywołują pewną ekscytację. Skoro pojawiają się oferty, znaczy, że dobrze wykonuję swoją pracę i zachodnie kluby to dostrzegają. Kiedy ktoś przedstawia ciekawy projekt, warto nad nim usiąść, zastanowić się, rozważyć plusy i minusy. Składa się na to wiele czynników. Jeśli o mnie chodzi, jestem gotowy, żeby zrobić kolejny krok w karierze.

Pierwsze skojarzenie z rozgrywkami 2020-21?
Liga Europy. Mimo że zajęliśmy ostatnie miejsce w grupie, to była świetna przygoda. Zapracowaliśmy na nią i nikt nam tego nie zabierze. Dostaliśmy się do fazy grupowej w efektowny sposób, prezentując grę, jakiej dawno nie pokazywał żaden polski zespół na arenie międzynarodowej. Możemy być z tego dumni.

Co pan czuł, oglądając cały mecz w Lizbonie z perspektywy ławki rezerwowych?
Zagrać na Benfice to byłaby piękna sprawa, ale musiałem zadowć się samym pobytem na stadionie. Wracałem wówczas po kontuzji, byłem gotowy, żeby wystąpić. Nie czułem żalu z tego powodu, przynajmniej grałem w pierwszym meczu przeciwko portugalskiemu zespołowi.

Był pan jednym z kilku zawodników, którzy po zwolnieniu publicznie podziękowali Dariuszowi Żurawiowi.
Nie będę ukrywał, że trener Żuraw jest dla mnie jak piłkarski ojciec: postawił na mnie, dał szansę gry w Ekstraklasie, pozwolił zadebiutować w pierwszej drużynie. Za to zawsze będę mu wdzięczny. Miałem tylko 17 lat, a od tamtej pory cały czas byłem blisko podstawowego składu. W premierowym sezonie występowałem na boku obrony, potem na skrzydle, prezentowałem dobry poziom, chyba odpłaciłem za zaufanie. Trener wiedział, że może na mnie liczyć. Pod jego wodzą pokazałem się szerszej publiczności, ma duży udział w tym, że dzisiaj nie jestem postacią anonimową.

Jak trener Maciej Skorża przekształcił waszą codzienną pracę?
Każdy szkoleniowiec wprowadza do szatni swoje zasady, u nas także pewne rzeczy zmieniły się względem tego, co było za trenera Żurawia. Pozytywnie przyjęliśmy te reguły, dzięki czemu mamy bardzo dobrą atmosferę w zespole. Wszyscy bez wyjątku jesteśmy skoncentrowani na osiągnięciu celu i jeżeli dalej będziemy pracować tak, jak do tej pory, na koniec sezonu możemy mieć powody do radości.

Przed sezonem zmienił pan numer. Czy za wyborem siódemki kryje się jakaś historia?
Często grywałem z siódemką, czy to w juniorach Lecha, czy w kadrach młodzieżowych. Poprzednio ten numer należał do Kamila Jóźwiaka. Kiedy odchodził do Derby County, powiedział: Kamyk, weź siódemkę i pociągnij ten zespół. Kamil zaczął z nami ubiegły sezon, więc jeszcze nie mogłem zmienić numeru. Przejąłem go, gdy tylko nadarzyła się okazja.

Ale to nie numer na koszulce jest źródłem pańskiej dyspozycji w początkowej fazie sezonu.
Kluczowe było to, że… poleciałem na wakacje. Przed poprzednim sezonem przerwa była krótka, trzeba było gonić, nadrabiać stracony czas. To był bardzo intensywny okres, ze względu na europejskie puchary graliśmy co trzy dni. Dopiero teraz mogłem oczyścić głowę, aby później w pełni skupić się na nadchodzących wyzwaniach.

W jakim stopniu na ten mocny start wpłynęła chęć zrehabilitowania się za poprzednie rozgrywki?
Jest mi wstyd za miniony sezon. Zwłaszcza mnie, jako wychowankowi klubu, zależy na udowodnieniu, że był to tylko wypadek przy pracy. Obecne rozgrywki są szczególne, ponieważ stulecie obchodzi się tylko raz. Każdy z nas stoi przed szansą, aby zapisać się w historii Lecha. Gramy o mistrzostwo. Mamy na tyle silny zespół, żeby zdobyć tytuł.

Odczuł pan zmianę roli w drużynie, przeobrażenie z młodego-zdolnego w jedną z wiodących postaci?
Zdaję sobie sprawę, jakie są wobec mnie oczekiwania i nie boję się ich, zamierzam im sprostać. Sam mam wobec siebie wymagania – stale podnoszę sobie poprzeczkę, to już mój trzeci sezon w Ekstraklasie, muszę być wyróżniającym się piłkarzem w skali całej ligi. Nie chcę być w Lechu tylko młodzieżowcem, ale liderem, który zdobywa bramki, zalicza asysty, decyduje o losach spotkań. Wiedziałem, że jak drużyna będzie właściwie pracować na boisku, to i ja będę dobrze wyglądać. Moja aktualna dyspozycja to również zasługa wysokiej formy reszty chłopaków.

Czy remis z Radomiakiem paradoksalnie nie wyszedł Lechowi na dobre? Wygląda to tak, jakby potknięcie na inaugurację zwiększyło waszą czujność.
Stracone punkty nie tyle nas zmotywowały, co pokazały, że mistrzostwo zdobywa się przede wszystkim w takich meczach – z beniaminkami i drużynami bijącymi się o utrzymanie. Z tego typu spotkań trzeba wyciągać maksimum, bo na koniec może brakować właśnie tych punktów. Po Radomiaku w szatni panowała duża złość. Tydzień później, z Górnikiem, przegrywaliśmy, by ostatecznie zwyciężyć 3:1. Zaprezentowaliśmy siłę mentalną. Przekonaliśmy się, że nawet przy słabszym początku, odpowiednia koncentracja na zadaniach może prowadzić do wygranej. Podczas okresu przygotowawczego sztab położył duży nacisk na zmianę sposobu bronienia. Wszyscy bez wyjątku pracują w defensywie, co przynosi efekty, bo nie jest łatwo strzelić nam gola. Z przodu mamy tyle jakości, że nie trzeba obawiać się o sytuacje bramkowe. Mimo wszystko w naszej grze jest jeszcze wiele do poprawy.

Podpisuje się pan pod słowami trenera Skorży, że „bycie liderem to mocno uzależniające uczucie”?
Wciąż jesteśmy na początku rozgrywek, układ sił dopiero będzie się klarować, okaże się, kto o co gra. Sytuacja w tabeli pewnie będzie się dynamicznie zmieniać. Świetnie byłoby wypracować sobie przewagę, bo to daje pewien komfort, ale nie będę zaskoczony, jeśli rywalizacja o tytuł potrwa do ostatniej kolejki. Dla nas ten sezon to 34 finały.

Mecz w Zabrzu był dla pana sentymentalną podróżą?
Z wielu względów było to dla mnie bardzo ważne spotkanie. Spełniłem kolejne marzenie, strzelając gola na stadionie Górnika.

I to strzelając głową. A jeszcze niespełna rok temu mówił pan, że w tym elemencie ma największe braki.
Śmieję się, że zdobywam głową jedną bramkę na sezon, także średnia już została podtrzymana. Sporo pracuję nad tym aspektem, ale może być jeszcze lepiej. Da się z tego wycisnąć więcej.

Podziela pan pogląd, że skrzydłowego definiują w pierwszej kolejności liczby?
W znacznym stopniu tak jest. Od każdego ofensywnego zawodnika oczekuje się goli i asyst. Chociaż liczby nie zawsze oddają pełny obraz – ktoś może uzbierać trochę bramek w sezonie, bo akurat piłka parę razy spadnie mu na nogę. Do skrzydłowych powinno się podchodzić indywidualnie: są piłkarze różnego typu, a trenerzy mają wobec nich różne wymagania. Przy ocenie skrzydłowego równie istotny jest styl jego gry oraz wpływ na poczynania drużyny.

Kolejorz ma najsilniejszy skład od lat. Czy wasze gry podczas treningów stoją na wyższym poziomie niż niektóre mecze w Ekstraklasie?
Rywalizacja o miejsce w jedenastce jest duża. Wystarczy spojrzeć, jacy piłkarze siedzą w Lechu na ławce. Tam nie brakuje mocy, a zawodnicy rezerwowi są w tej układance niezwykle istotni. Trener może wystawić dwie niemal równorzędne jedenastki. Ten teoretycznie drugi skład mógłby wyjść na mecz ligowy i spokojnie wygrać.

Poczuł się pan pominięty przez selekcjonera przy pierwotnych powołaniach na najbliższe mecze reprezentacji?
Wiedząc, jak prezentowałem się w pierwszych kolejkach, miałem gdzieś z tyłu głowy, że powołanie może przyjść. Najwidoczniej selekcjoner Sousa miał inne plany. Konsekwentnie pracuję, aby być w reprezentacji. To jest coś, o czym marzy się przez całe życie. W listopadzie ubiegłego roku miałem zadebiutować w meczu z Ukrainą i to na Stadionie Śląskim, co dla mnie byłoby już w ogóle niesamowitym wydarzeniem. Niestety, na zgrupowaniu spędziłem zaledwie jeden dzień: pojechałem na badania, po nich wspólnie z doktorem Jackiem Jaroszewskim i trenerem Brzęczkiem uznaliśmy, że nie ma sensu ryzykować pogłębienia urazu.

Jest pan również w orbicie zainteresowań Macieja Stolarczyka. Na co stać reprezentację U-21?
Cel jest ambitny: awans na mistrzostwa Europy i jak najlepsze pokazanie się podczas turnieju. Stać nas na to. Na papierze skład jest bardzo mocny, ale trzeba z tych indywidualności stworzyć drużynę. Mamy dobrego trenera. W marcu graliśmy dwa sparingi – porażka z Austrią była efektem słabej skuteczności, bo rywal był spokojnie do ogrania. Przed drużyną pierwsze mecze eliminacyjne, z Łotwą oraz Izraelem, w których musi walczyć o komplet punktów.

KONRAD WITKOWSKI

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024