Przejdź do treści
Wciąż muszę coś udowadniać

Ligi w Europie Świat

Wciąż muszę coś udowadniać

Bronić powinien Szczęsny, bo gra w lepszym klubie. Im częściej powtarza się jakiś nonsens, tym łatwiej w niego uwierzyć. Łukasz Fabiański nie zamierza jednak podobnych teorii komentować, nie odnosi się do nich w żaden sposób. Podobne rozważania zostawia kibicom. Znów jest tylko tym drugim, ale znów po kapitalnym sezonie w najlepszej i najtrudniejszej lidze świata i znów gotów stanowić wsparcie dla reprezentacji Polski.



Porozmawiamy o twoim zdrowiu czy już nie warto?
O masz, trochę się przeraziłem, dlaczego tak poważnie zaczynamy? – pyta Fabiański.

Chodzi o to, czy wszystko już w porządku z kolanem?
Akurat rozmawiamy w trakcie zgrupowania w Opalenicy, na którym właściwie normalnie funkcjonuję. Nie ma bólu, nic nie jest uszkodzone, pojawiło się natomiast trochę płynu w kolanie i trzeba było pilnować, by szybko zniknął.

Załamałeś się lekko, gdy nie mogłeś dokończyć rozgrzewki przed meczem z West Bromem?
Nie, ale na pewno poczułem niepokój. To naturalne – każdy uraz, a zwłaszcza kolana, to zawsze jest niepewność. Poczułem w pewnym momencie dyskomfort, podjąłem więc decyzję, że zejdę z boiska. Wiadomo – pierwsze diagnozy są nieprecyzyjne, należało poczekać na rezonans. Ten szybko wykazał, że nic poważnego się nie stało. Zresztą zagrałem już w następnym meczu z Southampton.

W tym roku miałeś już trzy niegroźne urazy. Było w nich coś powtarzalnego?
Nie, to zupełnie inne sytuacje. Teraz kolano, wcześniej łokieć, na który nieszczęśliwie nadepnął mi kolega podczas treningu. Dwie kontuzje pojawiły się na rozgrzewkach. Fakt, że niegroźne, ale wolałem dmuchać na zimne. Być może zachowałem się samolubnie, ale nie bez podstaw. Mam przecież swoją historię urazową, znam swój organizm, nie chciałem podejmować niepotrzebnego ryzyka.

W każdym razie dotarłeś na obóz do Opalenicy. Kiedy czasem rozmawiasz sam ze sobą, wkrada się do głowy refleksja, że właściwie nigdy nie zawiodłeś w drużynie narodowej?
Odpukać – chyba tak właśnie jest. W każdym razie skojarzenia mam zawsze pozytywne. Nie ma meczu, który chciałbym wymazać, wyrzucić z pamięci. Mam jednak nadzieję rozegrać jeszcze w reprezentacji trochę meczów i wszystkie na odpowiednim poziomie.

Tymczasem znów jesteś drugim. Po takim komunikacie czułeś złość czy przyjąłeś to na chłodno, bez emocji?
Wiadomo, że kwestia bycia bramkarzem podstawowym lub rezerwowym nigdy nie jest mi obojętna. Natomiast taki mam charakter, że to mnie motywuje, nastraja do rywalizacji, chcę być po prostu jeszcze lepszy. Także po to, by dyskusja czy powinienem być drugi, czy pierwszy nadal się toczyła. Moim zadaniem jest dostarczyć paliwa, pożywki do takich debat.

Bycie drugim pozwala zdjąć trochę presji?
Nie wiem, u mnie na pewno to nie występuje. Zawsze jestem w sposób maksymalny przygotowany do gry i rywalizacji. Jeśli bronię, muszę udowodnić, że na to zasłużyłem. Jeśli siedzę na ławce, chcę pokazać, że mogę być numerem 1.

Paulo Sousa osobiście poinformował cię o swojej decyzji?
Tak i nastąpiło to stosunkowo wcześnie, chyba miesiąc przed pierwszym zgrupowaniem. Wiadomo jakie są czasy, nie mogliśmy spotkać się osobiście, ale przy pomocy komunikatora porozmawialiśmy. Przekazał mi swoją decyzję, wiedziałem na czym stoję.

Może u Jerzego Brzęczka byłbyś dziś numerem 1?
Nie zastanawiałem się nad tym. Moja reprezentacyjna historia jest taka, że wciąż muszę coś udowadniać i dążyć do czegoś, ale przyłapałem się na tym, że sprawia mi to frajdę i mocno napędza.

Zaskoczyła cię zmiana na stanowisku selekcjonera?
Oczywiście, zresztą jak każdego kadrowicza. Ale minęło kilka miesięcy, zdążyliśmy się oswoić z nową sytuacją.

Nowy selekcjoner to także nowa taktyka. Dla bramkarza to trudna sytuacja, gdy zespół przechodzi z obrony czwórką na grę trzema środkowymi obrońcami?
Nie w taktyce rzecz, ale w sposobie bronienia. Chodzi o to, czy trener wymaga trzymania głębi, czy wysokiego pressingu, ponieważ wówczas bramkarz musi być przygotowany na to, że pewne sektory będą na boisku otwarte. Natomiast jeśli chodzi o samą zmianę taktyczną, teraz stosuje się przecież – uwaga: modne słowo – ustawienia hybrydowe, przejścia w trakcie meczu na odmienne sposoby gry. Często nawet przy dwójce stoperów defensywny pomocnik wchodził między nich, automatycznie więc pojawiało się przed bramkarzem trzech graczy.


Słyszałem teorię, że Wojciech Szczęsny lepiej gra nogami, lepiej rozgrywa piłkę z obrońcami, natomiast Łukasz Fabiański stosuje prostsze, charakterystyczne dla ligi angielskiej rozwiązania, wznawiając z reguły grę wyrzutem piłki…
To wszystko zależy nie od bramkarza, ale od trenera klubowego. Mój jest zwolennikiem akurat prostych środków. W Turynie preferują inne rozwiązania, do których Wojtek musi się dostosować. Chcąc pod tym względem nas porównywać, trzeba jednak patrzeć przez pryzmat reprezentacji, a nie klubów. A skoro tak, to jestem w stanie odnaleźć się również w grze nogami.

Jest też inna teoria, choć moim zdaniem naciągana, że bronić powinien ten, który na co dzień występuje w silniejszym klubie, czyli Szczęsny. Nikt z jej zwolenników nie porównuje jednak jakości obu lig. Nie mówiąc o tym, że wynik rozegranego wiosną meczu między West Hamem a Juventusem nie byłby taki oczywisty…
Być może. Ja w każdym razie nie zamierzam się w żaden sposób odnosić do tych teorii. Wydają mi się – oczywiście bez urazy – mocno kibicowskie. Trudno to wszystko porównywać. Zwolennicy i przeciwnicy tychże teorii znajdą mnóstwo argumentów. Zacznie się porównywanie obrońców, napastników drużyn przeciwnych. Kryterium przynależności klubowej jest więc ryzykowne, ja tej dyskusji w każdym razie nie podejmuję.

No to wracajmy do Opalenicy. Chyba dobrze ci się to miejsce kojarzy?
Nawet bardzo dobrze. Kiedy przyjechałem na zgrupowanie, pierwszą napotkaną osobą był dyrektor hotelu. Ten sam, który szefował temu miejscu niemal równo osiem lat temu, w czerwcu 2013 roku, kiedy brałem ślub, a potem właśnie tu, w Opalenicy, organizowałem wesele. Dopiero teraz miałem jednak okazję zwiedzić lepiej to miejsce, bo na weselu – wiadomo – dzieje się zbyt dużo…

Ktoś z obecnych kadrowiczów bawił się wówczas na twoim przyjęciu?
Nie było nikogo.

Mieszkacie teraz w jednoosobowych pokojach?
Naturalnie, w dobie pandemii to standard.

A jeśli w dwójce, to z kim zazwyczaj zajmowałeś pokój?
Jakoś tak się składa, że odkąd pamiętam, zawsze mieszkałem sam. Jedynki obowiązywały już za Adama Nawałki, a nawet chyba jeszcze wcześniej, nie wiem czy również nie za trenera Franciszka Smudy.

Nie ma już w kadrze twoich bratnich dusz, jak choćby Łukasza Piszczka. Oglądałeś jego pożegnanie z Borussią?
Meczu ligowego nie, ale urywki finału Pucharu Niemiec jak najbardziej. Fajna sprawa. Gadaliśmy potem o tym z Piszczem, gratulowałem mu. Bo to jednak duża rzecz, gdy Polak zdobywa taką pozycję w Dortmundzie. Niesamowicie go tam doceniają.

A nie zmienia zdania, faktycznie kończy z dużą piłką? Mógłby spokojnie jeszcze pograć nawet na poziomie Bundesligi.
W jego przypadku to w pełni świadomy wybór. Jest poważnym człowiekiem, jeśli podjął taką decyzję, na pewno się nie zawaha, tak samo jak z reprezentacją Polski. Zresztą mówił mi, że to był dla niego trudny sezon. Trener nie zawsze brał go pod uwagę przy ustalaniu składu. Ale gdy już Łukasz wskoczył do jedenastki, to i Borussia wróciła na właściwe tory. Wiem, że bardzo mu zależało na zdobyciu Pucharu Niemiec, chciał godnie pożegnać się z klubem.


Twoje doświadczenie jak ci podpowiada: co będzie najważniejsze w kontekście naszej reprezentacji i finałów mistrzostw Europy?
Ameryki nie odkryję: właściwe przygotowanie i pierwszy mecz. To drugie zgrupowanie odkąd selekcjonerem jest Paulo Sousa. Mam nadzieję, że starczy mu czasu, by wpoić nam to wszystko, czego będzie oczekiwał od nas na turnieju. Jeśli wszystko w porę złapiemy, powinno być OK, ale jaki wynik osiągniemy, tego nie jestem w stanie przewidzieć.

Jak postrzegasz całą imprezę w dobie pandemii?
Nie wydaje mi się, żeby było dużo niespodzianek. Zastanawiałem się natomiast czy klimat mistrzostw, turnieju, będzie w ogóle odczuwalny. Tyle krajów, stadionów, czy czasem nie będzie to trochę przypominało przylotów na mecze eliminacyjne. We Francji, Rosji, czy gdziekolwiek indziej, czuło się klimat piłkarskiego święta. Być może już po przeprowadzce do Sopotu, do naszej stałej bazy, poczujemy namiastkę dużego futbolowego wydarzenia.

Żałujesz, że zagracie dwa mecze w Petersburgu zamiast w Dublinie?
Trzeba pogodzić się z tym, że to nietypowa impreza, z licznymi ograniczeniami. Dublin był o tyle fajny, że mieszka tam dużo Polaków i nawet mimo limitów jestem pewien, że stanęliby na głowach, by zdobyć wejściówki i na stadionie stanowić większość.

Masz za sobą świetny sezon, indywidualnie być może jeden z lepszych w karierze, a czy drużynowo najlepszy?
Trudne pytanie, bo przecież mistrzostwo Polski z Legią ma swoją wartość, to wspaniały laur. Podobnie Puchar Anglii zdobyty z Arsenalem, a grałem wówczas przez całą, pucharową, edycję. Teraz jednak to co innego. Za mną sezon, w którym przyłożyłem swoją rękę do sukcesu West Hamu w Premier League. Długo liczyliśmy się w grze o Ligę Mistrzów, zakończyło się wszystko przepustkami do Ligi Europy, ale TOP 6 w takiej stawce to nie byle co. Poza tym zdobyliśmy najwięcej punktów w historii występów Młotów w Premier League, no i zakończyliśmy rozgrywki przed Arsenalem i Tottenhamem.

Czyli jesteś wicemistrzem Londynu.
Jakby nie patrzeć.

To spora odmiana zważywszy, że rok wcześniej długo musieliście bronić się przed degradacją?
Zupełnie inna sytuacja pod względem psychologicznym. Wówczas stres, nerwy, ogromna odpowiedzialność. Teraz – wyzwanie, frajda, nawet poczucie pewnej pewności siebie przed kolejnym meczem.

Co takiego uczynił David Moyes?
Przede wszystkim na samym początku wprowadził pewne standardy obowiązujące podczas treningów czy w ośrodku szkoleniowym. Zero samozadowolenia, ciężka praca. Dążył do tego, by stworzyć zespół solidny, mocny, który każdemu będzie trudno pokonać i chyba ostatecznie to mu się udało. Mocno napędziły nas pierwsze kolejki. W pierwszych ośmiu meczach zagraliśmy z całym zestawem TOP 6 z poprzedniego sezonu. Dobre wyniki nas poniosły. Nie myśleliśmy jeszcze wówczas o europejskich pucharach, ale nabraliśmy przekonania, że stać nas na miejsce w górnej dziesiątce, że stres z poprzedniego sezonu nie ma prawa już się powtórzyć.

Ta bardzo długo realna Champions League powodowała u was jakąś niepotrzebną presję, nadmiar emocji?
Nie sądzę. Po ostatnim meczu sezonu usiedliśmy w szatni, żeby sobie pogadać. Zawsze wtedy pojawiają się głosy, że gdyby nie ta czy tamta niepotrzebna porażka, bylibyśmy wyżej. Z drugiej strony pamiętam, jak ze Spurs wyciągnęliśmy remis z wyniku 0:3. W kilku meczach mieliśmy farta, nie można o tym zapominać. Prawda jest taka, że grając 38 spotkań w takiej lidze jak angielska, na koniec sezonu zawsze zajmiesz miejsce, na które zasłużyłeś.


Utrzymacie skład? Już mówi się, że może do Chelsea odejdzie Declan Rice.
Zaraz po ostatnim gwizdku sędziego ruszyła medialna karuzela – kto, kogo, gdzie. To naturalne, zawsze tak jest i w każdym klubie. Ja wierzę, że wynik, który osiągnęliśmy, skłoni właścicieli do wzmocnienia składu, a nie jego osłabienia. Może to być również fajna motywacja dla samych zawodników – ugrać coś historycznego z West Hamem w Europie to przecież nie to samo co z klubem, dla którego występy w europejskich pucharach są chlebem powszednim.

Ostatnie ruchy transferowe West Hamu były udane. Dwóch Czechów pozyskanych ze Slavii Praga za 30 milionów euro, Soucek i Coufal, wykonało znakomitą robotę i zrobiło reklamę swoim rodakom.
Zgadza się. Vladimir i Tomas wnieśli jakość i charakter do pracy. Ich wejście do klubu robiło wrażenie. Zarazili innych swoim podejściem do pracy, treningów, pokazali ile można poświęcić klubowi. Stuart Pearce powiedział przy jakiejś okazji, że chciałby mieć w drużynie jedenastu takich Czechów, wówczas byłby o wszystko spokojny.

Nie drażnią cię nagłówki prasowe bądź internetowe: „Fabiański musi uważać, West Ham szuka nowego bramkarza!”.
Za doświadczony już jestem, by się tym przejmować. Przez ostatnie siedem lat co sezon rywalizowałem z innym bramkarzem. Jestem więc na wszystko przygotowany.

Kilku Polaków pokazało się w tym sezonie Premier League z niezłej strony, ale nie poradził sobie akurat Michał Karbownik. Jaka jest twoja diagnoza?
Po pierwsze, nie używałbym sformułowania, że sobie nie poradził. Najlepiej po swoim przykładzie wiem, jak trudne jest przejście z Ekstraklasy do Premier League. To naprawdę duży przeskok. Myślę, że w Brighton mają plan na Michała, podobnie jak na Kubę Modera. Mają też świetnego trenera, który nie pozwoli zmarnować ich potencjału.

Wyobrażasz sobie grę gdzieś poza Wyspami, mieszkanie poza Londynem?
Ciężko. Przedłużyłem niedawno kontrakt z West Hamem, chciałbym zostać w tym klubie jak najdłużej. Żona świetnie czuje się w Londynie, syn poszedł do szkoły i również bardzo dobrze się w niej odnajduje. To ważne dla mnie. Fizycznie i mentalnie czuję się jeszcze gotów do gry na poziomie Premier League. Nie mam ciśnienia, by szukać innych wyzwań, zresztą puchary z Młotami też są wyzwaniem. Tu również, jak się okazuje, można spełniać swoje małe marzenia.

Syn nie stracił smykałki do futbolu?
Przeciwnie, pod tym względem jest coraz lepiej. Raz w tygodniu, w weekend, zawozimy go na zajęcia ogólnorozwojowe, ale oczywiście z udziałem piłki. Do akademii klubowej jeszcze jest za mały, na razie więc bawi się w ten sposób. Kibicuje Młotom, ale nie tylko, bo interesuje go cała Premier League. Ma 5,5 roku, a orientację taką, że sam czasami w to nie wierzę. Jak rzuci jakąś informacją lub pytaniem, to z żoną jesteśmy w szoku.

Zdążyłeś go już rozpieścić?
Kiedyś powiedziałem, że tego boję się najbardziej. Sam w domu nie byłem rozpieszczany, więc podświadomie mógłbym przerzucić tę chęć na syna, na szczęście tak się nie stało. Zresztą wchodzi powolutku w taki wiek, że nasze relacje stają się bardziej poważne, by nie powiedzieć męskie.

ZBIGNIEW MUCHA

Wywiad został przeprowadzony 27 maja 2021 i ukazał się w tygodniku „Piłka Nożna” (23/2021)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024