Powszechnie uważa się, że największe pieniądze są do podniesienia z boiska w Lidze Mistrzów. Giganci walczą nie tylko o prestiż i piłkarską nieśmiertelność, ale również o to, by ich skarbce zostały zasilone wartkim strumieniem żywej gotówki. Czy jednak finał Champions League to faktycznie mecz o największą kasę w świecie piłki nożnej? Nic bardziej mylnego.
Skoro więc nie europejskie rozrywki, to co? Pierwsza na myśl przychodzi oczywiście liga angielska, jednak mówimy tylko o jednym meczu, dlatego nie wchodzi ona w grę. Jeżeli jednak zejdziemy o poziom niżej, do Sky Bet Championship, to okaże się, że drużyny tam występujące mają zdecydowanie najwięcej do zyskania, ale – dla równowagi – najwięcej do stracenia. Finał barażów, który jest tradycyjnie rozgrywany na słynnym Wembley, przyciąga kibiców przed telewizory nie tylko na Wyspach, a jego stawka jest tak duża, że postronny fan nie musi się bać o emocje i odpowiedni poziom. Otrzymuje taką gwarancję równocześnie z wybrzmieniem pierwszego gwiazdka.
Swoją drogą, nie ma na świecie innej drugiej ligi, która tak bardzo rozpalałaby serca i umysły kibiców. Walka o awans do Serie A? Bitwa o miejsca w La Lidze lub Ligue 1? Nie ma się co oszukiwać, to zabawa dla futbolowych hipsterów. Zaplecze Premier League to już jednak zupełnie inna bajka, opowieść dla dużych chłopców i gra o naprawdę wysokie stawki.
Nie bez kozery zresztą w specjalnym dokumencie UEFA pod nazwą „Club Licensing Benchmarking Raport” możemy przeczytać, że Championship jest czwartą w całej Europie ligą pod względem frekwencji na stadionach, która wynosi blisko 10 milionów (w tym miejscu mowa oczywiście o czasach sprzed pandemii – red.) Tylu właśnie fanów odwiedziło stadiony tej ligi, więcej niż w Serie A czy Ligue 1. Lepiej pod tym względem prezentują się z kolei tylko La Liga (9,9 mln), Bundesliga (12,9 mln), a także starsza siostra Championship – Premier League (13,6 mln).
Mecz za 180 milionów
Spore zainteresowanie drugim poziomem rozgrywek w Anglii to oczywiście pokłosie wielkiej piłkarskiej tradycji i kultury kibicowania, która przechodzi niemal z pokolenia na pokolenie. To jednak nie wszystko. Najważniejsza jest tu wspomniana stawka, którą są bramy elity i czekający po drugiej stronie tęczy garniec złota. Najbardziej obrazowo na temat Championship wypowiedział się Steve Bruce, który przez lata pracował na tym właśnie poziomie. – To jest najbardziej emocjonująca liga – przyznał, cytowany przez „The Sun”. – W przynajmniej dwunastu klubach myślą, że mogą wygrać i wykroić dla siebie kawał tego tortu. Dla porównania, w Premier League jest kolejne dwanaście ekip srających w gacie, byle tylko nie spaść – dodał.
Jak duża jest porcja tortu, o którym mówił doświadczony menedżer? Naprawdę ogromna, ale najlepiej uzmysłowią to konkretne liczby. Samo określenie „mecz za 180 milionów funtów”, jak popularnie określa się finał barażów brzmi bardzo nośnie i dobrze się sprzedaje, ale co tak naprawdę za nim stoi?
Oczywiście, to nie jest tak, że kapitan zwycięskiej drużyny wraz z pucharem może po zawodach odebrać ze stadionowego parkingu kontener pieniędzy. Mowa tu o zyskach rozciągniętych w czasie, które jednak na końcu wszystkich rachunków dają minimum te 180 milionów. Całość tworzy pięć głównych składowych, które w przypadku klubów grających w Premier League są dzielone po równo, a także według zasług, co wydaje się dość sprawiedliwym mechanizmem.
Po pierwsze, aż 50 procent krajowych przychodów rozdziela się tak samo pomiędzy wszystkie dwadzieścia klubów (w tym trzech beniaminków). Dla przykładu, Cardiff City, które spędziło niedawno w elicie tylko jeden sezon, zarobiło z tego tytułu dokładnie tyle co zdobywca mistrzostwa kraju – Manchester City, czyli 34,361,519 funtów. Dla jednych to kwota pokroju transferu piłkarza, i to niekoniecznie z najwyższej półki, dla innych kwestia przetrwania.
Po drugie, każdy klub może liczyć na konkretne zyski, które są zależne od tego, ile razy jego mecze były transmitowane na żywo w telewizji. Na tzw. „facility fees” przeznacza się 25 procent krajowych przychodów i znowu posiłkując się przykładem wspomnianego Cardiff możemy się przekonać, że chodzi o spore pieniądze. Spotkania City można było zobaczyć dwunastokrotnie, co dla klubu miało przełożenie na 14,437,034 funtów więcej w skarbcu. Rekordzistą pod tym względem był Liverpool, który za 29 meczów na żywo zgarnął 33,5 miliona.
Trzecia składowa to „merit payment”, a więc pieniądze, które kluby dostają za swoje osiągnięcia sportowe, a konkretnie – ilość wywalczonych punktów i miejsce zajęte w tabeli na koniec rozgrywek. Na te środki zarezerwowano 25 procent przychodów krajowych, czyli dokładnie tyle samo co w przypadku „facility fees” i jak łatwo można się domyślić, najwięcej w tej właśnie kategorii zarobił Manchester City – ponad 38 mln, a nasz królik doświadczalny, czyli Cardiff City jedynie 5,7 mln. Przy tym okienku kasowym nie ma litości i każdemu wypłaca się według zasług.
Czwarty element, podobnie jak piąty, to znowu powrót do równości i dzielenia puli z tytułu sprzedaży praw na pokazywanie ligi za granicą „international tv”, a także reklam i wpływów sponsorskich „central commercial”. W pierwszym przypadku każdy klub mógł liczyć na zarobek rzędu 43,184,608, a w drugim na 4,965,292 funtów.
Ochronny parasol
Jeśli ktoś jest dobry z matematyki, to bardzo szybko obliczył, że wspomniane Cardiff, na którym przeprowadzaliśmy ten mały eksperyment, zarobiło nieco ponad 101 milionów funtów. Gdzie więc te wspomniane 180, skoro nawet mistrz Anglii mógł liczyć na wpływ rzędu „jedynie” 150 milionów? Nie, nie był to pusty slogan, ponieważ warto pamiętać, że Premier League dba o swoje kluby także po ich spadku na niższy poziom rozgrywek. W tym właśnie celu do życia powołano projekt „parachute payment” i w taki właśnie spadochron wyposaża się każdego, kto opuszcza elitę, tak by jego lądowanie było jak najbardziej bezpieczne i w miarę miękkie. O co jednak dokładnie chodzi?
Historia zna wiele przypadków, kiedy spadkowicz nie potrafił się odnaleźć w nowych realiach i jeśli nie zdołał wrócić do Premier League po zaledwie dwunastu miesiącach, to jego problemy finansowe zaczynały się pogłębiać. Oczywiście, za taki stan rzeczy należy winić szefów poszczególnych klubów, którzy w umowach piłkarzy, podpisywanych z myślą o grze w elicie, nie byli w stanie zawrzeć odpowiednich bezpieczników, które w przypadku degradacji chroniłoby ich skarbce przed spustoszeniem. Problem w tym, że władze angielskiej piłki zdały sobie sprawę z tego, że nie każdy jest na tyle sprytny, by pomyśleć o zagrożeniach z wyprzedzeniem i dlatego od 2015 roku, spadkowicze mogą w dwóch kolejnych sezonach spędzonych w Championship liczyć na odpowiednio 55 proc. w pierwszym roku i 45 proc. w drugim sezonie z kwoty, która pochodzi z tytułu praw telewizyjnych. Jeśli z kolei dany zespół spędził w elicie minimum dwa lat, to załapie się na trzeci sezon programu ochronnego. Z tego tytułu będzie można liczyć już tylko na 20 proc. wspomnianej wcześniej kwoty, co jednak w przypadku Championship i tak jest dość pokaźnym zastrzykiem gotówki.
***
Finał zmagań barażowych o awans do Premier League zostanie rozegrany w sobotę o godzinie 16. Starcie pomiędzy Brentford FC i Swansea City na Wembley będzie można na żywo śledzić na Eleven Sports 1. Mecz skomentują Marcin Grzywacz i Tomasz Zieliński.