Przejdź do treści
W jaki sposób i po co sprowadzać dawne gwiazdy do Polski?

Polska Ekstraklasa

W jaki sposób i po co sprowadzać dawne gwiazdy do Polski?

– Był już raczej wrakiem piłkarza, widać było blizny, pociętą skórę, najwyraźniej po kontuzjach obu kolan – to o Salence. – Nie mówiłem po polsku, ale wiedziałem, jak powiedzieć „dwanaście”, bo grałem z tym numerem. Dlatego też zawsze zamawiałem dwanaście piw – to Borowka sam o sobie. Ale jest też druga strona medalu. Od piłkarzy pokroju Ljuboi czy Krasicia uczyć się mogło pół ligi.

MICHAŁ CZECHOWICZ, ZBIGNIEW MUCHA


Sporo klubów Ekstraklasy mogłoby wystawić jedenastki złożone z samych obcokrajowców. W większości nie podnoszą oni poziomu rozgrywek, ponoć są jednak tańsi. W zalewie obcokrajowców, których w polskiej lidze grało już grubo powyżej tysiąca, czasami znajdują się perełki. Zauważone lub nie – jak miało to miejsce w przypadku Paulinho, niechcianego w ŁKS, dziś pomocnika Barcelony. Oddzielną kategorię stanowią dawne, często mocno podstarzałe i przebrzmiałe gwiazdy. Piłkarze, którzy publikę mają zainteresować jeśli już nie umiejętnościami, to przynajmniej życiorysem. 

NA INNYCH NAS NIE STAĆ

Przed ostatnim meczem Cracovii z Legią Michał Probierz zabrał głos na temat systemu rozgrywek ESA 37, w nawiązaniu do wprowadzania do polskich drużyn młodych zawodników. – Eduardo? Na innych nas nie stać. Przyszedł ze względu na to, że znał tych ludzi i dowiedział się, jakim klubem jest Legia. Nie chcę oceniać transferu Legii, Eduardo na pewno coś wniesie do naszej ligi, tak jak kiedyś Danijel Ljuboja, ale u nas powinni grać zawodnicy do 24-25 lat, żeby ich promować i sprzedawać. Polska musi żyć ze szkolenia, bo nie mamy oligarchów i nie mamy wielkich możliwości… To jest jednak nierealne, nowa reforma rozgrywek spowoduje, że takich Eduardów, czyli zawodników do zrobienia punktów, będzie jeszcze więcej. Tą reformą zrobiliśmy bardzo duży krok wstecz, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży.

To spojrzenie Probierza, do którego ma prawo. Gwiazdy podnoszą prestiż ligi, budują markę, napędzają koniunkturę. Pod warunkiem że mamy do czynienia faktycznie z gwiazdami, a tych choć teoretycznie przez polską ligę przewinęło się kilkanaście, sprawdziło się co najwyżej kilka. Na pewno Ljuboja.

TRZY DNI NEGOCJACJI 

– Zdobyłem numer telefonu Danijela i po prostu do niego zadzwoniłem – mówi Marek Jóźwiak, były reprezentant Polski, wtedy, w 2011 roku, dyrektor sportowy Legii, który do niedawna odpowiadał za transfery w Lechii. – Mamy wielu wspólnych znajomych, dlatego nie traciłem czasu na tłumaczenie, kim jestem, ponieważ był już wprowadzony w temat. Do Warszawy przyleciał razem z ojcem i bratem. Przez trzy dni negocjowaliśmy w pełnym gronie; jeden wymyślał, drugi dopowiadał, Danijel odzywał się najmniej. W końcu powiedziałem: musimy pogadać w cztery oczy. Następnego dnia załatwiliśmy sprawę w półtorej godziny. Jak na tamte czasy zarabiał bardzo dobrze, ale dziś ta kwota nawet w Ekstraklasie już tak nie szokuje. Kiedy kończył mu się kontrakt, zgodził się na znaczną obniżkę, tak bardzo podobało mu się w Legii i w Warszawie. 

Ljuboja w pierwszej umowie miał zagwarantowane 360 tysięcy euro rocznie plus premie (w umowie był m.in. zapis, zgodnie z którym mógł liczyć na 8 tysięcy euro za każdą zdobytą bramkę), za sam podpis dostał 150 tysięcy. W drugim roku przystał na warunki o ponad 30 procent niższe. O tym, że do stolicy trafił, myśląc przede wszystkim o aspektach sportowych, świadczą też słowa Macieja Skorży („PN Plus” z grudnia 2011 roku): „- Czy to prawda, że Ljuboja zarabia 60 tysięcy euro? – Nie ma szans. Może tyle otrzymywał w lidze francuskiej. Podzielmy to. Ostatnio z nim rozmawiałem, a działo się to w momencie, gdy niektórzy narzekali, że nie otrzymali pieniędzy. Zapytałem, czy Legia mu płaci, a on do mnie, że nawet nie sprawdzał jeszcze konta po przyjeździe do Warszawy. Nie wiedział, czy mu coś przelali, bo żył z pieniędzy zarobionych wcześniej. – Czy Ljuboja sprawia jakieś problemy? – Spodziewałem się po nim, że da nam dużo sportowo, ale nie spodziewałem się, że da tak wiele w szatni. Można liczyć na jego doświadczenie. Należy do tych, którym najbardziej zależy. On żyje Legią. Nie wsiada po meczu do mercedesa i nie rusza z piskiem opon”.

Sama końcówka przygody Serba w Polsce to zawieszenie po zbyt długim świętowaniu w dyskotece na ulicy Mazowieckiej zdobycia Pucharu Polski, przez co finisz wyścigu o mistrzostwo oglądał z trybun. 

KLOSE BLIŻEJ, ADEBAYOR DALEJ

Efekt Euro 2012 otworzył drzwi do Ekstraklasy na oścież. Nowoczesne stadiony kusiły równie mocno co rzadko spotykana na kontynencie stabilność finansowa zdecydowanej większości klubów, przekładająca się na wypłacalność. W tym czasie w faksach lepszych klubów mogło zabraknąć papieru. Tylko do Legii zaproponowano Filippo Inzaghiego, Gennaro Gattuso (po latach oferta od agentów Włocha trafiła do Jagiellonii, a przed tym sezonem został zaoferowany ponownie, lecz już jako szkoleniowiec), El Hadji Dioufa, Johna Carewa, Eidura Gudjohnsena, Guillaume Hoarau i tak można wymieniać dalej. Przeszkód było całe mnóstwo, w zależności od konkretnego przypadku – raz chodziło o zaporowe warunki finansowe, innym razem o opłakany stan zdrowia, jakby piłkarz chciał dorobić do emerytury, nabierając klub na znane nazwisko.

– Był temat Emmanuela Adebayora w Legii. Miał problemy z regularną grą w Anglii, potem w końcu wyjechał do Turcji – szuka w pamięci szczegółów Michał Żewłakow, dyrektor sportowy Legii jeszcze do września ubiegłego roku, rekordzista występów w reprezentacji Polski. – Jako klub nie bylibyśmy w stanie tego ugryźć. Ciągle było słychać o jego problemach, nie wiadomo, ile jeszcze był w stanie dać piłkarsko. Nie doszło do negocjacji, sam próg wyjścia był dla nas za wysoki, a ryzyko za duże. Adebayor też nie określił się wprost, czy chciałby trafić do Legii. Zdecydowanie bliżej konkretnych rozmów zaraz po awansie do Ligi Mistrzów byliśmy z Miroslavem Klose. Niestety dał już słowo klubowi ze Stanów Zjednoczonych, tak naprawdę czekał tylko na pozwolenie na pracę. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale my nie mogliśmy dłużej czekać. Kto jeszcze? Młodszy, jednak broniący się znanym nazwiskiem, brat Paula Pogby, Florentin. Miał swoje problemy w Saint-Etienne, ostatecznie nie był pewny, czy chce odejść, a może jeszcze powalczyć o miejsce w składzie. Strzałem w dziesiątkę był na pewno Ljuboja. Tak naprawdę nie gorszą reputację miał Nacho Novo. Nawet w rozmowach z Arturem Borucem słyszałem: kocur taki, że nie wiadomo, co zrobi. W Legii skończył tylko na słabej rundzie.

TOLA I ULI

Leszek Kosowski pracuje obecnie w koksowni Victoria w Wałbrzychu. Gwiazda tamtejszego Górnika z lat 80., w sezonie 1991-92 strzelił dziewięć goli dla Widzewa. Zdarzało się, że korzystał z podań Anatolija Demjanienki. Czyli kogo dokładnie? De facto Ukraińca, ale kawalera Orderu dla Zasłużonego Mistrza Sportu ZSRR, wielokrotnego mistrza Związku Radzieckiego, najlepszego piłkarza tego kraju, wicemistrza Europy 1988, trzykrotnego uczestnika mundialu, zdobywcy Pucharu Zdobywców Pucharów, legendy Dynama Kijów, a przede wszystkim bocznego obrońcy, który wyprzedził epokę Roberto Carlosa i Cafu. 

– Kiedy trafił do Widzewa, zresztą równolegle ze mną, miał 32 lata, dziś znaczyłoby to tyle co nic, kiedyś uchodził za weterana – mówi Kosowski. – Ale sportowo wciąż się bronił i wiele od niego można było się nauczyć. Nie biegał tak wzdłuż linii jak w swoich najlepszych latach, ale nogę miał znakomicie ułożoną. Jak dorzucił piłkę, nie trzeba było poprawiać. Technika, umiejętność włączenia się do akcji, tego się nie zapomina. Skromny facet, zawsze skory do żartów, rozmowy, ale jak była jakaś impreza, to raczej tego nie unikał. Nie zwierzał się specjalnie, ale ponoć miał w Polsce jakieś biznesy…

Tolę sprowadził do Łodzi najprawdopodobniej jeden z udziałowców klubu, być może – jak podaje PolskaTimes.pl – Janusz Baranowski, właściciel Westy. Nie ma natomiast wątpliwości, kto stał za angażem w Widzewie, kilka lat później, słynnego niemieckiego internacjonała Ulricha Borowki. To był pierwszy Niemiec w historii Ekstraklasy, medalista mistrzostw Europy, dwukrotny mistrz Bundesligi (prawie 400 meczów w tejże!), legenda Werderu Brema. Ale… był też alkoholikiem. Rękę do niego wyciągnął Andreas, czyli Andrzej Grajewski.

– Można powiedzieć, że za naszą zachodnią granicą Uli Borowka był piłkarzem wykluczonym, wyklętym. Nikt nie chciał zatrudniać alkoholika. Znałem go jeszcze z czasów, gdy grał w Hanowerze. Wpadłem na pomysł, że mógłby odbudować się u nas: w Widzewie. Chcieliśmy, żeby z naszą pomocą wyszedł na prostą – mówił Onetowi Grajewski. Sam Uli twierdził, że polska liga była dla niego brzytwą, a on przecież tonął…

– Na pierwsze zajęcia w terenie przyszedł na gigantycznym kacu, właściwie to on ledwo stał na nogach. Ale ambitnie ruszył do biegania. Był tak spragniony i wykończony, że w pewnym momencie zaczął jeść śnieg. Drużyna tarzała się ze śmiechu – opowiadał Franciszek Smuda w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Pod względem sportowym transfer był oczywistym niewypałem i hecą, nawet jeśli jego przypadek miał pełnić funkcję edukacyjną oraz być przestrogą dla młodych, polskich piłkarzy. Ludzie, którzy rządzili wówczas w Widzewie, nie mają jednak wątpliwości, że marketingowo stanowił dobry ruch. Borowka ostatecznie został mistrzem Polski, ale chyba pobytu w Polsce najlepiej nie wspomina, czemu dał wyraz w swojej książce „Do dna”, która powstała, kiedy już rozpoczął terapię odwykową.

„Byłem alkoholikiem. Czasem zastanawiałem się: co ja, niemiecki piłkarz, robię w Polsce? W małym, gów… pokoju, w ponurym mieście, którego nie mogłaby rozruszać nawet najlepsza impreza. Chciałem zabić nudę. Nie mówiłem po polsku, ale wiedziałem, jak powiedzieć „dwanaście”, bo grałem z tym numerem. Dlatego też zawsze zamawiałem dwanaście piw. Gościłem w hotelowym pokoju wiele dziewczyn. Jako niemiecki zawodnik najwidoczniej stanowiłem dla nich pewną atrakcję. To był bezduszny seks, po którym czułem się jeszcze bardziej samotny. Tylko alkohol sprawiał, że ponure myśli znikały na kilka godzin”.

POCZCIWY OLI

Kapo w Kielcach! – to brzmiało jak dobry żart, ale żartem nie było. Miał 34 lata, kiedy przyjechał do stolicy Gór Świętokrzyskich. Po co? Pobawić się, kopnąć piłkę kilka razy i zarobić – ponoć – 10 tysięcy euro za każdy miesiąc kontraktu? Tak się wydawało, ale na boisku Francuz z iworyjskim pochodzeniem faktycznie potrafił zrobić różnicę. Jak w ogóle trafił do Polski? Miał propozycje z zaplecza Ligue 1 i Premier League, ale kiedy ludzie reprezentujący jego interesy przedstawili mu ofertę z Polski, zaciekawił się pomysłem. Tym bardziej że trenerem Korony był wówczas Ryszard Tarasiewicz, który potrafił go przekonać do swoich pomysłów nie tylko dlatego, że posługiwał się językiem francuskim. 

– Gość, który miał w CV występy w takich klubach jak Juventus, Monaco, Celtic i grę w reprezentacji Francji z wielkim Zidane’em, okazał się skromnym człowiekiem i bardzo fajnym kolegą – wspomina Oliviera Kapo, kumpla z Korony, Paweł Golański. W sezonie 2014-15 zwycięzca Pucharu Konfederacji 2003 z kadrą Tricolores rozegrał w polskiej Ekstraklasie 27 meczów i zdobył siedem bramek. – Oli spodziewał się, że u nas liga stoi na niższym poziomie, i na początku szło mu słabo. Gdy nadrobił zaległości, błyszczał i można żałować, że nie został w Koronie na dłużej – dodaje Golański. Kapo, mimo iż był cudzoziemcem, należał do grupy piłkarzy robiących atmosferę w szatni. Czasami zachowywał się jak duże dziecko: a to zapomniał dokumentów, a to zgubił klucze do domu, ale wszyscy odbierali go pozytywnie. W Kielcach czuł się bardzo dobrze, wyjątkowo podobały mu się miejscowe kobiety i miał świetny kontakt z kibicami. Nie bacząc na konieczność pokrycia kosztów, rozdawał mnóstwo koszulek, wiele zawoził także do Afryki. 

To zresztą było do niego podobne. Historii opowiedzianej przez piłkarza w „Przeglądzie Sportowym” o tym, jak podarował mercedesa zawodnikowi z drużyny juniorów Birmingham, nic nie przebije. – To było spontaniczne zagranie z mojej strony – mówił. – Po prostu miałem samochód i go oddałem. Lubiłem tego chłopaka, był pracowity, uprzejmy, poza tym starał się do mnie zagadywać w języku francuskim. Niektórzy myślą, że wpływ na to miało moje dzieciństwo, jakie spędziłem w Abidżanie. Panowała tam monstrualna bieda, ale fakt, że udało mi się z niej wyrwać i dojść do dużych pieniędzy, specjalnie mnie nie zmienił…

NAUCZYCIEL SAMBY

Ściągając na potęgę i hurtowo Brazylijczyków do Szczecina, Antoni Ptak liczył, że gdzieś na dnie sieci kilka pereł uda się wyłowić. Niestety, z tym było gorzej. W końcu boss wymyślił, że trzeba postawić na pewniaków. Ale i tu można było się naciąć. 34-letni Cleison, choć zarabiał kilkanaście tysięcy dolarów miesięcznie, sportowo dawał niewiele. 

– Widziałem w Brazylii tyle świetnych meczów z udziałem Cleisona, że straciłem dla niego głowę. Dostał najwyższy kontrakt, apartament, nawet babę pozwoliliśmy mu do Polski przywieźć. Na własną zgubę. (…) Wszędzie chciała jeździć z drużyną, do autokaru się pchała. Na początku ustępowaliśmy, bo to przecież, kur…, wielki pan Cleison… – grzmiał Ptak na łamach „Super Expressu”.

Inny kwiatek – Amaral. Sam przydomek brzmiał pięknie i działał na wyobraźnię, a jeszcze bardziej CV właściciela. Trafił do Pogoni na początku 2006 roku. Miał już 33 lata i za sobą nieco występów w reprezentacji Brazylii (między innymi u boku Ronaldo, Roberto Carlosa), a na koncie brązowy medal z reprezentacją olimpijską w Atlancie (1996). Działało to na wyobraźnię, również właściciela Pogoni, który w kontrakcie zaproponował Amaralowi 25 tysięcy dolarów miesięcznie. Ten miał jednak spore wymagania, bo na przykład krzywił się mocno, gdy zaoferowano mu mieszkanie dwupokojowe, i dlatego po kilku miesiącach przeniósł się do czteropokojowego lokum. Było to o tyle ważne, że bardzo lubił towarzystwo, głównie kobiet. W mieszkaniu zaś słynny Kanarek zażyczył sobie, by wszystkie meble były koloru białego. Klub, nie bez trudu, ale w końcu spełnił jego fanaberie.

W każdym razie Amaral z dalekiej Brazylii przywiózł do Szczecina nawet własnego kucharza. Pod tym względem nie chciał eksperymentować za mocno z polską kuchnią. Cokolwiek by o nim mówić, na boisku był profesjonalistą, piłkarską mrówką, wymagającym dużo przede wszystkim od siebie samego. To w Polsce, konkretnie przeciwko Górnikowi Łęczna, strzelił pierwszego gola w karierze w oficjalnym meczu. Coraz bardziej dokuczały mu jednak kontuzje i nie grał w pierwszych meczach następnego sezonu. Z kolei gdy przed spotkaniem ligowym z Górnikiem Zabrze trener Libor Pala nie znalazł dla niego miejsca w meczowej osiemnastce, Brazylijczyk próbował ponoć rękami wyperswadować Czechowi, że popełnił błąd. Tylko interwencja postawnych mężczyzn, trenera bramkarzy Zbigniewa Długosza i kierownika Ryszarda Mizaka, zapobiegła nieszczęściu. Wystraszyła jednak na tyle Palę, że ten chciał od razu opuścić Szczecin. Jego życzeniu stało się zadość tydzień później, po porażce z Arką…

WRAK W PORCIE

Amaral nie był pierwszą gwiazdką światowego futbolu w koszulce Portowców. Kilka lat przed nim do Szczecina niespodziewanie przyjechał Oleg Salenko. Rosjanin rodem z Leningradu, z przeszłością w porządnych klubach ZSRR, Hiszpanii, ale przede wszystkim nieoczekiwany król strzelców mistrzostw świata 1994! Pal licho, że z sześciu goli strzelonych na amerykańskim World Cup aż pięć zaaplikował Kamerunowi, król to król! Drugi, po Grzegorzu Lacie, który kiedykolwiek zagrał w polskiej lidze. Tyle że do Szczecina zawitał sześć lat po tamtych wydarzeniach. Niby jeszcze niestary (31 lat), ale trochę zapuszczony. Ściągnięcie Salenki nie stanowiło wzmocnienia zespołu, ale było chwytem marketingowym ówczesnego właściciela Sabriego Bekdasa.

– Przyjechał bardzo zaniedbany, z nadwagą w granicach 8-9 kilogramów i po urazie, po którym nie był sobą – wspomina ówczesny trener Pogoni Mariusz Kuras. Rosjanin przeszedł oczywiście testy medyczne i mógł kontynuować karierę, ale najpierw musiał zgubić zbędne kilogramy. Częściowo mu się udało, ale do ideału raczej było daleko, skoro w barwach Pogoni rozegrał tylko 18 minut. 

– Ciągnęła się za nim opinia lubiącego zajrzeć do kieliszka i korzystać z życia, ale w Pogoni żadnej wpadki nie zaliczył – mówi Kuras. Na zrujnowane zdrowie Salenki zwraca uwagę zawodnik z ówczesnej Pogoni Bartosz Ława. 

– Był już raczej wrakiem piłkarza – mówi. – Widać było blizny, pociętą skórę, najwyraźniej po kontuzjach obu kolan. W okresie, gdy był z nami, przypadkowo oglądaliśmy powtórki meczów z MŚ w 1994 roku. To było dwóch różnych ludzi – Salenko z tamtego okresu był szybki i sprawny, a u nas było widać, że ząb czasu mocno go nadgryzł. Prezentował poziom naszej trzeciej lub czwartej ligi. 

– Był nieprzygotowany do gry, jakby wrócił z półrocznych wakacji – wspomina inny piłkarz Pogoni Dariusz Dźwigała. – Ale jedną rzecz pamiętam do dzisiaj. Miał tak dobrze ułożoną nogę, że na treningach potrafił znakomicie wykończyć akcję pod bramką. Potrafił wstrzymać nogę w ostatniej chwili albo uderzyć w innym kierunku. Gruby, ale umiał. 

MÓWI MILOS, SZUKAM APTEKI

Równe pięć lat po wartym 15 milionów euro transferze z CSKA Moskwa do Juventusu Turyn, w wieku 31 lat do Polski przyjechał Milos Krasić. W Lechii Gdańsk okazał się już niewystarczająco szybki na skrzydłowego, mimo to w środku pola wyrósł na czołowego pomocnika ligi. Co więcej, Krasić jest znany z roztaczania ojcowskiej opieki nad najmłodszymi w szatni, pieniądze woli wydawać na sute napiwki dla pani sprzątającej dom, niż przepuszczać w nocnych klubach, pokorą potrafi zawstydzić wszystkich oddających pokłony jego piłkarskiemu talentowi. Zapowiadany jako jedna z wielu gwiazd z zagranicy ostatecznie stał się rodzynkiem. Cel jednak osiągnął: w Gdańsku do dziś wywołuje efekt wow. Piłkarze tacy jak Krasić czy Ljuboja pozwalają zmonetyzować swoją popularność przez działy marketingowe klubów. Dla takich nazwisk kibice przychodzą na stadion, biznes zaczyna interesować się sponsoringiem i pytać o loże, a w oficjalnym sklepie zwiększa się sprzedaż koszulek. 

Jóźwiak: – Kto mógł jeszcze trafić do Lechii? Znam się z Florentem Maloudą. Znajomemu pomogłem nawet wynająć od niego dom w Londynie. Po tym jak zakończył kontrakt w Turcji, szukał klubu. Pogadaliśmy, miał już wybrany termin wizyty w Gdańsku, żeby zobaczyć miasto, stadion, porozmawiać. Nie przyleciał. Wyjściowe rozbieżności w finansach były za duże. Potem poszedł do Indii, gdzie zarabiał kilka razy tyle, ile chciał w Gdańsku.

Krasić ma obecnie mniejszy wpływ na poczynania Lechii niż choćby w poprzednim sezonie, ale piłkarskiej klasy nikt mu nie odmówi. 

– Widząc takiego piłkarza, z takim CV, zawsze próbuję wyrobić sobie o nim opinię – mówi Sebastian Mila. – Kiedy spotkałem Milosa, było identycznie. Przeżyłem szok. Miałem wrażenie, jakbym spotkał chłopaka, powiedzmy, z Vojvodiny, który stawia pierwsze kroki w futbolu. Zero gwiazdorstwa, zero! Skromny, pomocny, przyjacielski. Kiedy opowiada o kolegach z Juve, automatycznie stawia się na niższej pozycji, jakby nie chciał, by równano go z nimi. W jakiś niesamowity sposób cementuje naszą szatnię, wygasza zapalne sytuacje w czasie meczu. Potrafi zadzwonić do mnie wieczorem, bym pomógł mu znaleźć nocną aptekę, bo dziecko zachorowało. Świetnie czuje się w Gdańsku, jest tu z całą rodziną, trójką dzieci. Piłkarsko? Przecież widzicie sami, ile potrafi. Dla mnie cenne było podpatrywanie jego zachowań, zwyczajów, podejścia do treningu, roli snu, korygowanie tym samym własnych przyzwyczajeń. Jedną rzecz u niego podpatrzyłem w czasie gry i tego mu zazdroszczę. W największym tłoku, kiedy spada wysoka piłka na środku boiska, on nigdy jej nie zgrywa do boku, nie przebija, tylko zawsze przyjmuje na klatę i chowa pod siebie. Tłumaczę sobie, że jest mu łatwiej, bo jest wyższy ode mnie, ale prawda jest taka, że ja zwyczajnie tego nie potrafię…

PRZYPADKOWO W DYSKOTECE 

Wiemy kto, pytanie – jak i po co? Kiedyś decydowały przede wszystkim kaprysy (Ptak) lub osobiste znajomości (Grajewski) właścicieli klubów. Dziś się to nieco zmieniło, ale nie do końca. Eduardo nie trafiłby przecież do Warszawy, gdyby nie znajomość z Romeo Jozakiem. Do Polski znani piłkarze są często oferowani nie przez swoich agentów, tylko pośredników chcących ugrać interes na rynku niebędącym ich pierwszym wyborem. W sieci kontaktów nie zawsze łatwo się odnaleźć. Weźmy takiego Orlando Sa… Przed transferem do Legii napastnik występował w cypryjskim AEL Limassol. Żewłakowowi polecało tego piłkarza kilku agentów, przez co trudno było zorientować się, kto reprezentuje jego interesy, bo prawa na wyłączność przypisywali sobie wszyscy. Przed meczem Ligi Europy z Apollonem Limassol dyrektor poleciał na Cypr kilka dni wcześniej dopiąć szczegóły pobytu. Wieczorem, po wyjściu do dyskoteki i rozmowie z jedną z osób z obsługi, dowiedział się przypadkiem, że w lokalu jest akurat piłkarz, który nazywa się… Orlando Sa. Trzeba było działać od razu. Po zapytaniu o chęć transferu do Polski i wymianie telefonów zawodnik wyjaśnił, że nie jest związany z żadnym menedżerem. Sezon wcześniej, kiedy nie strzelał, nikt nie chciał z nim współpracować, w kolejnym, o lidera klasyfikacji strzelców cypryjskiej ligi zabiegał każdy. Gdyby nie to przypadkowe spotkanie, transferu Sa do Legii by nie było.

– Oczywiście, znajomości są ważne. Kiedy odpowiadałem za transfery przy Łazienkowskiej, mam wrażenie, że – nazwijmy to – rozpoznawalność nazwiska Żewłakow w świecie futbolu nie miała aż takiego znaczenia jak siła marki klubu. Nie jestem aż taką personą w Europie, że kiedy nie wiadomo, co robić, to dzwonią do Michała Żewłakowa. Legia bardzo mocno się rozwijała, seriami wygrywała mistrzostwo Polski, zdobywała krajowy puchar, przede wszystkim regularnie grała w fazach grupowych europejskich pucharów. To była dla nas bardzo mocna karta przetargowa w negocjacjach, doceniana przez piłkarzy, którzy grali w lepszych ligach. Cenna nie tylko dla zawodników u schyłku kariery, ale też chcących się odbudować. Takim przypadkiem był Vadis Odjidja-Ofoe, którego uważam za swój najlepszy transfer. Oczywiście, że znaczenie miała wtedy osoba trenera Besnika Hasiego, ja z Vadisem też znaliśmy się jeszcze z Anderlechtu, pamiętam, kiedy jako zawodnik rezerw przychodził na treningi pierwszego zespołu z Vincentem Kompanym. Ale gdy już przyleciał do Warszawy, nie miał się do czego przyczepić, wszystko mu się spodobało.

Wracając do Sa. Portugalczyk udowadnia inną prawdę związaną z naszym rynkiem – piłkarzom z zagranicy często bardzo się w Polsce podoba. Orlando i jego rodzina zakochali się w Warszawie. Po konflikcie z Henningiem Bergiem i odejściu do Reading, a potem do Maccabi Tel Awiw napastnik dzwonił z pytaniami, czy możliwy byłby jego powrót na Łazienkowską, gdzie wtedy, na jego nieszczęście, byli Nemanja Nikolić i Aleksandar Prijović. Niedługo potem do byłego dyrektora sportowego Legii zadzwonili znajomi z Olympiakosu Pireus, którym polecił Sa. Ten w rozmowie podziękował, przy okazji kolejny raz pytając, czy nie byłoby szans na powrót do Polski. Wreszcie w czasie niedawnej rozmowy, już po odejściu ze Standard Liege do Chin, zapewnił, że po wypełnieniu dwuletniego kontraktu znów powalczy o Legię! 

– Kiedy pracowałem w Gdańsku, jakoś w wakacje przyleciał do mnie znajomy z Francji – opowiada Jóźwiak. – Po jednym dniu w Trójmieście powiedział, że czuje się jak na Lazurowym Wybrzeżu, tylko ceny są z innej planety. Po Euro 2012 Polska stała się piłkarsko bardzo dobrze postrzeganym krajem w Europie, a nawet na świecie. Cokolwiek by mówić, organizacja Lecha, Legii, też kilku innych klubów, jest na takim poziomie, że nawet na Zachodzie nie zawsze zawodnicy mają podobny komfort. Na stuleciu Guingamp rozmawiałem z Didierem Drogbą. Opowiadał, że po transferze do Chelsea, po tym jak w Guingamp załatwiali mu wszystko: od znalezienia przedszkola dla dziecka do wybrania mebli w salonie, był w szoku. Bo dostał pieniądze, ale musiał radzić sobie sam. U nas kluby są tak zorganizowane, że piłkarz martwi się tylko o saszetkę pod pachę. Popatrzmy na nasze realia z perspektywy takiej gwiazdy: pozycja, zainteresowanie mediów, telewizji, pensja na poziomie 30-40 tysięcy euro miesięcznie. We Francji taka kwota to brutto 80 tysięcy, a na tym poziomie płaci dosłownie kilka klubów. 

I to trochę niespodziewana puenta historii o piłkarskich emerytach, próbujących sił nad Wisłą. 


Współpraca Jerzy Chwałek, Jaromir Kruk


TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (11/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”



Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024