Diego był jeden i niepowtarzalny. Ale następców kreowano latami, jak świat długi i szeroki. Mało tego, sam El Diez rozdzielał na prawo i lewo sukcesję, zapowiadając, że ten czy owy przejmie po nim schedę. Nie przejął nikt.
Kreowano następców, ale El Diez był tylko jeden
BARTŁOMIEJ RABIJ
Proponując temat do kolejnego numeru czułem, że będzie nas wielu. Wielu poszukiwaczy następców Maradony. Sam pamiętałem Maradonę Karpat (Gheorghe Hagi), Persji (Abel Karimi), Alp (Andreas Herzog). W Argentynie sam Diego naznaczył kilku następców. Media dośpiewały jeszcze trzech. Nie wypadało nie wspomnieć o zawodnikach, którzy zachwycali Maradonę. Takim to sposobem uzbierała się niezła wyliczanka i przegląd kadr z trzech kontynentów.
Wikipedia dostarcza nawet tekst pod takim tytułem. Na końcu wyliczanka argentyńskich zawodników rzekomo okrzykniętych takim mianem. Dwa nazwiska zupełnie od czapy: Franco Di Santo i Carlos Marinelli. Pierwszy jest prawie dwumetrowym drągalem grającym przez całą karierę jako środkowy napastnik i jedyne co mogło go łączyć z Pelusą to argentyńskie obywatelstwo. Drugi… został nowym Maradoną, bo też zaczynał w Argentinos Juniors, a do Anglii trafił z Boca Juniors. Skojarzenie proste? Pewnie, jak drut!
Na serio szukanie następców genialnego Argentyńczyka zaczęło się w latach 90. kiedy Diego był już wypalonym mistrzem, ale ciągle jeszcze kopał piłkę w Newell’s Old Boys. Wydaje się, że ten pierwszy następca był tak naprawdę jedynym bliskim Maradonie pod względem stylu gry i bycia. Ariel Ortega, rocznik 1974, panował nad piłką w sposób totalny. Pojechał na mundial do USA, dzielił pokój z Maradoną. Od tego czasu, każdy czekał na eksplozję jego talentu i podbój świata. W 1996 roku, po igrzyskach w Atlancie zameldował się w Hiszpanii. Miał 22 lata, kiedy River Plate finalizowało jego transfer do Valencii. Znowu jak Diego, ten sam wiek i ten sam kraj wybrany na rozpoczęcie podboju Europy. El Burrito do Hiszpanii trafił dopiero na sam koniec zimowego okna transferowego, debiut zaliczył 8 marca 1997 przeciwko Sevilli, strzelając dwa gole. Pod okiem argentyńskiego trenera Jorge Valdano idealnie zdawał się aklimatyzować w lidze hiszpańskiej. Sielanka nie trwała długo, Valencii nie szło, więc Valdano stracił posadę, a nowy trener Włoch Claudio Ranieri, znany był z krótkiej smyczy. Za krótkiej dla skłonnego do nocnych eskapad, suto zaprawianych alkoholem, Ortegi. Miarka się przebrała, kiedy Argentyńczyk przedłużył samowolnie urlop. Pod koniec marca 1998 dla Ranieriego stało się jasne że nie wpuści go już więcej na boisko. Ortega wraz z końcem sezonu wyfrunął do Sampdorii (jak Maradona, niezadowolony z pobytu w Hiszpanii jechał do średniaka z ligi włoskiej). Drugie finały MŚ w karierze mogły być przepustką do sławy, a skończyło się jak mundial Maradony z 1982, czyli idiotyczną czerwoną kartką za agresywny atak na Edwina van der Sara. Tutaj podobieństwa się kończą… W Sampdorii Ortedze poszło średnio, klub pozbył się go bez żalu – talent wielki, ale sposób bycia daleki od ideału profesjonalnego sportowca. W 1999 roku znalazł się wprawdzie jeszcze jeden bogaty kupiec (Parma najeżona zawodnikami z Ameryki Południowej), lecz i ta przygoda okazała się klapą ze względu na pozaboiskowe perypetie. W 2000 roku Ortega miał 26 lat i kończył z Europą, wracając na tarczy do River Plate. Maradona w takim wieku poprowadził Argentynę do mistrzostwa świata i był najlepszym piłkarzem globu.
Ortega wprawdzie reaktywował się w latach 2001-02 i nawet Marcelo Bielsa zabrał go na trzeci mundial w karierze, ale jak dwa poprzednie skończył się klapą Argentyny. Po 2002 roku Ortega w międzynarodowym futbolu przestał się liczyć, chociaż zachowali o nim wielki sentyment kibice River, którego barw bronił jeszcze przez wiele sezonów. Mimo wiadomych kłopotów z alkoholizmem, co też podobne do Maradony. Nawet to, że zdarzyło mu się stosować przemoc wobec żony…
Dla Argentyńczyków najbliższy Maradonie był, chociaż z cienia wyszedł i stworzył własny mit, Juan Roman Riquelme, rocznik 1978. Ten bajeczny technicznie pomocnik w reprezentacji Argentyny błysnął podczas Copa America 1999. Jednak Bielsa na mundial 2002 go nie zabrał, chociaż JRR przechodził właśnie z Boca do Barcelony (znowu jak Maradona). W Argentynie był największą gwiazdą biegającą po lokalnych boiskach. Miał na koncie kilka tytułów krajowych, dwa Copa Libertadores i Puchar Interkontynentalny, dwa tytuły gracza roku, a nawet tytuł piłkarza roku „El Pais”. Tajemnicą poliszynela było już w 2001 roku przejście do Barcelony. Riquelme miał 23 lata i był w życiowej formie. Finalizacja transferu zabrała jednak rok, a playmaker w tym okresie obniżył loty. Sezon 2002-03 w Barcelonie okazał się klapą (znajome). Wypożyczony do Villarrealu szybko odzyskał formę, by w latach 2004-06 grać sezony życia. Przegrana z zespołem gospodarzy w ćwierćfinale mundialu w Niemczech wytrąciła go z równowagi. Pół roku później w atmosferze konfliktu na zawsze pożegnał się z europejską piłką. Z Boca Juniors zdobył jednak jeszcze Copa Libertadores w 2007 i przez wiele sezonów reprezentował barwy klubu, wychodząc z cienia Maradony, budując własną markę, a wśród kibiców klubu status wiecznego idola. Sam Maradona będąc selekcjonerem Argentyny praktycznie od razu skasował go z listy potencjalnych reprezentantów. Ani jeden, ani drugi nigdy nie wyjawili publicznie powodów niechęci. Faktem jest, iż obok Martina Palermo są największymi legendami Boca Juniors.
Przez kilka sezonów upatrywano następcę Maradony w Pablo Aimarze, rocznik 1979. Wychowanek River Plate, ulubieniec selekcjonerów argentyńskich młodzieżówek. To on wygryzł z reprezentacji na mundial 2002 właśnie Riquelme. Jak Ortega, przygodę w Europie zaczął od Valencii, jednak w przeciwieństwie do kolegi z River Plate, na Mestalla grał świetnie i kibice do dzisiaj wspominają go czule. Problemy z pubalgią (potocznie zwaną przepukliną sportową) zatrzymały rozwój kapitalnie rokującego piłkarza. I chociaż w późniejszych latach został idolem kibiców Benfiki Lizbona, nie ma cienia wątpliwości, że gdyby nie kontuzje to pewnie w największym stopniu mógłby się zbliżyć do poziomu Maradony. W końcu ten, którego jako jedynego zestawiamy z El Diezem – czyli Leo Messi – uważał Aimara za swój wzór!
A Messi? Zestawiono go z Maradoną setki razy i zawsze wychodziło na to samo: również geniusz, maszyna do strzelania goli, lecz jak to z maszynami bywa – za mało serca by porwać towarzyszy broni do czynów heroicznych, a tylko te przechodzą do annałów sportu.
Diego, jako się rzekło, lubił sobie pogadać. Następców wybierał sobie często. Carlitosa Teveza, fizycznie i charakterologicznie mu najbliższego, namaszczał kiedy ten grał jeszcze w Boca. Mówił o nim jako o piłkarzu z wielką przyszłością, zapowiadał na asa największych klubów świata. Nie mylił się! Tevez grając w Argentynie, Brazylii, Anglii, Włoszech i Chinach zdobył łącznie 25 tytułów, wygrywał Ligę Mistrzów i Copa Libertadores. Był gwiazdą w Brazylii, co dla Argentyńczyków zawsze jest sporą nobilitacją, gwiazdą w Anglii, co przed jego nastaniem było udziałem tylko Ossie Ardilesa, a w Juventusie szalał jak młody bóg. W 2009 roku był bohaterem największego transferu w historii ligi angielskiej zamieniając Manchester United na Manchester City. Tevez miał, tak jak Maradona, niczym nieskrępowaną potrzebę konfrontacji, nigdy nogi nie cofał i zawsze dawał z siebie wszystko. Jeśli szukać podstawowych różnic to na pewno dwóch: brakowało mu charyzmy i inteligencji wielkiego poprzednika. Ale karierę zrobił i na pewno na miejsce w historii futbolu sobie zasłużył. Nie to to Marcelo Carrusca, o którym Diego musiał wspomnieć w chwili jakiegoś zamroczenia albo pod wpływem podejrzanych substancji. Co go podkusiło by wspomnieć o młodziaku z Estudiantes La Plata? Pewnego dnia Maradona tak się rozanielił chwaląc bodaj 22-letniego wówczas Carruscę, że wyrwało mu się zdanie jakoby widział go w roli swego następcy. Pewnie bardziej chodziło tu o pozycję boiskową, niż następstwo znaczeniowe w argentyńskim futbolu, ale zrobiło się w sumie zabawnie, jeśli wspomnieć późniejszą karierę Marcela. Galatasaray bez sukcesów, Cruz Azul, powrót do Argentyny a potem kilka lat w Australii, gdzie mieszka do dziś i prowadzi szkółki piłkarskie pod własnym szyldem.
Andres D’Alessandro też ciężaru pochlebnych opinii nie udźwignął. Inna sprawa, że swojego menedżera powinien był pogonić gdzie pieprz rośnie! Kto to widział, aby 163-centymetrowca z wagą 55 kg sprzedać do Wolfsburga w czasach kiedy techniczna piłka niemieckim kibicom kojarzyła się tylko z transmisjami telewizyjnymi z zagranicznych lig? A potem Portsmouth i pogrążony w kryzysie Real Saragossa, z którego właśnie uciekł Aimar.
Javier Saviola za to spełniał wszelkie kryteria do bycia legendą futbolu. Jako nastolatek poprowadził Argentynę do mistrzostwa świata U-20 śrubując rekord strzelecki (jak Maradona!). W 2001 roku Barcelona płaciła za niego rekordową sumę transferową, na linii Ameryka Południowa – Europa, kupując z River Plate. W pierwszym sezonie strzelił 17 goli w La Lidze. Maradona miał rację! Ale już Bielsy nie zachwycił, bo ten go na mundial nie wziął. Louisa van Gaala też nie zachwycił – Holender posadził Saviolę na ławce. Potem wrócił, ale za Franka Rijkaarda znowu na ławę… I tak to Javier Pedro Saviola począł gasnąć, a najlepszym podsumowaniem przeszacowania kariery niech będzie symboliczna data 17 października 2007 roku, dzień ostatniego występu w reprezentacji. 26 lat, koniec kariery reprezentacyjnej, 26 lat miał Maradona rzucając na kolana Anglików na mundialu w Meksyku…
Maradona przy okazji większych imprez sportowych lubił pochwalić. Na YouTube można znaleźć nawet dobre słowo pod adresem Harry’ego Kane’a, chociaż ten kompletnie nie pasował do profilu piłkarzy, których podziwiał Diego. Bo Diego był szczery i lubił prawić komplementy.
Wspominał o miłości do genialnego brazylijskiego dryblera Rivelino. W rękę całował Ricardo Bochiniego z Independiente Avellaneda, wielkiego pechowca, co to z dwóch mundiali wypadł przez kontuzje. Bocha był faktycznie fenomenalnym rozgrywającym, jego ostatnie podanie otwierało drogę do bramki jak otwieracz puszkę paprykarza szczecińskiego. Dieguito wychwalał Rivaldo za jego technikę, drybling i pracę wykonywaną dla reprezentacji Brazylii. Porównywał jego wkład do swojego (w sensie brania odpowiedzialności i zbierania atencji rywali, by robić miejsce partnerom z drużyny) mówiąc, że jest „jedynym kompletnym zawodnikiem”. O Ronaldinho perorował, że przywraca nadzieję futbolowi (tym razem chodziło o finezję i techniczną maestrię). Swego czasu bawiąc w Rzymie powiedział o Tottim jako zawodniku „najlepszym jakiego widział na oczy”. Ową najlepszość przyznawał ostatnimi laty również Messiemu i Ronaldo, ale rok temu stwierdził, że ich supremacja jest nudna, chociaż Ronaldo przypominał mu siebie ze względu na cechy wolicjonalne – kiedy drużyna najbardziej go potrzebuje zawsze jest na miejscu.
A zatem następców namaszczonych przez Maradonę lub media było całkiem sporo. Żaden równy oryginałowi.