Jose Kante jest w ostatnich tygodniach w wysokiej formie (fot. Marcin Szymczyk/400mm.pl)
Podobno Jose Kante to człowiek, który nigdy nie jest smutny?
Nieprawda! Wiele razy jestem smutny – mówi Kante. – Próbuję mieć pozytywne nastawienie, często się uśmiecham, ale moja osobista sytuacja jest obecnie taka, że jestem trochę smutny. Mój syn mieszka w Hiszpanii, tęsknię za nim. Ma trzy lata, zaczął mówić, zadaje mnóstwo pytań, codziennie mamy rozmowy wideo. Lubi piłkę, ale to nie dzięki mnie, a jego dziadkowi ze strony mamy. Meczów moich nie ogląda, ale kiedy wracam do Hiszpanii, to zawsze pokazuję mu moje gole. Czuję, że trochę mnie ta sytuacja zmieniła. Jestem bardziej odpowiedzialny, inaczej patrzę na świat. Moim głównym powiedzeniem w życiu jest: bądź lepszym człowiekiem każdego dnia. Tego się trzymam, ale po narodzinach syna postawiłem bardzo duży krok w tym kierunku.
Trochę mogłeś się nacieszyć synem przez rundę wiosenną.
Grałem w Hiszpanii, więc kontakt był zdecydowanie lepszy, bliższy. Miałem trochę mniej kilometrów do pokonania, aby go zobaczyć.
Odszedłeś tylko i wyłącznie z powodu Ricardo Sa Pinto?
Tak. Byłem zaskoczony i zły, kiedy dowiedziałem się, że nie ma dla mnie miejsca w zespole. Trener podjął kilka trudnych decyzji, ale to on wszystkim kierował i brał za to odpowiedzialność. Musiałem to zaakceptować, chociaż było ciężko. Staram się zawsze brać na klatę to, co życie przynosi i wyciągać pozytywy. A w tym przypadku plusem w tej sytuacji był powrót do Hiszpanii, do miejsca, w którym kiedyś grałem i w dodatku byłem blisko syna. Odzyskałem życiowy balans.
Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z Sa Pinto?
Nie pamiętam, ale chyba w grudniu 2018 roku. Sam już nawet nie wiem, o czym ta rozmowa była. Wydaje mi się, że powiedział coś w stylu: „lubię cię, szanuję jako człowieka, ale nie widzę w zespole”. Tyle.
Pojawiały się plotki, że trener uznał cię za lenia.
Nie wiem nic na ten temat, nie powiedział mi tego, ale ja na pewno nie czuję się leniwym człowiekiem.
Przełomowym momentem była twoja wycieczka do Berlina?
To nie była wycieczka. Po tej sytuacji przestałem kompletnie grać, z małym wyjątkiem na dwie minuty spotkania z Lechią, ale już wyjaśniam, o co chodziło. Po meczu z Pogonią mieliśmy otrzymać dwa lub trzy dni wolnego, zaczynała się przerwa reprezentacyjna, więc to normalna sytuacja. Zapytałem trenera, czy jeśli będą dwa dni wolnego, to będzie szansa, abym dostał dodatkowy dzień urlopu, ponieważ chciałem lecieć do Hiszpanii zobaczyć się z synem. Zgodził się, zapewnił, że wszyscy dostaniemy trzy dni wolnego. Bilety miałem zarezerwowane z Berlina – zawsze stamtąd latam na zgrupowania reprezentacji i do domu. Mecz jednak przegraliśmy i w hotelu Sa Pinto powiedział, że dostajemy jednak dwa dni urlopu. Chciałem z nim od razu porozmawiać, tyle że on nie chciał wtedy już z nikim rozmawiać. Jeśli bym wtedy nie wrócił do domu, moja rozłąka z synem potrwałaby o kolejny miesiąc dłużej. Sytuacja wydawała mi się normalna i każdy rozsądny człowiek zrozumiałby mnie. Po powrocie z Hiszpanii graliśmy pięć spotkań – pojawiłem się na boisku na dwie minuty, cztery razy nie znalazłem się w kadrze meczowej.
Co pomyślałeś, kiedy został zwolniony?
Kiedy pojawiła się ta informacja, to wiedziałem, że teraz wszystko może się zmienić. Tacy ludzie jak on często mają swoją wizję, do której podporządkowują wszystko dookoła. Byłem zadowolony, że nowym trenerem został Aleksandar Vuković, który zna ten klub od lat i jest dobrym człowiekiem. Kiedy podpisał kontrakt, zadzwonił do mnie i powiedział, że chce, abym wrócił do Legii. Liczyłem na to. W Tarragonie naprawdę żyło mi się dobrze. Wynajmowałem dom, gdzie miałem basen, świetną pogodę, ale tęskniłem za Warszawą.
Przychodziłeś jako napastnik numer pięć?
Myślałem, że tak będzie, ale Vamara Sanogo szybko doznał kontuzji. Wiedziałem jednak, że jak będę uczciwie pracował, to dostanę szansę. Pierwsze tygodnie nie były łatwe, bo sztab stawiał na innych zawodników, ja byłem świeżo po turnieju, więc czasu na odpoczynek w zasadzie nie było. W europejskich pucharach w ogóle nie grałem, w lidze wchodziłem na końcówki.
W końcu odeszli dwaj główni konkurenci Carlitos i Kulenović.
Każdy miał szczęście w tej sytuacji. Kulenović trafił do silnego europejskiego klubu, który gra w Lidze Mistrzów, Carlitos otrzymał ofertę życia, a moje szanse na występy znacznie wzrosły. Zostaliśmy we dwóch z Jarkiem Niezgodą, trener nami rotuje i żaden z nas nie czuje się napastnikiem numer jeden czy dwa.
Latem myślałeś o odejściu z Legii?
Z jednej strony chciałem zostać, ale z drugiej chciałem grać, a nie siedzieć na trybunach. Nie miałem żadnej poważnej propozycji. Były wstępne zapytania, ale nic konkretnego. Okienko transferowe zawsze jest zwariowane, a ja staram się trochę od tego odciąć, dlatego odkładam telefon, bo inaczej można oszaleć. Ciągle jakieś telefony, wiadomości… Nie lubię tego okresu.
Półtora roku temu kibice Wisły Płock obrażali twoją rodzinę po transferze do Legii. Kilka miesięcy temu sytuacja z Sa Pinto i wypożyczenie do Hiszpanii. Trochę chyba dostałeś w kość?
Ludzie, którzy mnie znają, wspierali mnie w tych decyzjach. Byłem bardzo szczęśliwy w Płocku, ale to był czas, aby się rozwijać. To samo mogę powiedzieć o sytuacji z Sa Pinto. Wiedziałem, że nie popełniłem żadnego błędu i na te wydarzenia nie mam żadnego wpływu.
Na koniec sezonu 2018-19 dostałeś jednak wspaniałą nagrodę – powołanie na Puchar Narodów Afryki.
Czułem, że dostanę powołanie, bo jestem od jakiegoś czasu napastnikiem numer jeden w reprezentacji Gwinei. Tydzień przed startem turnieju doznałem jednak drobnej kontuzji i nie mogłem zagrać w dwóch pierwszych spotkaniach. Byłem wściekły. Przez rok nie miałem ani jednego urazu, a tydzień przed PNA złapałem kontuzję. Byłem w dobrej formie, czekałem na ten turniej, byłem bardzo zmotywowany i nagle musiałem to wszystko odłożyć na bok… Ostatecznie zagrałem w dwóch meczach – końcówkę grupowego spotkania z Burundi i w pierwszym składzie przeciwko Algierii. Zszedłem po godzinie, cały czas czułem ból w kolanie i nie mogłem zaprezentować stu procent… Odpadliśmy w 1/8 finału, trafiając na późniejszego mistrza Afryki.
Jakie to uczucie zagrać w największym turnieju kontynentu?
Na pewno wielkie wyróżnienie, ale czułem się źle, bo nie mogłem pomóc drużynie na tyle, na ile chciałem. Nie potrafiłem cieszyć się chwilą. Próbowałem być szczęśliwy, ale nie wychodziło mi to. Mamy silną reprezentację i dobrych zawodników, ale trafiliśmy na lepszy zespół od siebie.
Jesteś w jednej drużynie z Nabym Keitą, czyli piłkarzem wartym 60 milionów euro. To widać?
Świetny piłkarz. Kiedy oglądam go na boisku to wiem, dlaczego Liverpool tyle za niego zapłacił. Jest niesamowity, ale na co dzień to bardzo spokojny człowiek. Mało się odzywa, często się uśmiecha, kiedy siadasz obok niego w szatni, to za dużo nie pogadasz. Kilka razy tego doświadczyłem. Jest trochę introwertykiem. Kiedy szedł do Liverpoolu, nie mówił kompletnie nic po angielsku. Teraz jest już zdecydowanie lepiej. Ja natomiast nie mówię tak dobrze po francusku. Rozumiem wszystko w tym języku, ale gorzej, kiedy trzeba coś powiedzieć.
Jak ludzie traktują piłkę nożną w Afryce?
Futbol tam jest czymś w rodzaju religii, ale dla niektórych ludzi jest nawet czymś więcej niż wiara. Kiedy drużyna jedzie z hotelu na stadion na przykład dwa kilometry, to jest grupa fanów, która cały czas biegnie za autobusem. Atmosfera na ostatnim Pucharze Narodów Afryki nie była jednak tak wspaniała. Organizacja turnieju była doskonała, ale z atmosferą bywało różnie. Na meczach gospodarzy, czyli reprezentacji Egiptu, trybuny zapełniały się niemal w stu procentach. Na innych spotkaniach nie było już tak dobrze i stadiony wyglądały jak na niektórych meczach Ekstraklasy, gdzie może wejść 30-40 tysięcy ludzi, a przychodzi 20 procent. Pod tym względem oczekiwałem zdecydowanie więcej.
Kiedy pierwszy raz przyjechałeś do Afryki?
Przy okazji pierwszego zgrupowania. Myślę, że mój tata jest bardzo dumny, że gram dla reprezentacji Gwinei. Ojciec teraz przebywa w Afryce i jest taki plan, aby po raz pierwszy obejrzał mój mecz w reprezentacji z wysokości trybun.
Kiedy zdecydowałeś się na grę dla Gwinei?
Ostateczną decyzję podjąłem w Płocku. Kiedy grałem w Larnace, myślałem, że może pewnego dnia zagrałbym dla kraju, z którego pochodzi mój ojciec. Przeszło mi to tylko przez głowę, bo później sprawdziłem kadrę i widziałem, że jest wielu bardzo dobrych piłkarzy i będzie bardzo trudno, aby się przebić. Odłożyłem te myśli na bok. Jako zawodnik Wisły otrzymałem telefon od jednego z moich kuzynów z Afryki, który pytał, czy dzwonili już do mnie z reprezentacji, bo mam podobno dostać powołanie. No i faktycznie, na drugi dzień odebrałem telefon z Gwinei z zapytaniem, czy nie chciałbym zagrać w drużynie narodowej. Początkowo pomyślałem, że ktoś sobie ze mnie żartuje albo jakiś agent próbuje mnie podejść. Kiedy jednak zadzwonił Kaba Diawara, który pracuje dla gwinejskiego związku, wiedziałem, że to już nie są żarty. Powiedział, że jeśli wyrażam zgodę, to jutro odezwie się do mnie selekcjoner i opowie o wszystkim. Nie zastanawiałem się długo.
Jak się czułeś na pierwszym zgrupowaniu?
Coś niesamowitego, jak sen. Byłem pierwszy raz w Afryce, w kraju mojego ojca i to w dodatku na zgrupowaniu reprezentacji. Uwielbiam podróżować, odkrywać świat i poznawać nowych ludzi. Najlepszą rzeczą, którą dał mi futbol jest reprezentacja Gwinei. Wszystko było dla mnie nowe – ludzie, język, kraj, zapach, jedzenie. Po prostu przygoda! Wszędzie się rozglądałem, wszystko chciałem zobaczyć.
Rodzina twojego taty mieszka w Gwinei?
Tak. Kiedy dostałem powołanie, otrzymałem mnóstwo telefonów od kuzynów. Większość rodziny mieszka kawałek od stolicy kraju – Konakry, gdzie mamy zgrupowania. To nie jest duży dystans, ale drogi w Gwinei nie są zbyt dobre. Czasami 300 kilometrów możesz jechać 20 godzin. W Konakry masz normalne ulice, ale kiedy wyjedziesz poza miasto, to musisz mieć naprawdę dobry samochód, aby podróżować po kraju.
Poznałeś rodzinę?
Dopiero podczas trzeciego zgrupowania była okazja, aby się spotkać. Nie miałem jednak zbyt dużo czasu, chyba dwie godziny, a rodzina jest dosyć liczna. W Gwinei jest tak, że w zasadzie wszyscy ludzie z jednej wioski czy osiedla są rodziną, więc trochę tych braci, sióstr, cioć i wujków mam. Tak jak mówiłem, język francuski nie jest u mnie perfekcyjny, ale jakoś się dogadaliśmy. Byłem w domu u mojego brata ciotecznego.
Czym zajmują się twoi kuzyni?
Różnie. Wujek na przykład naprawia i sprzedaje samochody, ale jest szczęśliwcem, bo generalnie ludzie w Afryce są biedni.
Pomagasz im?
Dzięki Bogu, moja rodzina żyje na dobrym poziomie jak na afrykańskie warunki. Mają co jeść, pić i za co żyć, więc ta pomoc nie jest aż tak potrzebna, ale jako reprezentant Gwinei pomagam innym mieszkańcom. Ostatnio zarządziłem w Legii zbiórkę butów od chłopaków, w których już nie chodzą. Każdy przyniósł, co miał – buty do chodzenia czy korki piłkarskie. W Gwinei nie jest łatwo znaleźć dobre obuwie do gry w piłkę. W trakcie zgrupowania zawsze w naszym hotelu są osoby, które zbierają sprzęt piłkarski i przekazują dalej. Prawie każdy z piłkarzy, którzy grają za granicą przywozi sporo sprzętu, który potem trafia do gwinejskich klubów i zawodników. Ja jestem w nieco innej sytuacji niż koledzy z kadry. Wspomniany Keita pochodzi z tego kraju, więc zna więcej osób, dobrze wie, gdzie i komu trzeba pomóc. Ja mam w Gwinei tylko rodzinę, więc muszę ufać innym ludziom.
To jak duży był twój bagaż na ostatnie zgrupowanie?
Olbrzymi! Cała torba była wypełniona butami, ale na szczęście część z nich zabrał Gwinejczyk, który mieszka na co dzień w Warszawie i pierwszej części przesyłki pozbyłem się wcześniej.