Valencia. Nieliczni, ale fantastyczni
Do naszych zwariowanych czasów, w których co chwila jesteśmy straszeni rozmaitymi globalnymi kataklizmami, bardziej niż znane powiedzenie: skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?, pasuje odwrotne: skoro jest tak źle, to czemu wciąż jest tak dobrze? Idealnie nadaje się ono także do zobrazowania obecnej sytuacji w Valencii.
LESZEK ORŁOWSKI
Sądząc po liczbie i treści prześmiewczych, jak to one, memów dotyczących tego, co dzieje się w klubie z miasta nad Turią, powinien on zajmować miejsce na samym dnie tabeli Primera Division. Tymczasem w pięciu kolejkach zdobył siedem punktów i trzyma się niedaleko czołówki. Nawet mimo wyraźnej i poniesionej w słabym stylu porażki w piątym meczu – z Betisem – notuje lepszy start niż do sezonu 2019-20, kiedy to po pięciu seriach zespół miał tyleż punktów.
Samotność trenera
Fakty są znane wszystkim miłośnikom La Liga. Właściciel klubu, Peter Lim, sprzedał bądź wypuścił, nie parafując nowych umów, sześciu gwiazdorów ekipy w poprzedniej kampanii: Daniego Parejo, Francisa Coquelina, Rodrigo, Ferrana Torresa, Ezequiela Garaya i Cristiana Picciniego, kasując za nich bez mała 60 milionów euro. Do tego zrezygnował z przedłużenia wypożyczeń Alessandro Florenziego i Jaume Costy. Tak więc ubyło ośmiu ważnych zawodników, a w ich miejsce klub nie kupił nikogo, do kadry dołączyli tylko gracze wracający z wypożyczeń, z których najbardziej znany jest Jason, a najlepszy Uros Racić, ostatnio brylujący w Famalicao oraz kilku juniorów. Z powodu strat wywołanych pandemią oraz braku kwalifikacji do europejskich pucharów budżet został odchudzony o 40 procent, do 110 milionów euro. Lim uznał, że skoro tak, to musi zarobić na transferach oraz zaoszczędzić na pensjach zawodników.
Trener Javi Gracia, który dostał posadę ponieważ jako były szkoleniowiec Malagi i Watfordu rozumie interesy azjatyckich właścicieli klubów i nie staje im okoniem, został oszukany. Lim obiecał mu bowiem, poprzez swoich ludzi, bo Gracia przyznał, iż odkąd jest na stanowisku osobiście z bossem nie rozmawiał ani razu, że kupi kilku graczy, polecił wyszukanie kandydatów. Potem zaś nie dał pozwolenia na transfer choćby jednego futbolisty, a kolumbijski stoper Jason Murillo miał już uzgodnione wszystkie warunki i był spakowany do Walencji. Czerwone światło pali się też cały czas przed ulubieńcem Gracii z Watfordu Etiennem Capoue. Szkoleniowiec żalił się na konferencji prasowej przed pierwszym meczem, że nie tak się umawiał, obejmując posadę, ale jedyną odpowiedzią na jego wynurzenia było takie oto stwierdzenie prezydenta Anila Murthyego: – Gracia to świetny trener, wykonuje wspaniałą robotę, jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy i niech pracuje dalej, ma nasze pełne poparcie. Jednak winien wiedzieć, że w naszym klubie trener jest pracownikiem mającym po prostu wykonywać polecenia.
Biedny Gracia nie ma nawet z kim porozmawiać. Wspomniany Murthy nie może samodzielnie, bez konsultacji z Singapurem, podjąć żadnej decyzji. Dyrektor sportowy Miguel Angel Corona zajmuje się obserwowaniem zdolnych nastolatków, a transfery obecnych zawodowców to dla niego temat zupełnie obcy. Nie ma też w klubie Pablo Longorii, który z rynku młodzieżowego potrafił wyłuskać perły. Do Lima nie można się dodzwonić. Przysłał za to do Valencii swojego kolejnego policjanta, o tym samy zresztą co on nazwisku – Yoeya Lima, by pilnował na miejscu, żeby prezydentowi i dyrektorowi nie przyszło przypadkiem do głowy zaszaleć bez jego wiedzy.
Kilka dni przed końcem okna transferowego media pisały, że Gracia wciąż liczy na transfery, na skuteczny finisz Lima. Można było obstawiać, że sprawy przybiorą taki obrót, opierając się na słowach Murthy’ego, iż na rynku jest mnóstwo dobrych piłkarzy chcących grać w Valencii, tylko należy poczekać na odpowiedni moment dokonania transferu. Nazywając rzecz po imieniu, chodzi o to, żeby i im samym, i ich klubom zmiękła rura. Na pandemicznym rynku Valencia chce bowiem być tym najsprytniejszym, czyli pozyskać zawodników tanio albo za darmo, bez dalszych zobowiązań dotyczących na przykład wykupu po wypożyczeniu czy prowizji dla poprzedniego klubu od przyszłego transferu i płacić im niskie pensje. W dodatku muszą to być gracze młodzi, nie weterani jak Capoue. Za kadencji Lima Valencia zapłaciła tylko za dwóch zawodników powyżej trzydziestego roku życia: Fabiana Orellanę i Kevina Gameiro (który mając 33 lata i 140 dni został ostatnio najstarszym zawodnikiem jaki wystąpił w zespole w tym czasie), więc teraz tym bardziej jest niemożliwe. Ale trener chyba bardziej niż o nowych piłkarzy modlił się o to, by nie zabrano mu już nikogo więcej. Raczej na to bowiem się zanosiło, niż na wzmocnienia w ostatnim dniu, które, notabene, i dotychczas były specjalnością zwlekającego zawsze do ostatniej chwili z decyzją o wydaniu pieniędzy Lima.
Resztki, ale smaczne
Pierwsze pięć meczów Valencii było dziwnych. Porażki z Celtą i Betisem należy zakwalifikować jako jak najbardziej słuszne, natomiast wszystkie punkty, które zespół zdobył, zdobył niezasłużenie. Był gorszy i od Levante (4:2 w pierwszej kolejce), i od Hueski (1:1 w trzeciej), i od Sociedad (1:0 w czwartej). Gdyby raz zdarzyła się taka historia, można by mówić o przypadku czy szczęściu. Jednak skoro miała miejsce trzykroć, trzeba się zastanowić, czy jednak powoli nie staje się to regułą.
Na to właśnie wygląda. Valencia nie ma dziś silnego zespołu. Do wymienionej wyżej ósemki tych, których już nie ma, dodać trzeba pięciu kontuzjowanych: Carlosa Solera, Eliaquima Mangalę, Gabriela Paulistę, Jespera Cillessena i Denisa Czeryszewa. W słabiej formie na początku sezonu znajdują się kolejni w teorii podstawowi zawodnicy: Goncalo Guedes (w dwóch pierwszych meczach 14 strat w 116 minut!), Kevin Gameiro (świeżo wyleczony), Jason, a w przeciętnej Kangin Lee oraz, mimo wbicia dwóch goli Levante, Manu Vallejo. Koreańczyk w dodatku chciałby rządzić w zespole, wykonywać stałe fragmenty i na tym tle popadł w konflikt ze starszyzną. Z młodych dobrze wprowadził się Racić, nieźle osiemnastoletni Anglik wyciągnięty ze szkółki Arsenalu Yunus Musah (obaj to wynalazki Pablo Longorii), natomiast słabo Vicente Esquerdo i Alex Blanco.
W tej sytuacji nie ma mowy, żeby drużyna miała własny styl, potrafiła zdominować rywala, narzucić mu warunki gry. Natomiast wciąż jest śmiertelnie niebezpieczna, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, od meczu z Hueską dobrze działają mechanizmy gry obronnej. W starciu z Celtą w 2. kolejce Valencia pozwoliła rywalowi na 23 strzały, potem nastąpiła skokowa poprawa, choć Betis znów dał się defensywie Che mocno we znaki. Dwaj ostatni zdrowi stoperzy: Hugo Guillamon oraz Moukhtar Diakhaby nie zawodzą. Grając przeciwko groźnej ekipie Sociedad, Valencia szczelnie zamknęła drogę do własnej bramki, rywal niewiele był w stanie zdziałać pod nią. A jeśli już zdarzyły się konkretne sytuacje bramkowe, na miejscu był Jaume Domenech.
I tu dochodzimy do drugiej przyczyny tego, że jest tak dobrze mimo że jest tak źle. To znakomita forma pięciu zawodników, którzy są filarami zespołu. Domenech to pierwszy z nich. Drugim jest lewy obrońca zdolny do przekształcenia się w skrzydłowego, co przyniosło gola w meczu z Sociedad, czyli Jose Luis Gaya. Trzecim Daniel Wass, w zależności od potrzeb prawy obrońca bądź cofnięty pomocnik (można go śmiało nazwać nieco gorszym Joshuą Kimmichem). Czwarty to trzymający w karbach środek pola Geoffrey Kondogbia. A piąty – środkowy napastnik Maxi Gomez. Chwila nieuwagi rywala i ci gracze błyskawicznie montują śmiertelnie groźną akcję. Nieliczni, ale naprawdę fantastyczni.
I taka jest ta obecna Valencia: potrafi zagrać na zero bądź jeden z tyłu, a ma chłopaków potrafiących ukłuć z przodu. To koktajl zabójczy dla rywali średniej klasy.
Valencia jak Legia
W tym sezonie Valencia nie gra w europejskich pucharach. Ma na głowie tylko ligę. Być może, paradoksalnie, rację ma właśnie Peter Lim, a nie protestujący przeciwko niemu kibice (przed startem sezonu odbył się w mieście marsz pod hasłem „Meriton go home”) oraz zżymający się trener, i Valencii naprawdę nie jest potrzebna szeroka kadra. Może lepszy efekt niż konstruowanie nowego zespołu, zwłaszcza z piłkarzy darmowych i tanich, przyniesie konsolidacja tych nadal klasowych resztek, które ocalały z wyprzedaży, postawienie na konsekwentne realizowanie taktyki przez zgrany skład?
W Polsce dawno temu mieliśmy przypadek, gdy osłabiony latem zespół zamiast w strefie spadkowej plasował się w czołówce i ostatecznie został wicemistrzem kraju oraz zdobył puchar. To Legia Warszawa z sezonu 1996-97, z której odeszli czołowi piłkarze. Trenerowi Mirosławowi Jabłońskiemu zostało jedenastu ludzi do grania plus dwunasty wszechstronny Dariusz Solnica i zespół bazując na zgraniu, pokonywał kolejnych rywali. Gracia oczywiście nie zna tej historii, ale jego obecna Valencia do złudzenia przypomina stołeczny zespół z tamtej kampanii.
– Potrzeby personalne ekipy są ewidentne. W obecnej sytuacji nie odważę się powiedzieć, że naszym celem jest walka o europejskie puchary – powiedział przyciskany do muru w tej kwestii. To oczywiście rozsądne stanowisko, podobnie jak to wyrażone podczas innej konferencji prasowej: – Powiedziałem co miałem do powiedzenia na temat transferów i nie będę więcej odpowiadał na dotyczące ich pytania. Koncentruję się na swojej robocie, czyli trenowaniu. Prowadzenie Valencii tak czy owak jest dla mnie zaszczytem, mam tutaj nadal pod opieką wielu świetnych piłkarzy, z którymi praca może być przyjemnością. Jeśli i ja, i oni będziemy wymagający w stosunku do samych siebie, nie zaczniemy szukać tanich usprawiedliwień niepowodzeń, nauczymy się cenić każdy punkt, to może być nieźle. Spróbuję z tą kadrą osiągnąć poprawę.
O takie słowa chodziło Limowi, powinni przeanalizować je także kibice Che. Niech ich uwagę zwróci fakt, że Valencia z wszystkimi dotychczasowymi gwiazdami od początku 2020 roku nie potrafiła wygrać na wyjeździe, a udało się to dopiero przetrzebionej obecnej drużynie i to na trudnym Estadio Anoeta. Jeśli nie ma się tego, co by się mieć chciało, czyli zespołu pełnego wciąż nowych gwiazd, trzeba polubić to, co się ma, pokochać kryzysową narzeczoną. Lim w istocie rzeczy jako pierwszy z właścicieli wielkich klubów nastawił się na to, że futbol już niebawem czeka wielki kryzys i teraz trzeba oszczędzać, ciąć koszty. Za kilka lat może się okazać, że jest wielkim wygranym. On się zaśmieje jako ostatni.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 40/2020)