Madryt ma Real i Atletico, Rzym – Romę i Lazio, Paryż – PSG, Warszawa – Legię, a Londyn – ćwierć Premier League. Praktycznie wszędzie zespoły ze stolic walczą rokrocznie o tytuł mistrza kraju, a przynajmniej należą do ścisłego ligowego topu. Tylko w Berlinie jest inaczej. Hertha to w skali Niemiec zwykły szarak, daleko z tyłu za najlepszymi i największymi drużynami w kraju. To klub, który od blisko 90 lat nie wygrał absolutnie niczego poważnego.
TOMASZ URBAN
Mistrzostwo Bundesligi zdobywały już w międzyczasie Eintracht Brunszwik, TSV 1860 Monachium, VfL Wolfsburg i 1. FC Nuernberg, a po krajowy puchar sięgał chociażby Hannover 96 czy dawno już zapomniane Bayer Uerdingen i Kickers Offenbach. A Hertha nic. No prawie nic. Obok dwóch Pucharów Ligi, które jednak trudno uznać za poważne trofea, w klubowej kartotece widnieją jeszcze dwa tytuły mistrza Niemiec z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. Ale kto dziś o tym w ogóle pamięta?
To doprawdy zaskakujące, że klub ze stolicy dużego i bogatego kraju położonego w samym sercu zakochanej w futbolu Europy jest zaledwie trzecioplanowym aktorem w lidze. Szczytem marzeń byłoby zajęcie czwartego miejsca i zapukanie do bram Ligi Mistrzów. Hertha jednak nie może się przebić przez mur. Co prawda dzięki dobrej pracy Michaela Preetza i Pala Dardaia ustabilizowała pozycję w pierwszej dziesiątce ligi, ale do czołówki nadal bardzo daleko. Znacznie dalej niż te kilkanaście punktów. Mecz z Lipskiem dobitnie to pokazał. Gospodarze na tle wybieganych, szybko grających i myślących piłkarzy spod znaku Czerwonego Byka wyglądali jak drużyna z innej ligi. Znacznie słabszej. Katastrofalne błędy popełniane pod pressingiem przyjezdnych przez bramkarza Jarsteina, obrońców czy skrzydłowego Essweina tylko pogłębiały obraz niemocy i bezradności.
Myśląc o czołowych drużynach, można wskazać przy każdej z nich jakiś wyróżnik, coś, co określa ich styl. Bayern to indywidualności, Dortmund – taktyczna elastyczność, Lipsk – ultrawysoki pressing i zabójcze kontry, Hoffenheim – kreatywność drugiej linii. A Hertha? Szukając trochę na siłę, można by wspomnieć o organizacji gry w defensywie, tyle że nie przekłada się to zupełnie na grę w ataku, bo Hertha ma problemy z wyprowadzaniem szybkich kontr. Nie dysponuje bowiem zbyt wieloma szybkimi graczami. Styl gry berlińczyków bazuje na cierpliwości i stałych fragmentach. Nawet jednak w meczach ze słabszymi rywalami berlińczykom trudno jest narzucić własne warunki i przejąć całkowitą kontrolę nad meczem. Czekają raczej na ich błąd, niespecjalnie jednak do tego błędu zmuszając (średnio najmniej przejęć posiadania piłki w meczu w całej lidze), bo Hertha nie należy do zespołów, które podchodzą wysoko i agresywnie odbierają piłkę przeciwnikom. Dlatego też mecze tej drużyny nie należą do najbardziej spektakularnych. Nie będąc jej kibicem, ciężko się je ogląda.
Spośród drużyn z pierwszej dziesiątki Hertha strzeliła najmniej goli. O ile średnia zdobytych bramek trzech czołowych drużyn (pominąwszy Bayern) wynosi 65,3, o tyle Hertha zdobyła ich raptem 41. Kolosalna różnica, obrazująca dobitnie, jak mało Hertha ma do zaoferowania w grze ofensywnej. Widać to też, analizując szczegółowe statystyki. Berlińczycy wykonują w meczu średnio najmniej podań w pole karne przeciwnika (22; dla porównania Bayern 44, Ingolstadt 35) i najmniej z nich jest celnych (tylko 9, przy 22 Bayernu, 17 Ingolstadt, a nawet 11 Darmstadt). Podobnie rzecz się ma z kluczowymi podaniami. Gracze Dardaia próbują takich zagrań średnio ledwie 11 razy w meczu (najniższa wartość w lidze) i tylko 6 z nich dociera do celu (Bayern 17, Dortmund 14, Lipsk 11).
Z tych 41 zdobytych bramek aż 16 padło po stałych fragmentach. Inaczej rzecz ujmując – w 33 meczach drużyna Dardaia potrafiła strzelić po akcjach ledwie 25 goli. Malutko, jak na ekipę z aspiracjami. Zresztą, to też znamienne, że drużyna, która ma ujemny bilans bramkowy i przegrała wiosną aż 10 z 17 meczów, ma już w zasadzie pewną kwalifikację do Ligi Europy. Wszystko przez wyjątkową indolencję zespołów o znacznie większym potencjale sportowym, czyli Schalke, Leverkusen, Wolfsburga czy nawet Borussii Moenchengladbach.
Czego zatem tak naprawdę brakuje drużynie z zachodniej części Berlina, by wskoczyć choćby na poziom Borussii Dortmund? W sumie to… wszystkiego, począwszy oczywiście od pieniędzy. Według szacunków „11 Freunde” budżet płacowy Herthy oscyluje w granicach 46 milionów euro, co plasuje stołeczny klub dokładnie w środku bundesligowej stawki. Budżety oczywiście nie grają, ale na dłuższą metę nie da się skonstruować za tak niewielkie w niemieckich realiach pieniądze kadry, która byłaby zdolna do regularnej walki o najwyższe cele. Według danych zbieranych przez portal fussball-geld.de, najwyższy kontrakt w klubie ma leciwy Vedad Ibisević, który zarabia około 3 milionów euro za sezon. Trudno to zestawić z zarobkami najlepszych zawodników w Dortmundzie, Schalke czy nawet w Leverkusen, a niebawem i Lipsk znacząco przekroczy tę granicę. Chyba że ma się arcysprawnie działającą akademię, która rokrocznie produkuje po 2-3 zawodników do pierwszej kadry. Hertha takiej nie ma, choć w prasie można przeczytać, że do bram pierwszego zespołu pukają właśnie najzdolniejsze roczniki, jakie akademia klubu w ostatnim czasie wypuściła w świat. O tym, że Hertha ma na polu finansowym jeszcze wiele do zrobienia, świadczy chociażby letni transfer Ondreja Dudy, za którego zapłacono Legii nieco ponad 4 miliony euro. Niby niewiele, a tak naprawdę był to piąty najdroższy transfer w historii klubu. Najwięcej, bo 7,6 miliona euro, zapłacono w 1999 roku za Aleksa Alvesa. Trudno podbijać świat, mając do dyspozycji takie kwoty.
Trudno też w kadrze Herthy znaleźć zawodników, na których sprzedaży klub mógłby zarobić większe pieniądze i które mógłby potem reinwestować. Najwięcej potencjalnie można by zarobić na sprzedaży Mitchella Weisera, który ma jednak w kontrakcie zapisaną klauzulę na okazyjne 11 milionów euro i można zakładać, że jeśli rozegra wreszcie cały sezon bez kontuzji, ktoś mocniejszy od Herthy zrobi z niej użytek. Zainteresowanie mocniejszych klubów mogą wzbudzić jeszcze jeden z najlepszych lewych obrońców w lidze – Marvin Plattenhardt oraz dwaj środkowi defensorzy – John Anthony Brooks i Niklas Stark, ale nawet na nich klub nie zarobiłby chyba więcej niż na klauzuli Weisera.
Miałem okazję być niedawno w Berlinie i obejrzeć spotkanie Herthy z Wolfsburgiem. Mimo iż na stadionie pojawiło się nieco ponad 40 tysięcy widzów, wysłużony siedemdziesięciotysięcznik ział pustką. I nie była to jednostkowa sytuacja. Stadion Herthy zapełnia się jedynie przy okazji meczów z Bayernem i Borussią. Można zaryzykować stwierdzenie, że kibice przychodzą w Berlinie na stadion głównie dla rywala, a nie dla własnej drużyny. Także więc i dlatego w Berlinie myślą poważnie o budowie nowego, mniejszego stadionu. Są już nawet zaawansowane plany. Nowy dom Herthy ma stanąć w pobliżu starego obiektu bądź na południowych obrzeżach miasta – w Ludwigsfelde. Ma on pomieścić 55 tysięcy widzów i być gotowy na 2025 rok, bo właśnie wtedy wygasa obecna umowa z operatorem Olympiastadion, w ramach której Hertha co sezon płaci z własnej kasy 5,25 miliona euro. Jego koszt szacuje się wstępnie na 250 milionów euro. Miasto nie żyje przesadnie mocno występami Starej Damy. W Poznaniu czuć ducha Lecha, a w Warszawie Legii, w Monachium na każdym kroku można spotkać ludzi z emblematami Bayernu, choćby turystów. Dortmund to Borussia, a Gelsenkirchen Schalke. A Berlin? A Berlin to… Berlin. Pierwszych kibiców przystrojonych w klubowe gadżety zobaczyłem jakieś 1,5 godziny przed meczem. W metrze jadącym w kierunku stadionu. Klub wciąż szuka w mieście swojej tożsamości. Mówi o tym chociażby w rozmowie z „Bildem” znany w Niemczech aktor Christian Ulmen, mieszkaniec Berlina i od lat zdeklarowany fan Herthy: – W Berlinie musisz się niemal usprawiedliwiać, że jesteś kibicem Herthy. Fani Unionu uchodzą za tych fajniejszych. Jeśli jesteś kibicem Freiburga czy Norymbergi, niemal w każdym barze na Prenzelbergu dostaniesz darmowe piwo. Wynika to z faktu, że wielu napływowych mieszkańców nie identyfikuje się z Herthą. Jej wizerunek nadal trąci alkoholowym miksem i nędzną, narożną knajpą gdzieś na obrzeżach miasta.
Niezbyt atrakcyjny futbol to jedno, a niewykorzystywanie szans podsuwanych przez los to drugie. W zeszłym sezonie przez większość czasu Hertha okupowała trzecie miejsce w tabeli i marzyła o kwalifikacji do Ligi Mistrzów. Szansa na nią była ogromna. Końcówkę sezonu pokpiono jednak tak mocno, że skończyło się na siódmym miejscu, ostatnim dającym kwalifikację do Ligi Europy. Tej zresztą też nie zawojowano. Za mocny okazał się już pierwszy przeciwnik – duńskie Broendby IF. W międzyczasie dobrze szło w Pucharze Niemiec. Tak dobrze, że ludziom związanym z klubem zamarzyło się trofeum. Dardai opowiadał w mediach, że jeśli miałby wybierać, wolałby finał Pucharu Niemiec przed własną, berlińską publicznością niż kwalifikację do Ligi Mistrzów. W półfinale do Berlina przyjechała Borussia Dortmund i brutalnie wybudziła gospodarzy ze słodkiego snu. Efekt końcowy? Brak pucharu, brak Ligi Mistrzów i brak Ligi Europy. I ciąg dalszy stagnacji.
Nadzieję na lepsze jutro dają jednak dzieciaki Starej Damy. W Berlinie nie ukrywają, że trafił im się złoty rocznik 1999. Florian Baak i Arne Maier już zaliczyli debiuty w Bundeslidze, a w kolejce czekają kolejni, jak choćby skrzydłowy Nikos Zografakis. To oczywiście w komplecie młodzieżowi reprezentanci Niemiec. Są też i odrobinę starsi, jak choćby otrzymujący coraz więcej szans w Bundeslidze wszechstronny defensor Jordan Torunarigha, który w sobotnim meczu z Darmstadt strzelił swojego pierwszego gola w Bundeslidze, czy lewy obrońca Maximilian Mittelstaedt (obaj 1997). Kto wie, czy Hertha nie nawiąże wkrótce do słynnej drużyny z lat 2005-07, kiedy to po boisku biegali niemal sami berlińczycy z Christianem Fiedlerem w bramce, Zecke Neuendorfem, Sejadem Salihoviciem, Ashkanem Dejagahem, braćmi Boatengami czy Patrickiem Ebertem na czele, ale także z Palem Dardaiem i Ante Coviciem, spod ręki którego wychodzą dziś berlińskie perełki z rocznika ’99.
Utrzymując się w konwencji – Stara Dama z Berlina to dziś wciąż w miarę atrakcyjna, choć nieco zaniedbana i zgnuśniała kobieta. Może i komuś się podoba, ale zakochać się w niej trudno. Nie powoduje u potencjalnych adoratorów przyspieszonego bicia serca. Przydałaby się jej gruntowna metamorfoza. Tyle że do tego potrzeba pieniędzy. Dużo pieniędzy. Wróciliśmy zatem do punktu wyjścia…
TEKST UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (20/2017)