Ukraiński bombardier z Bergamo
Pierwsza myśl była taka, że skądś go znamy i że ktoś przed nim już ostrzegał. I rzeczywiście, po szybkim researchu okazało się, że w przeszłości jak obuchem uderzał najpierw Legię, później Lecha.
(fot. Reuters)
TOMASZ LIPIŃSKI
Oczywiście z kręgu coś więcej wiedzących o jego istnieniu wyłączamy śledzących regularnie i znających na wylot ligi ukraińską i belgijską. Zakładając, że takich jest garstka, stwierdzamy, że zdecydowanej większości został przedstawiony dzięki polskim drużynom.
Na wprost Żylety
W sezonie 2015-16 Legia jeszcze pod kierunkiem Henninga Berga zmierzała do fazy grupowej Ligi Europy. Po dwóch udanych krokach do postawienia pozostał ostatni. Wydawało się, że też po równym i nietrudny. W końcu Zoria Ługańsk to nie Szachtar Donieck, Dynamo Kijów ani nawet Dnipro Dniepropietrowsk. Po wyjazdowej wygranej 1:0 tym bardziej nikt w rewanżu nie przewidywał ciężarów. A tymczasem 1:0, 1:1, 2:1 i 2:2, duże nerwy i walka do końca ostatecznie zakończona zwycięstwem 3:2. W 66 minucie przy wyniku 2:1 dla gospodarzy piłkę niemal na wprost Żylety i 20 metrów od bramki Dusana Kuciaka ustawił on. I odpalił katiuszę. Nie uderzył specjalnie precyzyjnie. Wybrał prostą drogę do celu: obok muru, trafiając niedaleko środka bramki. Jednak to, co wypuścił spod lewej stopy miało taką siłę i trajektorię lotu, że Słowak nie zdążył w ogóle zareagować. Oczywiście po golu z przyzwyczajenia machał rękami mając pretensje do stojących w murze, ale tu nikt specjalnie nie był winny. Piłka śmignęła jak pocisk – to, co zwykle mówi się w przenośni, akurat w tamtym przypadku nie wypadało brać w cudzysłów.
W ten sposób zaprezentował się po raz pierwszy polskiej publiczności Rusłan Malinowski. Wtedy 22-latek, który rok wcześniej w barwach tej samej drużyny i w eliminacjach do tych samych rozgrywek napędził dużo strachu Feyenoordowi Rotterdam. Na De Kuip raz z wolnego, drugi raz z dystansu prawie rozrywał siatkę i o mały włos nie przeciągnął Zorii do następnej rundy. Gol w 92 minucie uratował reputację słynnego holenderskiego klubu. Chłopak z Żytomierza o wielki piłkarski świat otarł się w Doniecku, ale dopiero w Ługańsku szerzej rozwinął skrzydła. W Szachtarze, gdzie odebrał edukację w akademii i przebił się do pierwszego zespołu, nie miał szans przeskoczyć Brazylijczyków. Co zbliżył się do jednego, to natychmiast wyrastał następny, jeszcze lepszy i do składu ciągle było daleko. Tyle miał z Szachtara, że powracał co pół roku do Mircei Lucescu, który zabierał go na letnie i zimowe obozy, po czym odsyłał na wypożyczenia. Pierwszym przystankiem był FK Sewastopol, gdzie z długim ukraińskim graniem powoli żegnał się Mariusz Lewandowski.
Od początku 2014 do końca 2015 roku nabrał piłkarskiej ogłady i doświadczenia w Zorii i pięć miesięcy po występie przy Łazienkowskiej już był w Belgii. Tam świetną reklamę zrobił mu dwumecz z Charleroi, bezpośrednio poprzedzający starcia z Legią. Belgom wbił trzy z łącznie pięciu goli. Klub Rinata Achmetowa dał zielone światło na kolejne wypożyczenie, a w czerwcu 2017 roku przyjął 2 miliony euro w zamian za transfer definitywny.
Szczęście Buricia
I w tym momencie na horyzoncie powoli rysował się kształt Lecha. Zanim w sierpniu 2018 roku wyłonił się całkiem wyraźnie, to Malinowski przeszedł trudny okres na obczyźnie. Cztery miesiące po debiucie w barwach Genku w meczu ligowym z Brugią zerwał więzadła krzyżowe w kolanie. Wrócił w styczniu 2017 roku. I dopiero wtedy nadszedł czas na pierwszego gola w lidze belgijskiej.
Z Kolejorzem rywalizował o podobną stawkę, co z Legią. Z tą różnicą, że był to przedostatni etap eliminacji Ligi Europy. I jeszcze jedną, że już grał w drużynie typowanej na zdecydowanego faworyta, co dobitnie pokazał w pierwszym meczu. Biedny Jasmin Burić znajdował się pod ciągłym ostrzałem, ratował się sam, ratowało go szczęście, ratowały słupki i poprzeczka, dlatego puścił tylko 2, a nie rekordową liczbę goli. Malinowski huknął z boku pola karnego z taką siłą, że nie miało znaczenia, że to był strzał w róg teoretycznie zabezpieczany przez bramkarza. Burić nie mógł nic zrobić i tak znów dopisało mu szczęście: trafiłby Ukrainiec w niego, zrobiłby mu krzywdę. A z ławki temu przyglądał się i uśmiechał pod nosem Jakub Piotrowski, który podobnie jak Mariusz Lewandowski lepiej niż my wszyscy znał atuty Malinowskiego.
Kiedy w poprzednim sezonie poprowadził Genk do tytułu mistrzowskiego, przy okazji ustanawiając na 13 golach indywidualny rekord strzelecki, Atalanta miała go już w garści. Nikt nie mógł mu jej skraść. Gdzie jak gdzie, ale w Beneluksie i kto jak kto, ale jej skauci mają świetne rozeznanie. Stamtąd wyłowili Robina Gosensa, Martena de Roona, Timothy’ego Castagne i Hansa Hateboera. W krótkim czasie wartość każdego wzrosła przynajmniej dwukrotnie. Jednak żaden nie kosztował tyle co Ukrainiec. Genk wytargował 13 milionów 600 tysięcy euro plus procent od przyszłego transferu. To ustawiło Malinowskiego na trzecim miejscu wśród najwyższych transferów Atalanty w historii. Drożsi – odpowiednio o 1,3 miliona i okrągły milion – byli tylko dwaj Kolumbijczycy Luis Muriel i Duvan Zapata. Kiedy stosunkowo mały klub o stosunkowo niskim budżecie wydaje takie pieniądze, to musi maksymalnie ograniczyć ryzyko fiaska i wszystko dokładnie sprawdzić.
W tym przypadku, gdzie ucho się przyłożyło, tam słyszało tylko zachwyty. Skauci byli na tak, bujniejsze z sezonu na sezon roku statystyki w lidze belgijskiej wskazywały, że czas najwyższy porwać się na coś większego, a że Serie A to odpowiedni kierunek przekonywali Andrij Szewczenko z Mauro Tassottim. Selekcjoner reprezentacji Ukrainy i jego włoski asystent byli pewni, że Atalanta doda gwieździe drużyny narodowej jeszcze większego blasku. I nie pomylili się.
Polski hat-trick
Konkurencję zastał silną. Napastników pomińmy, bo to w końcu nie z nimi rywalizował, natomiast w dziale kreacji z sukcesami pracowali Alejandro Gomez, Josip Ilicić i Mario Pasalić. Dla wszystkich na raz nie było miejsca na boisku i na początku sezonu najczęściej na bocznicę szedł nowy. Owszem, wchodził prawie w każdym meczu z ławki, zbierał minuty, ale pierwsze czym się zapisał w statystykach to czerwona kartka w 12 kolejce. Już niektórym zaczęło się wydawać, że do szybkiej i zakręconej gry Atalanty ten pomocnik, na którego liście zalet akurat szybkości brakowało, nie pasuje. Wtedy nadeszła 15 kolejka.
Jeszcze w pierwszej połowie zastąpił kontuzjowanego Ilicicia i tuż przed przerwą pokonał bramkarz Verony. Od razu stało się jasne, że jego premierowy gol to kandydat do najpiękniejszego w sezonie. Z czasem okazało się, że Malinowski w tej kategorii sam dla siebie był największym konkurentem i na dźwięk jego nazwiska należało – kto nie widział na żywo – czym prędzej biec do komputera, żeby nacieszyć oko kolejną bombą odpalaną jego lewą stopą – we Włoszech przyjęło się określenie gorąca stopa, że niby piłka odchodzi od niej jak oparzona.
W drugim występie po wznowieniu rozgrywek równie pięknie uderzył z dystansu z Lazio. O tym, że w prawej stopie również ma podwyższoną temperaturę, przekonał w starciu z Juventusem. Wojciech Szczęsny stał się tym samym jego trzecią polską ofiarą w Serie A. Wcześniej kapitulowali Łukasz Skorupski z Bolonii i Bartłomiej Drągowski z Fiorentiny. Brakuje mu tylko gola z rzutu wolnego. W Belgii nie miał równych sobie w tej kategorii: w pierwszym sezonie 1 gol, w drugim – 4, w trzecim – 2. Łącznie siedem, licząc tylko rozgrywki ligowe.
W całej lidze nie ma lepiej uderzającego z dystansu. Ewentualnie Aleksandar Kolarov z Romy mógłby stanąć w szranki z pomocnikiem Atalanty. Natomiast siląc się na wspominki, przychodzą do głowy dwa nazwiska. Królem rzutów wolnych był i jest Sinisa Mihajlović. Jego rekord złożony z 28 goli strzelonych z piłki stojącej jest niezagrożony od 14 lat. Według przeprowadzonych przed laty testów potrafił nadać piłce prędkość 160 km/h. Podobnym potencjałem w lewej nodze dysponował Alvaro Recoba. Uderzał piekielnie mocno i precyzyjnie, a przy tym jakby od niechcenia. Jak Malinowski właśnie. Po jego razach bramkarze wyglądają, jak dobrze trafienie bokserzy: oszołomieni i zdezorientowani.
W Bergamo już wiedzą, że zainwestowali miliony w odpowiedniego człowieka. Takiego, który podniósł wartość drużyny i którego można sprzedać z co najmniej dwukrotnym przebiciem. Od 30 milionów euro mogłaby rozpocząć negocjacje rodzina Percassich. Sprzedawać jednak nie musi. W Malinowskim upatruje następcy nieocenionego Papu Gomeza i tajnej broni w sierpniowej Lidze Mistrzów. Na razie choć posmakował jej tylko łyżeczką, to już swoje wygrał. Zdobył pierwszą bramkę i wyeliminował Szachtara. Pokazał tym z Doniecka, że wychowanek może zajść, choć zupełnie inną drogą, tak samo daleko jak kupowani za grube miliony Brazylijczycy.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (29/2020)