Jak dobrze zaaklimatyzowany w Himalajach alpinista, który co zbliży się do szczytu, to z powodów niezawinionych przez siebie musi cofnąć do pierwszej bazy i zaczynać wspinaczkę od nowa, taki jest Arkadiusz Milik w Napoli.
TOMASZ LIPIŃSKI
W grudniu nie udał mu się atak na K2. Gdyby w ostatnim momencie wykorzystał dogodne warunki panujące na Anfield, znalazłby się na upragnionym szczycie. Nie dlatego, że sam, ale że wciągnąłby Napoli do fazy pucharowej Ligi Mistrzów. Nie potrafił jednak ominąć Alissona Beckera. Był tak blisko, został z niczym. Jeszcze raz wrócił do punktu wyjścia.
ZA GRZECZNY
Trener Carlo Ancelotti kolejkę wcześniej, jeszcze przed pokonaniem Crvenej Zvezdy na San Paolo, nie szukał alibi i otwarcie powiedział: – Jeśli nie awansujemy z grupy, będziemy frajerami.
Nie awansowali, a idąc tym tropem myślenia, pierwszym frajerem został polski napastnik. Nieważne, że snajperski instynkt zaprowadził go w odpowiednie miejsce, że opanował piłkę nie do opanowania dla innych, że uderzył mocno i generalnie zrobił wszystko jak należało, ale po prostu trafił na silniejszego. Wszystko to nieważne, najważniejsze, że nie strzelił, nie okazał się dla Napoli takim napastnikiem, jakich mają u siebie najlepsze kluby Europy: od rozwiązywania najtrudniejszych problemów. Krótko mówiąc, dobry, ale nie dość, na którym nie do końca można polegać, z jakimś felerem.
Opinia oczywiście surowa i przesadzona, ale mniej więcej taki był wydźwięk komentarzy niektórych dziennikarzy i prawie wszystkich kibiców Napoli po tym, co stało się w Liverpoolu. Zwycięski gol strzelony Cagliari pięć dni później akurat w tamtym kontekście niekoniecznie podziałał na korzyść Polaka. Przeciwnie. Stanowił pożywkę dla wyznających teorię, że im stawka mniejsza, tym on większy i na odwrót.
Jego neapolitańska historia jest pisana uczuciami niedosytu i coraz mniej cierpliwego oczekiwania na wielkie bum. Lubią go, ale nie kochają. Szanują, ale nie identyfikują się z nim. Za grzeczny i spokojny, więcej w nim z wychowanka college’u niż małego chuligana z ulicy. Charakterem bardzo odległy od środowiska, w którym się znalazł. Tam za zwycięstwo Napoli każdy dałby się pokroić żywcem i poszedł na każdy numer, byle tylko wyleczyć z kompleksów względem bogatszej i aroganckiej północy. Na boisku brakuje mu cenionych bardziej niż gdzie indziej zawziętości, cwaniactwa, sportowej złości. Na pewno o niebo lepszy od spotkanych w klubie Manolo Gabbiadiniego i Leonardo Pavolettiego, ale niewytrzymujący porównań do Edinsona Cavaniego i Gonzalo Higuaina. Oni na boisku uosabiali emocje, które trzęsą Wezuwiuszem.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (2/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”