Najczęściej bez kwiatów i fanfar. Sporadycznie z życzliwością i docenieniem. Zawsze z nowymi, z reguły naiwnymi nadziejami, a bywało, że z uczuciem ulgi. Tak właśnie żegnaliśmy najważniejszych trenerów w Polsce. Zwalniani mimo realizacji celów, dymisjonowani za autobusem lub rzucający klątwy – selekcjoner reprezentacji Polski to nie jest najłatwiejszy kawałek chleba.
Obecny i były selekcjoner reprezentacji Polski.
A uprawiający go przekonywali się o tym najdobitniej, dopiero odchodząc ze stanowiska. Odkładając na bok wszystko co nie tyczy bezpośrednio spraw sportowych i boiska oraz to, czego nie da się podciągnąć pod szeroko rozumiany kodeks etyczny i zwykłą przyzwoitość, odejścia trzech ostatnich selekcjonerów świadczą o tym, że sportowo nieco odlecieliśmy, a mniemanie o roli oraz wartości reprezentacji Polski i jej piłkarzy w futbolowym świecie mamy wyjątkowe. Dlaczego trzech? Dwóch – wiadomo, natomiast rejterada Paulo Sousy świadczy dodatkowo o jednym – praca z reprezentacją Polski dla trenerskich wagabundów może być ciekawym eksperymentem, przerywnikiem, sposobem utrzymania się na karuzeli, dobudowania CV, zarobienia trochę (coraz więcej) euro, lecz na pewno nie zaszczytem i spełnieniem zawodowych marzeń.
Szaleństwo niekontrolowane
Sousa porzucił posadę, kiedy tylko pojawiła się możliwość trenowania co prawda dużego klubu piłkarskiego, ale takiego, którego losy niezaangażowanych kibiców w Europie interesują jeszcze mniej ludzi niż losy reprezentacji Polski. Ale do Sousy jeszcze przyjdzie pora wrócić, od kogo natomiast zacząć ten spis nieszczęśników, których czasem dzieło przerastało, a czasem po prostu mierzyć się musieli z absurdalnymi zarzutami formułowanymi po zbyt wygórowanych oczekiwaniach? Najprościej ograniczyć się do ostatniego dwudziestolecia, wyłącznie do XXI wieku i zacząć od Jerzego Engela, który po 16 latach oczekiwania wyprowadził drużynę narodową na środek sali, gdzie od dawna bawili się inni, a my podpieraliśmy ściany. Ale przed Engelem nie było przecież pustki. Były kadencje dłuższe i krótsze, były dymisje poważne i mniej poważne, brutalne i na pozór kulturalne, by nie powiedzieć, że wręcz eleganckie. Przede wszystkim jednak, dawniej często pozbywaliśmy się trenerów, którzy osiągali sukcesy, o jakich dziś trzeba marzyć.
Kazimierz Górski, właściwie twórca polskiej piłki reprezentacyjnej, zdobywca olimpijskiego złota i trzeciego miejsca na świecie, musiał zdjąć biało-czerwony dres po tym, jak z Montrealu przywiózł srebrny medal olimpijski, co powszechnie uznano za despekt i porażkę. Górski oficjalnie podał się do dymisji, jednak de facto był do niej zmuszony. Mimo że odszedł we wrześniu, już w połowie sierpnia 1976 roku wiedział, że odejść będzie musiał, bo namaszczony został Jacek Gmoch. Żadnej klątwy niby nie rzucał, a na pewno nie tak drastycznej jak Antoni Piechniczek, rzekł jednak: – Jeśli ktoś uważa, że nie spełniłem oczekiwań, to ja poczekam, kiedy znów Polska zdobędzie medal olimpijski.
Na kolejny medal olimpijski on i polska piłka musieli czekać 16 lat.
Następca Górskiego oddał z kolei stery reprezentacji po tym, jak wywalczył 5.-8. miejsce w finałach MŚ. Odejście Ryszarda Kuleszy to z kolei jeszcze inna historia, za którą nie stały wyniki, lecz kwestie natury obyczajowej. Słynna Afera na Okęciu wyrzuciła z siodła dobrotliwego trenera. Gdyby nie to, kadry nie otrzymałby we władanie Piechniczek. A co działo się potem – wiadomo. I dobrego, i złego, choć tego pierwszego znacznie więcej. Piechniczek, brązowy medalista MŚ z Hiszpanii, po tym jak w drugiej rundzie meksykańskiego mundialu uległ Brazylii (swoją drogą jest wiele podobieństw między rokiem 2022 a 1986), grzecznie podziękował za pracę. Gdyby tego nie zrobił, zapewne i tak by mu podziękowano, żegnając bukietem goździków, nawet jeśli prezes PZPN Edward Brzostowski ponoć wcale nie miał w stosunku do trenera złych zamiarów. Jeszcze w Meksyku, ale nie zaraz po meczu z Brazylią jak się powszechnie uważa, lecz w kolejnym programie transmitowanym przez TVP Piechniczek powiedział: – Z kwiatami powitam trenera, który dwa razy z rzędu zakwalifikuje się do finałów mistrzostw świata, bo na następny turniej możemy długo poczekać.
No i wykrakał.
Weźcie Sacchiego
Piechniczek jeszcze w latach 90. otrzymał ponownie szansę pracy z drużyną narodową, skończyło się jednak fatalnie, a sam trener rozjuszony, pogniewany na część piłkarzy oraz dziennikarzy przekonywał, że niektórzy chcieliby, by w ogóle zniknął z polskiej piłki, a najlepiej wyjechał w kosmos. Podał się do dymisji kilka dni po porażce 0:2 z Anglią. Zapamiętano jednak głównie jego pierwszy mecz z Anglikami – 1:2 na Wembley. Niezły w wykonaniu drużyny, ale nie bramkarza Andrzeja Woźniaka. – Książę Paryża go nazywano. Natomiast na Wembley trochę dał czadu – mówił trener. Paweł Zarzeczny wspominał (tekst przypomniany na portalu i.pl): – Po tym meczu Piechniczek powiedział: „Weźcie Arrigo Sacchiego, Franza Beckenbauera, zapłaćcie im pół miliona dolarów, ale tu i tak nie da się nic zrobić”.
Te słowa to dowód kompletnego zrezygnowania.
Przed nim „fartuch oddał” między innymi Henryk Apostel – mądry trener i takiż człowiek. Mimo że piłkarze podkreślali przyjemność, z jaką przyjeżdżali na zgrupowania jego kadry, w pewnym momencie wszystko się rozlazło. Selekcjoner zrezygnował z pracy po zakończeniu eliminacji Euro 1996, których zwieńczeniem, a właściwie przedostatnim lecz decydującym akordem, była klęska w Bratysławie. To wtedy z boiska wylecieli Roman Kosecki i Piotr Świerczewski, to wtedy Kosa zdjął białą koszulkę, składając na ziemi. – Wiem, co mam zrobić, podam się do dymisji – obwieścił na konferencji selekcjoner.
„Sprzątanie burdelu po Apostelu” – tytuł w „Piłce Nożnej” do dziś nieprzyjemnie dźwięczy w uszach.
Tego dnia nie zapomnę
Zgodnie z meksykańskimi słowami Piechniczka czekaliśmy na mundial rzeczywiście długo: dokładnie tyle, ile na powtórny medal olimpijski. Równo 16 lat, aż do momentu, gdy w imponującym stylu przeszliśmy eliminacje i Jerzy Engel pojechał z kadrą do Korei po tytuł mistrza świata. Tak mówił i zdania zresztą do dziś nie zmienił – po to się według niego jedzie na mistrzostwa, by je wygrać i trudno odmówić logiki w tym rozumowaniu.
Engel popełnił jednak kilka błędów i jako człowiek mądry zapewne ma tego świadomość. Samozadowolenie piłkarzy z tytułu wywalczonego awansu zabiło głód sukcesu w finałach. Tego głodu selekcjoner nie potrafił wywołać. Brak w kadrze Tomasza Iwana – z dzisiejszej perspektywy JE uważa to za swoją pomyłkę i przejaw zbyt małej stanowczości (był nacisk ze strony PZPN, by Iwan został w domu) – okazał się tak naprawdę najmniej istotny. Trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że w grupie mieliśmy gospodarzy, czyli wszystko to, co za tym się kryje, oraz silną Portugalię. Można było jednak wycisnąć więcej z tego startu. Engel w każdym razie nie zamierzał podawać się do dymisji, odwodził go zresztą od tego wiceprezes związku, Zbigniew Boniek. Michał Listkiewicz, szef PZPN, podjął jednak decyzję błyskawicznie, kilka dni po przegranym mundialu. Rozmawiał z zarządem (35 członków), konsultował sprawę u Górskiego, który Engela znał i cenił, a mimo to pytał: „Skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?” – Przyczyną dymisji jest brak zrealizowania założonego celu, a odpowiedzialny jest za to trener – tak z grubsza argumentował wówczas Listkiewicz.
– Było tam dwóch emerytów, którzy od dawna nie pracują w piłce i nie powinni zabierać głosu. Kilka osób było zupełnie niekompetentnych – oceniał Engel w Radiu dla Ciebie gremium ekspertów, które zadecydowało o jego dymisji. – Przegrałem z ludźmi, którzy w życiu nie spełnili się. Decydowały opinie szerzej nieznanych osób. To było przykre – utyskiwał w radiowej Trójce.
– To jest mój dramat, największa zawodowa i życiowa porażka. Czy na to zasłużyłem, zweryfikuje czas, ale ja tego dnia nie zapomnę – zapewniał w „Trybunie”.
Faks z Rzymu
A po Engelu nastał czas… Bońka, który jeszcze w Korei towarzyszył trenerowi w charakterze właściwie zwierzchnika. Jako selekcjoner pracował krótko, raptem pięć meczów. Okazało się, że nie każdy wybitny piłkarz może być choćby średnim trenerem. Paweł Zarzeczny wspominał (znów za i. pl): – Kiedyś z nim rozmawiałem i mówię mu: „Zbyszek, piłkarzem byłeś świetnym, ale trenerem jesteś do kitu”. A on na to: „Ja jestem słabym trenerem? A medal na mundialu w Hiszpanii kto zdobył? Piechniczek?”.
Cały Boniek. Jego dymisja była dość tajemnicza. Zibi zrezygnował mimo wszystko nagle i niespodziewanie, zwłaszcza że mowa o fighterze, który nie zwykł się poddawać. Decyzję podjął po towarzyskim, beznadziejnym meczu z Danią. Poinformował o tym szybko Listkiewicza. Być może nawet podał powody, publicznie ich w każdym razie nie wyjawił. Spekulowano, że chodzi o względy rodzinne. – Dobrze, że siedziałem głęboko w fotelu, bo czułem jak nogi się pode mną uginają – opowiadał prezes PZPN o swojej reakcji na telefon Zibiego. A potem odebrał faks z Włoch: „Informuję, że rezygnuję z funkcji selekcjonera”.
Zarzeczny w swoim stylu żartował, że pewnie żona kazała mu wracać do Rzymu, by się dłużej w tej robocie nie kompromitował…
Poinformować o swojej dymisji zamierzał Listka też następca Bońka, Paweł Janas, i nawet poinformował, a mimo to… został zaskoczony. Mundialowi w Niemczech towarzyszyły wielkie nadzieje Polaków, choć szczerze mówiąc, niespecjalnie uzasadnione, bo to był chyba nasz jedyny duży turniej, na który jechaliśmy bez ani jednej wybijającej się gwiazdy. Na taką wyrósł dopiero na mundialu Artur Boruc, ale nie o to przecież chodziło kibicom. Ci stworzyli znakomitą atmosferę na meczach Polaków, zapełniali trybuny w sile kilkudziesięciu tysięcy widzów. Skandowane: „Polacy, gramy u siebie!”, nie były pustymi słowami, bo naprawdę graliśmy u siebie. I naprawdę przegrywaliśmy u siebie. Po dwóch meczach sprawa była wyjaśniona. Klimat wokół kadry okropny. W ośrodku w Barsinghausen dochodziło do kabaretowych sytuacji, gdy na konferencję prasową wypychany był kucharz kadry. Dni Janasa zdawały się być policzone. I były.
Prezes Listkiewicz żałował później swojej decyzji. – No dziś mogę już o tym powiedzieć, że ówczesny minister sportu pan Tomasz Lipiec otwartym tekstem powiedział, że w tej sytuacji, jeżeli chcemy, żeby jakoś to było w spokoju, trzeba zmienić trenera, bo media, bo opinia publiczna, bo… Trzeba się było przeciwstawić. Wtedy trochę chyba zabrakło mi… odwagi – przyznał w 2009 roku, w „Dzienniku”.
Co ciekawe, trener chciał zrezygnować sam, jeszcze w Niemczech. Po drugim meczu grupowym z Niemcami poprosił Listkiewicza i Apostela, by szukali następcy. Usłyszał jednak, by głośno o tym nie mówił, że za wcześnie, że najpierw trzeba kogoś znaleźć. Został więc w Niemczech w roli kibica, otrzymał od związku bilety na wszystkie najważniejsze mecze. Pod koniec turnieju usłyszał od kibica informację z mediów, że został zwolniony…
Zdziwił się, że tak to zostało przedstawione, skoro sam chciał odejść.
Załatwię cię błyskawicznie
Pierwszy etap pracy Leo Beenhakkera w Polsce był więcej niż dobry. Pierwszy raz w historii wygraliśmy eliminacje do mistrzostw Europy, w imponującym stylu pokonaliśmy silną Portugalię, Belgowie nie mieli wiele do powiedzenia – jednym słowem: karnawał. Jednak druga część holenderskiej misji to był dramat. Kłótnie, obrażanie się, zerkanie z wyższością na ludzi z drewnianych chatek posługujących się wyłącznie rodzimym narzeczem, przegrane Euro 2008 i przerżnięte w popisowym stylu eliminacje MŚ 2010, gdzie lepsi byliśmy tylko od San Marino, a gorsi od Irlandczyków z Północy, Słoweńców, Czechów i Słowaków. Beenhakker w dodatku dorabiał sobie (a może pracował charytatywnie?) równolegle jako doradca w Feyenoordzie. W PZPN zmienił się prezes, a to zwykle w momencie kiedy ważą się losy trenera, nie jest okoliczność temuż trenerowi sprzyjająca.
– Michał Listkiewicz już przed mistrzostwami Europy podpisał następny kontrakt na trzy lata z Beenhakkerem i zostawił mi w prezencie pajaca, powiem szczerze. Bo to był pajac. Myślał, że jesteśmy czarnym ludem i będzie nas pouczał, co mamy robić – opowiadał po wielu latach w wywiadzie dla Interii były szef związku, Grzegorz Lato.
Do zwolnienia Beenhakkera doszło w Mariborze, po klęsce 0:3. Panowie stali obok siebie kilka metrów, ale udzielali wywiadów różnym stacjom. To wtedy Lato poinformował media (nie Beenhakkera), że to był ostatni mecz Leo. Potem w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Holender opowiadał: – Stoję na boisku i czekam na wywiad dla TVP, a reporter tłumaczy mi rozmowę, którą trzy metry obok prowadzi dziennikarz nSportu z panem prezesem. Słyszę: hej, właśnie zostałeś zwolniony. A potem Lato przychodzi do mnie i zaprasza na wtorek na rozmowę. Taki jest jego poziom? Za dużo wypił? Nie zamienię z nim więcej nawet słowa, nie uścisnę dłoni. Jestem pierwszy, który ponosi odpowiedzialność za to, jak grała reprezentacja, byłem do zwolnienia, ale nie w taki sposób. To nie jest poziom zera, to poziom minus pięć.
Zachowanie Laty było kiepskie, niezależnie od tego, czy Beenhakker zasługiwał na zwolnienie, czy nie. Natomiast były szef PZPN tłumaczył we wspomnianym wywiadzie dla Interii: – Faktycznie, mogłem poczekać po porażce 0:3 ze Słowenią, ale wie pan… Szedłem do szatni podziękować zawodnikom. Stał tam mój ochroniarz i powiedział: panie prezesie, trener prosił, żeby nikt nie wchodził do szatni. A ja mówię: to dotyczy się chyba tylko jego, nie mnie. Ja, jako prezes PZPN-u jestem właścicielem tej drużyny, reprezentacji Polski. Wszedłem i przywitałem się. On chciał zabronić mi wejścia do szatni? To tak jakby w Bayernie Karl-Heinz Rummenigge miał zakaz wejścia do szatni. Jak ty jesteś takim chamem, to ja cię załatwię błyskawicznie – pomyślałem.
I załatwił. Podziękował Holendrowi, wypłacił kasę i powiedział: do widzenia
Wypier…. ć dyscyplinarnie
Kolejna dymisja była dość kulturalna. Po prostu Franciszkowi Smudzie w praktyce po Euro 2012 wygasł kontrakt i PZPN nie zdecydował się go przedłużyć. Uregulował wypłaty, byle tylko Smuda nie musiał pracować do końca sierpnia. Tyle że owo nieprzedłużenie odbywało się w atmosferze oczekiwanego niemalże mordu na trenerze, który zawiódł oczekiwania milionów Polaków. To Euro miało być dla Polaków piękną przygodą. Własne boiska, przystępna grupa, tymczasem na boisku klęska. Wydawało się, że Smuda napotykając pierwsze niepowodzenia, nie do końca wiedział, co robić. W meczach, w których nie szło, nie wykorzystywał nawet dozwolonej liczby zmian. Nie było planu B, a przecież nie graliśmy eliminacji, czasu na budowę zespołu było aż nadto. Dzieło jednak go zdecydowanie przerosło.
Już po wszystkim, Robert Lewandowski, choć zaznaczał, że na końcu to przecież piłkarze wychodzą na boisko i to oni wygrywają lub przegrywają, w wywiadzie dla sport.pl nie gryzł się w język i przejechał się ostro po selekcjonerze. Oto fragmenty:
– Wydaje mi się, że na takiej imprezie powinniśmy mieć opracowane warianty na różne okoliczności. Nie mieliśmy. W przerwach nie było merytorycznej rozmowy. Sami ustalaliśmy, jak gramy i jak mamy zachowywać się na boisku. Trener nie milczał, niby coś mówił, ale może nie bardzo wiedział, co powiedzieć?
– Przygotowanie nie wyglądało tak, jak powinno. Nie chciałem narzekać podczas majowego zgrupowania w Austrii, ale czułem, że trzeba przystopować z intensywnością. Obciążenia, które mieliśmy, były większe niż w trakcie przygotowań do sezonu. Akumulatory trzeba było podładować, my przesadziliśmy z zajęciami na siłowni. Na Euro nie funkcjonowaliśmy, jak należy. Naprawdę chciałbym powiedzieć, że byliśmy dobrze przygotowani. Ale nie byliśmy…
– Rozumiem, że z ofensywnie nastawioną Rosją zagraliśmy ostrożniej, z trzema defensywnymi pomocnikami, ale czemu wyszliśmy na Czechów w ustawieniu 1-4-3-2-1? Przecież musieliśmy wygrać. Zagraliśmy słabo, nie stwarzaliśmy sobie sytuacji do strzelenia gola. Wróciliśmy do stylu sprzed dwóch lat i porażki 0:3 z Kamerunem. O wszystkim decydował trener. My robiliśmy to, co mówił…
Narodową tubą okazał się Jan Tomaszewski, który na pytanie dziennikarki TVN czy Smuda zasługuje na zwolnienie odparł: – Nie można go zwolnić, trzeba go po prostu wypier…. ć dyscyplinarnie!
Nie czas na skalpel
Waldemara Fornalika zatrudnił Lato, zwolnił – a jakże – już nowy prezes, Boniek. Zwolnił, w gruncie rzeczy nie przedłużył kontraktu, bo Fornalik przegrał eliminacje. Nie było rozdzierania szat ani medialnych wybuchów. Więcej szumu było przy angażu nowego trenera, czyli Adama Nawałki. Jak się skończyło – pamiętamy. Świetne pierwsze lata, wygrana z Niemcami na Narodowym, kapitalne Euro 2016, a później dramat na mundialu w Rosji i jeszcze raz okazało się, że finały mistrzostw świata to historia, która potrafi przerosnąć najlepszych. Nawałkę też przerosła, choć z perspektywy czasu można odnieść wrażenie, że jego dymisja była przedwczesna. Sam fakt, że był później wymieniany w kontekście powrotu na stanowisko, też o tym świadczy. Rozstanie było jednak kulturalne. Trener poinformował o rezygnacji na specjalnej konferencji, prezes Boniek ocenił tylko, że to dobra decyzja.
Ale dodał znamienne słowa: – Jako jedyny selekcjoner zakończył tę pracę mocniejszy w chwili rozstania niż w chwili przyjścia.
Zapewne mniej przyjemna była pożegnalna rozmowa z Jerzym Brzęczkiem. Trener nie był ulubieńcem mediów i kibiców. Utożsamiany z kiepskim stylem prowadzonej przez siebie drużyny, w pewnym momencie sam się trochę pogubił: zbudował osławiony kompleks oblężonej twierdzy, wszędzie dopatrywał się wrogów. Realizował postawione przed nim zadania – utrzymanie w Dywizji A Ligi Narodów i awans na Euro 2020. Gdyby nie wybuch pandemii, poprowadziłby zespół w finałach ME. Przesunięcie o rok turnieju sprawiło, że w głowie Bońka zakwitł inny pomysł. Upewniła w nim go jesień 2020 roku, przegrane mecze z Holandią i zwłaszcza z Włochami. To po tym drugim meczu na pytanie reportera TVP o plan na mecz i wskazówki trenera, Lewandowski milczał przez 8 sekund. 8 sekund, które w opinii wielu okazały się ośmioma solidnymi gwoździami do trumny Brzęczka. Jeszcze jesienią Boniek zapewniał, że trener zostaje na przyszły rok, że to nie jest czas na skalpel. W styczniu użył skalpela. Zszokował Brzęczka, ale i wielu członków zarządu PZPN, którzy nic nie wiedzieli o planowanej decyzji. Boniek mówił o marazmie, o tym, że kadra nie poszłaby do przodu w tym układzie personalnym i o szeregu różnych innych rzeczy, których sprawdzić jednak nie można.
– Jestem zwolniony, ale nie wiem dlaczego – wyjawił JB w rozmowie z Polsatem Sport.
Zibi tłumaczył, że nie chciał podejmować tak trudnej decyzji w okresie przedświątecznym, dlatego bomba wybuchła dopiero w drugiej połowie stycznia. Szybko znalazł się również elegancki dżentelmen z Portugalii, władający językiem angielskim, bez grama tłuszczu i w dobrze skrojonym garniturze. To Paulo Sousa, były świetny piłkarz i średni trener. Na naszą kadrę miał wystarczyć. Chodziło o respekt, jaki winien wzbudzić u kadrowiczów, o świeże, odważne spojrzenie, o wydobycie z nich najlepszych cech. Boniek zaklinał się, że zasięgał o nim zdania na całym świecie. Wszędzie słyszał: „Zibi, top”. Momentami drużyna Sousy mogła się podobać, tyle że efekt był taki jak zwykle – po trzech meczach Euro, które Sousa dostał w prezencie, biało-czerwoni wrócili do domu. Nie był to jednak jeszcze wystarczający powód, by przestać wierzyć w bajery Portugalczyka, który kontynuował w najlepsze pracę w PZPN. I jakby nigdy nic, pod koniec grudnia 2021 roku wyjechał do Brazylii, przyjął ofertę Flamengo i miał w nosie Bońka (którego już wówczas nie było, bo zastąpił go Cezary Kulesza…), kibiców i piłkarzy.
Polska mu się szybko znudziła. On zaś szybko znudził się Flamengo.
Zrealizowany, zapomniany
Dezercja Sousy zaskoczyła wszystkich do tego stopnia, że na wybór jego następcy trzeba było czekać ponad 30 dni. Misję powierzono Czesławowi Michniewiczowi, który miał tylu samo zwolenników co przeciwników. Prawdopodobnie całe tło jego nominacji, kwestie wówczas wypowiedziane i niewypowiedziane, przeszłość trenerska, która stała się przedmiotem zainteresowania prokuratury, mogły mieć wpływ na to, że po niespełna roku Michniewicz musiał odejść. Podobnie jak Brzęczek, a nawet bardziej, sportowo (dla estetów nie będzie, że wynikowo) przecież się obronił. Zrealizował postawione przed nim cele, a były to cele dalece trudniejsze niż w przypadku JB. Nie tylko awansował na mundial, mając mało czasu i perfekcyjnie nastrajając zespół na rywalizację ze Szwedami, nie tylko utrzymał drużynę w najwyższej dywizji Ligi Narodów, ale też w końcu, po 36 latach, wyszedł z grupy na mistrzostwach świata.
Musiał jednak zmierzyć się z potężną krytyką stylu, jakim osiągnął cel. Krytykujący twierdzili, że miał do dyspozycji najlepsze pokolenie polskich piłkarzy od lat (co oczywiście jest bzdurą), że jego wybrańcy grali w czołowych klubach Europy (co jest nadużyciem, bo prawdą pozostaje w przypadku kilku zaledwie jednostek), zapominali zaś choćby o stracie kluczowego pomocnika. Michniewicz nie odbijał piłeczki. Nie pytał ilu Polaków wystąpiło w tym sezonie w Champions League (a wystąpiło pięciu), ilu zagrało w jej pucharowej fazie (jeden)… Zagrał tak, jak umiał, ugrał tyle, ile był realnie w stanie. Bojąc się klęski, nastawił na grę ciężkostrawną, ale skuteczną. Sportowo się obronił, poległ na stylu i… obyczajach. Pożegnanie z turniejem, który nie był wielkim sukcesem, ale jakimś był, i powinien być wspominany przez kibiców mimo wszystko z uznaniem, stało się żenującym przedstawieniem. Afera premiowa zmiotła selekcjonera, choć twierdzenie, że jest on jedynym winnym tej tragikomedii, jest niesprawiedliwe. Inni usunęli się taktycznie w cień. Prawdy o jej szczegółach nie poznamy nigdy, zawsze będzie to tylko słowo przeciw słowu, każdy z biernych lub czynnych uczestników akcji ma własną wersję i sposób radzenia sobie ze wstydem. Głowę dał ten, który zazwyczaj w takich sytuacjach daje głowę, a karawana jedzie dalej.
Co do zasady jednak – stało się dobrze, bo w atmosferze, która się wytworzyła, dalsza współpraca trenera z piłkarzami i związkiem nie miała sensu. Mogłaby okazać się toksyczna. Na tych gruzach już niczego nie dało się zbudować. Kontrakt z Michniewiczem nie został przedłużony, a po wyborczym karnawale Polski Związek Piłki Nożnej porozumiał się z Fernando Santosem. Co oznacza, że nigdy wcześniej w historii tak utytułowany selekcjoner nie prowadził biało-czerwonych i że w ciągu 4,5 roku reprezentacja Polski zyskała już piątego opiekuna. Ale to tak na marginesie.
W tym czasie Francuzi zastanawiali się i ostatecznie doszli do wniosku, że nie warto, po 10 latach, rozstawać się z Didierem Deschampsem. No ale oni – wiadomo – normalni nie są, skoro domagali się powtórki finału mundialu.