Ciekaw byłem jak Czesław Michniewicz odniesie się do głośnych już słów Aleksandara Vukovicia. Moim zdaniem Vuko troszeczkę zachował się nie fair, personalnie atakując swojego następcę. Miał prawo być rozżalony zwolnieniem, ale to nie Michniewicz o tym zadecydował, a wyniki i sposób gry jego drużyny. Być może liczył na większy kredyt zaufania. Być może miał nawet prawo na to liczyć, bo też chwała mu za to, co zrobił wcześniej.
Tyle że pracował jako pierwszy trener w Legii ponad 500 dni, najdłużej w epoce Dariusza Mioduskiego. Słowa o długoterminowych projektach są piękne, ale rzadko kiedy działają w przypadku klubów wielkich, a Legia na polskie warunki, wielkim klubem jest. Czy zatem 500 dni to mało czy dużo? Rzecz względna. Czy mistrzostwo Polski to więcej niż dwukrotna przegrana w kwalifikacjach LM i Pucharze Polski? Być może, ale to także rzecz względna.
Legia zaryzykowała zgodnie z dewizą właściciela, że bez ryzyka nie ma mowy o postępie. Dziś widać, że właściciel zrobił ruch w złym momencie, dość paniczny, ale na szali było co najmniej 20 małych, bo polskich, baniek. Przy czym sam Michniewicz też zaryzykował. Miał chrapkę na pierwszą reprezentację, wydawał się kandydatem numer 1 do zastąpienia Jerzego Brzeczka. Odwołane finały Euro wydłużyły co najmniej o rok jego oczekiwanie. Usiadł więc na najbardziej gorącym stołku w Polsce. Jeśli z niego spadnie, być może już nigdy nie będzie kandydatem numer 1 na przyszłego selekcjonera.
W każdym razie nie zdecydował się na polemikę z Vukoviciem. „Cytując Piotrka Stokowca po wywiadzie Sławka Peszki na temat szkoleniowca Lechii Gdańsk: – Dużo powiedział o mnie, ale jeszcze więcej o sobie” – skwitował.
Kończąc wątek legijny, słów kilka o okładce. To nie był nasz oryginalny pomysł. Zainspirowała nas niby-okładka magazynu „Time” z niby-odchodzącym Donaldem Trumpem. Tyle że podobna okładka, zdaje się, nigdy się nie ukazała, był to internetowy mem, na Twitterze podany przez nieznanego nam użytkownika @King_Of_Shade. Pomysł graficzny jednak znakomity, przetworzyliśmy go na nasze potrzeby, do czego z ręką na sercu się przyznajemy.
***
Lech pojechał do Glasgow jak to Lech ostatnio – bez kompleksów, z chęcią na trzy oczka. Chęci to jedno, co innego możliwości. Brak Tiby i Kamińskiego stanowił duże ograniczenie, choć w pierwszej połowie poznaniacy grali jak równy z równym z Rangersami. Wygrać nie mogli, bo nie oddali ani jednego celnego strzału. Zremisować – owszem, ale zabrakło silnych rezerw, takich jakie mieli Szkoci w postaci Morelosa. Wychwalać Lecha nie ma więc sensu, lecz idę o zakład, że taki Puchacz jeśli jeszcze nie był w notesach ważnych europejskich dyrektorów, to po wizycie na Ibrox się w nich znalazł.
A co do chwalenia Lecha, to kilka dni temu usłyszałem od Andrzeja Janisza, ja oraz widzowie programu „Wysoki pressing” w Canal+, że nie wolno cieszyć się z porażki 2:4 z Benficą – mocną drużyną w sumie jednak przeciętnej ligi europejskiej. W sumie racja, ale cieszyć się z projektu, jaki powstał w Poznaniu, już można. Od polskich klubów niczego bowiem dobrego nie oczekujemy już od dawna, tymczasem Lech daje czasami, i to częściej niż rzadziej, autentyczną radość z jego oglądania. Zagrać bez kompleksów z Benficą, klubem i drużyną z innej jednak bajki – to nie byle co. Występy w LE to dla Benfiki zesłanie, ale skoro tak, to mierzy ona w finał w Gdańsku. Dla Lecha grupa to cel sam w sobie, on do Gdańska pojedzie już za miesiąc, ale na mecz z Lechią. Zagrać więc tak jak Lech i przegrać, to być może więcej niż bezbramkowo zremisować z autobusem pod własną bramką. Rzecz względna oczywiście, ale tak mi się wydaje.
ZBIGNIEW MUCHA
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (nr 44/2020)